Karkołomne czynności inteligenta. Przypadek I: pisanie

Jacek Dobrowolski, 120 godzin, czyli upadek pewnego dżentelmena, Czytelnik, Warszawa 2006



1.


Problem z Jackiem Dobrowolskim (1976) i jego aktywnością jako piszącego mam zasadniczy. Nie wiem, czy on sam uznał siebie za talent (także?) prozatorski, czy też wmówili mu to inni.

2.

Zacznę od faktów w funkcji przedstawienia sylwetki autora. Warszawiak redaguje internetowy magazyn „Orgia Myśli” – nowofilomacki organ młodej inteligencji, która chciałaby wy/kreować „awangardę literatury XXI wieku”. Debiutował w 1998 roku na łamach „Twórczości” opowiadaniem Wściekły. Twierdzi, że napisał już jedną większą prozę pt. Ani, Ani, ale nie znalazł się wydawca dla niej. Dlatego fragmenty publikuje na stronie macierzystego projektu/pisma. Ratunek dla twórczości Dobrowolskiego przyniosła nagroda w Konkursie Młodych Twórców Fundacji Kultury. Po jej otrzymaniu w 2006 roku wydał powieść 120 godzin, czyli upadek pewnego dżentelmena. Pewnie dlatego teraz pisze w notkach o sobie „pisarz, filozof”. Według mnie autor literackiej (!) narracji z niego kiepski. Ma jednak szansę potwierdzić własne obeznania i moc kreacji w drugiej dziedzinie w 2007 roku, jako że planuje wtedy wydać autorski traktat – Filozofię głupoty. Piszę tak ku pokrzepieniu serca piszącego na przyszłą drogę życia, sugerując się jego deklaracjami prasowymi i internetowymi, które potarfią jeszcze napawać optymizmem lub szczerym uśmiechem. Większym niż uczucie żałości po lekturze debiutu.

3.

Wrócę do nękającej mnie czytelniczo jakiś czas temu powieści, czyli 120 godzin.... W końcu tylko tę oficjalnie do tej pory wydano drukiem. Autor chciałby w niej widzieć „tragikomiczny thriller przygodowo-filozoficzny”. Zapewne dlatego, że miesza konwencje, gatunki i literackie cele, podążając od współczesnego kryminału z nietuzinkowym łotrzykiem w roli głównej do niby-traktatu. Styl pisarza cechuje jednak zadufana w sobie manieryczność, ekstremalny niedowład możliwej przecież kooperacji myśli i słowa w powieści. Dobrowolski zamiast wciągać w książkowy świat, sprawnie operując zakorzenioną we współczesności narracją, popada co krok we pseudofilozofię – nadymaną do niemożliwości, pochodzącą z wsobnej twórczości (swojEGO narratora).

Coś z treści... Książka prezentuje m.in. mechanizmy działania kapitalizmu na przykładzie jego niewyrodnych, świadomych praprzyczyn dorobkiewiczostwa dzieci. Na pierwszym planie działa wtrącony w tryby chorych realiów współczesnej Warszawy bohater o znaczącym nazwisku Koniecpolski. Odpowiada on bowiem na propozycję wzięcia udziału w intratnej „manipulacji giełdowej”...

W momencie przejścia od taniej sensacyjności do egotycznego realizmu w powieści zaczyna iskrzyć. Chociaż niekoniecznie w pozytywnym sensie. O czym poniżej.

Cierpliwy czytelnik z filologicznym bagażem, który potrafi wytrwać do końca, ale wymaga od lektury prezentacji „dobrego” warsztatu, „chirurgicznej precyzji” w dawkowaniu środków wyrazu, snuje się między mieliznami i wyżynami usilnie prowadzonej przez Dobrowolskiego gry powieściowej, błądzi w deszyfracji złóż mało powabnej narracji... A to próżny trud – próbować odgadnąć podłoże zmiennych wartości bądź potencjalne pokłady metafizyki (?) w rozbuchanym kontrapunktami i wielością skrajnych myśli tekście. No i daremne żale do autora, który chciałby zbyt wiele przekazać w mało pojemnej, jak się okazuje, formie. Zabrakło mu umiejętności lub ludzkiego wyczucia możliwości odbiorcy, tolerancji dla zastosowanych dawek autorskiego wsadu do kotła zwanego z dobrej woli powieścią.

[CZYTELNICZY LAMENT: Tak bardzo się starałem odnaleźć lub wyczuć pokłady meta z fizyki, tj. korpusu u/tworu... Ale mnie odrzucało, zanim dotarłem do wyzywających podtekstów!]

Co zatem chciał osiągnąć Jacek Dobrowolski, pisząc i upubliczniając książkę? Jedno z przesłań 120 godzin... brzmi: żadna filozofia życia nie pomoże, gdy jest się człowiekiem bez właściwości. Na debiut niektórym wystarczy.

4.

Mowa wykończeniowa:
– Jacek Dobrowolski orgiastycznie pozwala sobie myśleć, sądząc, że „w swej twórczości próbuje podtrzymywać starą i dobrą tradycję łączenia pasji pisarza z powołaniem filozofa”. Jego książka doprowadziła recenzenta we mnie do szału twórczego i powstania antypatycznych treści (jak wyżej). Zaś pamięć o moim traumatycznym doznaniu lekturowym i groźba wypuszczenia przez warszawiaka kolejnego tytułu niech skłoni potencjalnego czytelnika – zamaszystego odbiorcę nowej literatury polskiej – do wyrzucenia z głowy głupich myśli o powzięciu następnego dziełka (prozą) spod jego ręki.