Jak na/zwał, tak na/zwał

[Sławomir Shuty, Zwał, Warszawa 2004]


Patrząc na okładkę książki Sławomira Shuty i czytając, co zaaplikowali jej redaktorzy można domyślić się igrającej z językiem bądź przyzwyczajeniami czytelniczymi zawartości pozycji.


Zwał z Huty

Spreparowana na potrzeby Zwału pseudodefinicja tytułowego wyrazu ma namieszać w głowach odbiorcom – dotychczas jedynie – przyzwoitych w wy/mowie słowników wydawniczych potentatów. W inspirującym i kierującym (mną) źródle słów czytam:


zwał – 1. «duża ilość, masa czegoś zwalonego, zsypanego, nagromadzonego; stos; także: gruba warstwa czegoś»; 2. górn. techn. «wysypisko skały płonnej lub odpadów przemysłowych usuwanych z kopalni, huty lub innego zakładu przemysłowego; hałda»”.
(Słownik języka polskiego PWN, http://sjp.pwn.pl/haslo.php?id=72770)

Na ostatniej stronie okładki znajdziemy z kolei sugestię co do potocznego znaczenia tytułu: „cierpienie psychofizyczne wywołane najczęściej nadużywaniem ekstatycznych patentów na przeciążenia, tzw. środków, […] dojmujące przeciążenie”. Nie brakuje tam również wyliczenia wyrazów pozornie bliskoznacznych mających zasugerować (ostrzec przed?) odmienność dys-kursu, jaki uprawiać zamierza Shuty za pomocą swoich „zejść, zjazdów, zwałek, przybić, syfów, klątw, kef”.

Rozumienie autora i jego autointerpretacja znajdują odzwierciedlenie w zawartości ksiązki. Stanowi ona próbę rejestracji stanu człowieka przywalonego obciążeniami psychicznymi, zawalonemu – jak się okazuje niekoniecznie z własnej woli – pracą. Nadciągający z/a/wał głównego bohatera, Mirka, staje się motywem przewodnim powieści, elementem odnawialnym w różnych sytuacjach i ich słownym wyrażaniu…


„Budzisz się na gigant zwale, jakiego jeszcze nigdy dotąd nie zaliczyłeś. Otwierasz oczy, a nachalna pamięć podręczna wciska ci na tapetę jakże drogi jeszcze wczoraj obraz jej przypadkowej, psychodelicznie uśmiechniętej, zrobionej gęby.
Zdeflorowana nieubłaganymi znakami czasu maska nie wyraża niczego. Niczego. […] Wersja hard core z defektem źrenic.
No, jak zwał, tak zwał, generalnie zwał. Bez gumowych rękawic, człowieku, nie podchodź. Dziś już nie otrząśniesz się na tyle, by pozwolić sobie na nieskrępowane fantazje odziane w skąpe i frywolne treści odpustowe. Wyrzuć to wspomnienie precz, nim zwrócisz treść żołądka” (s. 37).

Przedawkowanie rzeczywistości? Nadużycie doczesności? A może nadrealistyczne w/y/czucie siebie?! Odmienne stany – i materializacje słowne do ich opisu – pojawiają się w książce Sławomira Shuty, dając kolejne powody do myślenia. Zanim historia się powtórzy. I jej scenariusz:

„Wejdź. Zejdź. Wejdź raz jeszcze. I zalicz zjazd.
Kończy się tak samo. Zaburzenia energetyczne znane jako syndrom ekstatycznego wypalenia […]” (s. 127).

Ale komu? I kim jest ten, który snuje opowieści i publicznie relacjonuje siebie w ekshibicjonistycznym i obscenicznym chwilami sposobie mówienia…?


Zwą go Shuty

Wypada nazwać go pisarzem… z Nowej Huty oczywiście (to widać, słychać i czuć w jego tekstach). Przed Paszportem „Polityki” zdążył opublikować dwa tomy opowiadań i równie niszową powieść Bełkot. W przypadku Zwału Sławomir Shuty zdecydował się na wydanie książki w oficynie W.A.B. – kreatora „archipelagów” umysłów ogarniętych pociągiem do współczesnej prozy polskiej. I ten krok się opłacił… Z pewnością więcej głów i oczu jego propozycję ujrzało, a może nawet zastanowiło się nad wnętrzem. Bo jest/nie ma na co popatrzeć…


Zawalenie robotą do rozpracowania

Przyglądanie się o/środkom ciężkości (tematycznej) i pozornej lekkości stylu, oscylującego między lingwizującym „bełkotem” i bezładem myśli przewodnich, sprawia nie lada przyjemność czytelnikowi początkującemu i zaawansowanemu w poznawaniu nowohuckich klimatów. Poza normami językowymi autor nagina też dobre obyczaje społeczne i pracownicze, opowiada o swoim doznawaniu Polski przełomu wieków. Stworzył bowiem powieść kilkuwarstwową. Tworzą je: zapiski w stylu pamiętnika ciemiężonego ekonomisty z Hamburger Banku (macpraca?!), losy obywatela na liście goniących za pracą do pośredniaka, a w domu pędzącego żywot upadającego młodzieńca na maminym garnuszku, sieciowy romans gadu-gaduły z równie niewyżytą wirtualną nieznajomą, wątek antykonsumpcyjny młodzieńca z cukrem w normie, ale czekającego na rychły koniec: swój, pracodawcy, systemu… Tyle o nawarstwianiu się pewnych tematów i kwestii mentalno-społecznych.


Cudownie zawalone lata

Warto wspomnieć o kilku „problematycznych” szczegółach i sposobie rozwijania tych wątków w Zwale. Klamrę kompozycyjną powieści stanowią dziennikowe zapiski Mirka – młodego bankowca doświadczanego przez bliższe i dalsze otoczenie, walczące w o-sobie z narzucanym życiem. Bo on już niewiele decyduje, mówi, robi… Jego podstawowym zajęciem stało się chodzenie? trafianie! pięć dni w tygodniu do pracy… bo do siebie raczej dojść nie da rady. Trudno o to, gdy wpadło się w miejsce zdominowane przez szefową-despotkę i współpracowników-frustratów chwilami siebie wartych. Kierująca oddziałem banku, w którym Mirek odpracowuje pańszczyznę z wymuszonym uśmiechem na twarzy, Basia funkcjonuje jako ucieleśnienie mechanizmu działania wielkich firm/korporacji nadużywających władzy nad pospolitym człowiekiem.


„Wieżo z kości słoniowej, Basiu, zmiłuj się nad nami. Gwiazdo zaranna, Basiu, módl się za nami. Basiu, pocieszycielko strapionych, ucieczko grzesznych, wspomożenie wiernych, księżniczko ogólnie przytrzymanych, królowo męczenników, Basiu, módl się za nami, Basiu najmilsza, Basiu przedziwna, Basiu najśliczniejsza, Basiu dobrej rady, módl się za nami, królowo przytrutych salmonellą konsumentów, opiekunko zatrwożonych wysokością rachunku abonentów, pocieszycielko ofiar zatorów płatniczych, wspomożenie windykatorów, spraw, abyśmy stali się godnymi premii i zasłużyli na urlop w fikuśnej bieliźnie” (s. 20–21).

Bohater Zwału pragnie przede wszystkim wyzwolenia. A zdominowany przez ciała i zapędy mu obce – potrafi jedynie wydać z siebie bluzg:

„Czuję się jak gęś, której włożono do gardła rurę z paszą. Czuję, jak nienaturalnie puchnie mi wątroba, osiągając wymiar astralny. […] Nie pozostaje nic innego, jak wyciągnąć ją z gardła. Ale suka się tam zaklinowała. Zakleszczyła. Jak kopulujące kundle. Na nic szarpanina” (s. 169).

Poza tym codzienność w kreacji nadanej przez popłacającego: żerowanie na ludzkiej naiwności i fobiach, żeby tylko osiągnąć planowany zysk czy normy sprzedaży, egoizm zawoalowany pustosłowiem speców od reklamy i marketingu (wszystko można sprzedać, byle było… komu!?), ukierunkowanie „na wartości odgórnie zaplanowane i ogólnie [sic!] przyzwolone”. Oni, ci z góry, decydują o naszym losie, przewidują i wmawiają – swoje tak naprawdę – potrzeby. Tak się kreuje społeczeństwo konsumpcji, które tylko pozornie może wybierać, niewolników cudzej sugestii, a potem – ofiary własnych-cudzych wyborów.

„Siedzisz w domu i oglądasz stare teledyski, z których uszedł gaz. Wyglądasz jak wybiczowany na lewą stronę transseksualista ze spapranym makijażem. Gender na szarym polu: androgen. Fizycznie, mentalnie, kulturowo, religijnie, intelektualnie, emocjonalnie, genitalnie. Ph zero. Ultrasiara multiowocowa z dodatkiem wolnych rodników” (s. 76).

Target sam staje się produktem, ale już niczyim, bezpańskim! Bo jeśli nie ma w nim potencjału (finansowego, energetycznego), jakim zainteresowany jest „konfiskator-jawnochłon” i generator własnych zysków – bank, zostaje odrzucony od pana-zarządcy jako zbędny i niewdzięczny, a w okrzykach niezadowolenia dźwięczny, lud. Zaś strategia marketingowa potentata (system? model świata?!) skupi się na „ludziach” i „nadludziach”. Klasyfikacja bolesna, ale chyba nadal słabo dostrzegana przez nie!oświecone masy, wśród których wyrasta kolejne stracone pokolenie (X? Nic?). Ich sztuka przetrwania będzie nosić tytuł „Oczyścić, przeczyścić, wyczyścić, napierdolić, wpierdolić, ocucić, wypróżnić, wydostać, wybić”.

Korporacja moderująca świat oczywiście nie przyzna się do popełnianych czynów. Ona serwuje siebie w postaci kolejnego wcielenia nowomowy, neologizmów i „nielogizmów” (vide język pracowników banku i szkoleniowców). Tak stworzy nowy model życia (dla własnych celów i wymiernych korzyści), a prawda jeśli się ostanie, to tylko w „slapstickowej wersji”.


Nazwać ten zwał

„Oligarchia trzęsąca światem” doprowadziła do pomieszania języków u swoich podwładnych. Zaprzedający się w myśl ideologii Hamburgera używają na jawie głównie eufemizmów, a dopiero ukryte – bo radykalne – myśli ujmują w brutalne, dosadne lub wulgarne słowa. Różnica wynika z faktu, że łagodna, wygładzona przez coacherów mowa oficjalna stanowi język narzucony, a co nadaje się z zewnątrz, objawia nienaturalność. Ale wyraz bohaterów w tych miejscach właśnie ma być sztuczny, stworzony na kolejne potrzeby klientów – niczym skrypt rozmów z frazami i zdaniami jedynie dozwolonymi w kontaktach z żywym targetem. A wszystko po to, by „zadowolić klienta”. Przecież „kulturalni ludzie nie dają wyrazu swoim emocjom, używając języka obraźliwego, w tym słów takich jak: dupa, gówno, mocz, lesbijka i tym podobne”.

Najszczersze wyrazy braku uczuć odnajdziemy w mowie duszy, umysłu i – nieoficjalnie czasem występujących – ciał bohaterów. Połączenie irytacji każdym dniem, obstrukcji i degeneracji zawodowej prezentuje głównie Gocha, tak przebierając w środkach (językowej) perswazji i wyrazach frustracji:


„Frajer, kurwa […]. A ciąg się, znajduchu. […] Jak ci przypierdolę, to będziesz miał wylew, nie przelew. No ja pierdolę […] kutasa jednego” (s. 55).

Ale sam bohater-narrator też by chętnie „puścił pawia”. Albo uciekł i trzymał się od siebie z daleka. Przez jeden moment… kiedy „Zaczynasz się dusić i myślisz tylko o tym, żeby się wyrzygać. Żeby się wyrzygać i choć na pięć minut mieć spokój”.

Gdyby nie misja: obnażanie prawdy zbiorowości:


„Strach, moi drodzy, jest doświadczeniem wspólnym. Strach jednoczy w pozorną wspólnotę. Stary dobry przyjaciel strach” (s. 67).

Czyżby? Trzeba wywołać panikę, żeby ktoś powiedział: dosyć „dawkowania czegoś, co nazywamy życiem”? Wzniecić bunt zamiast czekać na „życie po żuciu”? Wyzuci i odrzuceni okażą się niepotrzebni, dlatego wstanie z miejsc miałoby się zacząć od razu. A siły wypada skierować przeciwko „Katechizmowi mądrości Zachodu” – „Tao Te Burger King”.
Formułowanie kontrargumentów, przeciwwagi odbywa się w Zwale poprzez wygłaszanie niby-modlitw i świętokradczych pseudomedytacji.


„Podziękujmy Panu za Jego Dary. Panie, dziękuję ci, że dałeś mi oto możliwość pracy w Hamburger Banku” (s. 40).

„Zaprawdę powiadam wam, każdy chce być niestosownym urzędnikiem, że niby tak, a jednak nie, że niby coś, a jednak nic, że jebać system, ale tylko deklaratywnie, że jakoś to, kurwa, będzie potem, bo potem będzie czas, by powłócząc nogami, wybrać się na exotic trip, wykonać na miejscu pamiątkowe zdjęcia i pokazywać je znajomym, stwarzając pamiątkową aureolę wokół głowy i główki.
O Jezu, ale było fajnie, a ja cież nie sune” (s. 136).

„I jeszcze się z ciebie sobota do końca nie wylała, a już poniedziałek stawia na nogi, cucąc stabilizacją zatrudnienia za cenę ciężkiej pracy. Daj mi Boże zdrowie, usuń zbędne kalorie i odsuń ode mnie ten kielich ciepłych zapachów spod pachy. zadbaj również o aktorską biel zębów!” (s. 108).

Plwając szyframi i mozaikami językowymi, Mirek ucieka od rzeczywistości w stany nadbudowujące (?) lub transformujące świadomość (nawet jeśli mózg wypala gorzała, a odurzenie zachwieje myślami). Przekonują o tym fragmenty mocno eksplorujące gmatwaninę mowy w poszukiwaniu utraconego sensu…

„Koegzystencja ze światem minicytatów, samplingu, kolażu, zapożyczeń przypomina wyławianie z gulaszu co bardziej atrakcyjnych kąsków. Jak to zwykle z tymi technikami bywa, łatwo dostrzec, że ktoś zrobił to wcześniej. Przeżuwamy przeżute. Co nie do końca jest pozbawione ikry twórczej. Przeżute drobinki łączymy ze sobą w przedziwne formy i proszę, już mamy sympatycznego małego mutanta, z równie małą, ale jarą giwerą. Całą armię zabawnych mutantów. I nie ma co się miotać, nie ma co narzekać, żujmy dalej, życie stygnie” (s. 126).

Meta-fizyka, szukanie bytu w byciu penetrujące autotematyzm? Na takie zadawanie pytań czytelnik sam odpowie kontrą lub alternatywą. Wszelkie kombinacje słowne dozwolone są bezprawiem. Shuty tego dowiódł, wzywając do posługi zagrażające mu kiedyś języki i wykorzystując je przeciwko autorom. A że bohater-narrator okazał się decydującym zagrożeniem dla siebie, czytelnik zostanie przekonany u kresu… lektury.


Zwal ich z miejsca

Warto wspomnieć o powrocie autora Bełkotu do starych, nowohuckich klimatów. Shuty w swojej głośnej powieści znowu pastwi się nad polską mentalnością, kpi z biernego przyjmowania serwowanych kodów kulturowych i wzorców zachowań („bądź jak inni”). Chyba martwi się, że raczej nie „pooddychamy później”, skoro już teraz odbiera się możliwość wolnego wyboru…

Dla wydobycia wspomnianych kwestii należałoby przyjrzeć się środkowej części Zwału (bezrobocie versus nicnierobienie) – wątków przygotowanych à la Cukier w normie. Uznaję za prawo/mocne posądzanie o wszechpolskość fragmentów socjologizujących i psychospołecznych (wspomnienia poświęcone Mirkowi- -bezrobotnemu). Shuty sprawiedliwie (?!) odsądza od czci i wiary ugory naszego społeczeństwa: zamiast prawych obywateli widać ludzi pogrążonych w wyścigach i ligowych rozgrywkach o miano naj(pełniejszego) „szczura-Polaka” zdolnego do samoobrony ewentualnie przed sobą samym. Bo w obce sidła już wpadliśmy – co wyrzuca krakowski pisarz.


Stan przedzawałowy

Uwagi do niezaangażowanej w ludzkość rzeczywistości i diagnozy Sławomira Shuty są dość liczne i rozpostarte na wielu – wartych uwagi – kartach jego powieści. Ja skupiłem się na kilku ważnych dla mnie bądź intrygujących wątkach. Może kolejni czytelnicy znajdą fragmenty ważniejsze i poddadzą odmiennej analizie zaangażowany język Zwału, zanim…