Każdy. Każdej? Każdemu?

Philip Roth, Everyman, przekł. Jolanta Kozak, Czytelnik, Warszawa 2008


Everyman, człowiek-każdy, to specyficzna konstrukcja bohatera literackiego, typ wywodzący się z XV wieku, charakterystyczny dla staroangielskich dramatów. Bez twarzy, bez imienia, bez indywidualnych cech osobowości, człowiek taki jest anonimem a swoistym reprezentantem wszystkich ludzi.
Philip Roth w swojej najnowszej książce tworzy (pośmiertną) spowiedź postaci, o której wiemy sporo, ale przecież nie wiemy nawet jak ma na imię.
Bohater i narrator tomu Amerykanina, podobnie jak legendarny anonim – Everyman, przyjmuje wyzwanie śmierci. Ma za sobą zwyczajne życie zwykłego człowieka: kolejne małżeństwa, kolejne dzieci, dobrą pracę w agencji reklamowej, a przed sobą – konieczność zmierzenia się z odchodzeniem rówieśników, z własną słabością, chorobą i nieuchronnym końcem („Starość to nie bitwa, to masakra"). Ciągle słyszy obce głosy i własne, prześladowcze myśli. Wśród nich tę:
„Nie można zmienić rzeczywistości. Po prostu przyjmij ją taką, jaka jest. Trzymaj się mocno i przyjmij ją taką, jaka jest".


OPINIE

W ciągu paru minut wszyscy się rozeszli – ze znużeniem i smutkiem oddalili się od najmniej lubianej czynności naszego gatunku – i pozostał sam”. Dodajmy od razu – pozostał w grobie. Jak widać, napisana w 2006 r. powieść Philipa Rotha „Everyman” zaczyna się niebanalnie, od pogrzebu głównego bohatera. Z rozrzuconych na dalszych kartach powieści szczegółów jego biografii można ułożyć obszerny nekrolog.
Urodził się w 1933 r. w rodzinie żydowskiego jubilera z Nowego Jorku, umarł mając lat 71, czyli w 2004 r. Pracował w branży reklamowej, gdzie miał spore osiągnięcia, ale dopiero przeszedłszy na emeryturę w wieku 65 lat mógł zająć się tym, co lubił najbardziej, czyli malowaniem, z czasem jednak tracił entuzjazm. Zaczęło go bowiem zawodzić ciało. Nigdy nie był okazem zdrowia (w przeciwieństwie do starszego o sześć lat brata), lecz nie spodziewał się tego, co właśnie go spotkało: „Żenił się trzy razy, miał kochanki, miał dzieci, miał ciekawą pracę, w której odnosił sukcesy – i oto nagle głównym celem jego życia stały się uniki przed śmiercią, a całą treścią życia – rozkład ciała”. Jeszcze się nie poddaje, próbuje na przykład nawiązać znajomość z młodą, piękną dziewczyną uprawiającą jogging, która wykazuje zainteresowanie, bierze nawet ochoczo karteczkę z jego telefonem, ale już nigdy więcej się nie pokaże – zmieni trasę porannych biegów.
Przed kolejną operacją prosi lekarzy o pełne znieczulenie, które okaże się ostateczne. Ale był już na ten moment nieźle przygotowany. Naprawdę najskuteczniejszym znieczuleniem przed śmiercią jest bowiem starość. Everyman (Każdy) to bohater średniowiecznego moralitetu opowiadającego o życiu radosnym, przerwanym przez nagłą i brutalną śmierć. Bohater Rotha jest Każdym naszych czasów, mimo – a może dlatego – że jego życie jest tak bardzo zwyczajne, a finał przewidywalny. Na początku wspominają go najbliżsi, następnie opowieść snuje narrator, czyli sam Roth, który przypisuje mu ostateczną konstatację pozbawioną nadziei: „Uwolniony od istnienia, przeniósł się bezwiednie w krainę nigdzie. Tak jak się tego obawiał od samego początku”.
(Zdzisław Pietrasik, Pełne znieczulenie, Polityka.pl)

Wydany w USA dwa lata temu "Everyman" to kolejny przykład szczytowej formy Rotha. Nowela ta zapożycza tytuł od sławnego piętnastowiecznego moralitetu, odgrywającego w historii angielskiej literatury rolę podobną do naszych "Trenów" Kochanowskiego. Również traktuje o śmierci, ale nie o przedwczesnej śmierci dziecka, tylko o śmierci mężczyzny, który już przeżył swoje lata.
Bohater tamtego moralitetu stawał przed obliczem śmierci i zdawał sprawozdanie z życia. "Ktokolwiek umiera bez Boga i bez dobrych uczynków, umiera samotnie i nieszczęśliwie" - pouczał anonimowy średniowieczny autor.
W noweli Rotha widzimy pogrzeb nowojorskiego grafika reklamowego. Nie był wybitnym artystą, ale w reklamowej branży zaszedł wystarczająco daleko, żeby w sile wieku cieszyć się wszystkim tym, czym może się cieszyć członek amerykańskiej wyższej klasy średniej.
Słyszymy, jak żegnają go krewni i przyjaciele. Synowie z pierwszego małżeństwa do dzisiaj nie wybaczyli mu, że porzucił ich matkę dla młodszej kobiety. Przyszli ojca pożegnać, bo tego wymaga dobry obyczaj, ale żegnają go tak, jak rozmawiali z nim przez ostatnie kilkadziesiąt lat - przez zaciśnięte zęby.
Przyjaciół przyszło niewielu. Główny bohater dożył siedemdziesiątki, a tego wieku dożywa się najczęściej samotnie. Po kilkunastu stronach noweli krótka ceremonia urywa się więc, a bohatera niepostrzeżenie zaczyna żegnać wszechwiedzący narrator - współczesny literacki odpowiednik Boga.
Wszechwiedzący Narrator zdradza nam imiona krewnych, kochanek, nawet sąsiadów bohatera - ale sam bohater pozostaje bezimienny. Narrator zawsze mówi o nim po prostu "on".
Jego Everyman mógłby utrzymywać, że miał udane i spełnione życie. Przeszedł wprawdzie trzy rozwody, ale jednocześnie dzięki temu mógłby pysznić się urozmaiconym życiem erotycznym. Ale najpóźniej po siedemdziesiątych urodzinach to wszystko byłoby już wspomnieniem, coraz bardziej wyblakłym, a ważniejsza stawałaby się coraz bardziej bolesna rzeczywistość - błyskawicznie pogarszające się zdrowie, wymuszające zależność od innych.
Everymana stać było na komfortowe starzenie się w najlepszych możliwych warunkach. Wynajmował rezydencję na jednym z typowych amerykańskich osiedli dla emerytów. Zdecydował się na dom blisko plaży, bo kiedyś kochał pływać w oceanie - ale teraz ze względów zdrowotnych bał się nawet osiedlowego basenu. Wybrał osiedle w pobliżu Nowego Jorku, miasta, z którym związane było całe jego aktywne życie i które teraz było dla niego równie odległe jak Tokio.
W tej sytuacji bohaterowi Rotha - dokładnie tak jak bohaterowi średniowiecznego moralitetu - pozostawały już tylko jego dobre uczynki, by wyrwać się z piekła doczesności. Dzięki nim mógł liczyć chociaż na dobre słowo swojego brata Howarda i swojej córki Nancy. To tej ostatniej zawdzięczał załatwienie formalności i to, że na pogrzebie w ogóle ktokolwiek się pojawił.
Nie da się jednak ukryć, że Everyman Rotha - tak jak jego bezimienny poprzednik sprzed kilku stuleci - uczynił dobrych rzeczy zbyt mało, by odchodzić bez lęku i z godnością. Trzy kobiety kochały bohatera na tyle, żeby mu przysięgać wierność do grobowej deski, ale niewiele brakowało, a żadna z nich by się nie pofatygowała na pogrzeb. Czy można Everymana o to winić? Wszechwiedzący Narrator wie, jak trudno było mu sobie poradzić z instynktami. Pierwsze małżeństwo było idealnie poprawne. To dla niego porzucił ambicje artystyczne i zaczął pracować w reklamie.
Brakowało w nim jednak namiętności, którą bohater odnalazł potem w związku z koleżanką z pracy. A jeszcze potem w dużo młodszej modelce, która była spełnieniem wszystkich erotycznych marzeń, jednak gdy nadszedł czas próby w postaci pierwszego zawału głównego bohatera, tak bardzo martwiła się o siebie, powtarzając: "Co teraz ze mną będzie?", że w końcu zirytowany powiedział do niej ze szpitalnego łóżka: "Najpierw pozwólmy mi umrzeć, kochanie, a potem będę mógł wrócić się tobą zająć".
Jedno oczywiście różni Rotha i autora średniowiecznego moralitetu - to kwestia wiary. A jednak oba utwory zachowują dziwne podobieństwo: rolę wszechwiedzącego Boga przejmuje równie dobrze poinformowany narrator. Piekło choroby, starości i samotności spotyka zaś bohatera jeszcze docześnie.
Na początku Everyman oświadcza: "O Śmierci, przybywasz, kiedy się ciebie najmniej spodziewałem!". To banał, który u autora "Kompleksu Portnoya" brzmi poruszająco. Śmierć zawsze jest niespodziewana. Śmierć dwudziestolatka wydaje nam się tragicznie przedwczesna, ale śmierć starca - który nie ma już witalnych sił do borykania się z codziennością - też przecież przeraża.
Życie ludzkie widziane z tej perspektywy sprowadza się tylko do jednego pytania: Jak dobrze przygotujesz się na ten moment? Większość z nas nie myśli o nim wcale, chociaż śmierć jest jedynym, co czeka nas na pewno (bo na podatki można znaleźć różne sposoby). Roth moralista przypomina, że luksusowy dom starców, profesjonalna opieka medyczna, prywatna pielęgniarka (nawet miła i ponętna) - to wszystko pomaga umierającemu mniej więcej w takim samym stopniu jak kadzidło.
(Wojciech Orliński, Gazeta.pl)

„Zuckermana wyzwolonego” Roth napisał w roku 1981, „Everymana” w 2006. To, że obie wyszły teraz jednocześnie po polsku, jest oczywistym przypadkiem, a przecież tak zestawione układają się w ciekawy duet. „Zuckerman” traktuje o pisarzu, który właśnie odniósł pierwszy wielki sukces. Jego nowa książka, wprawdzie czwarta już, ale wreszcie trafiona rynkowo i artystycznie, przeprowadziła autora z anonimowej masy producentów słów do elity postaci rozpoznawalnych w autobusie i na ulicy. „Everyman” jest opowieścią o życiu, umieraniu i śmierci starego malarza, znacznej figury w branży reklamowej. Nietrudno się domyśleć, że to w istocie ta sama postać, swoiste alter ego Philipa Rotha. Skądinąd prawie każda z jego licznych książek jest kryptoautobiografią, więc żadne to odkrycie. Zawsze jednak dodatkowy powód, żeby zabawić się w ekstragrę literacką, tym bardziej że Roth takie zabawy uprawia z upodobaniem. Kto zna jego pisarstwo, a nie wypada nie znać, bo to już klasyk za życia, domyśli się bez trudu, że pierwowzorem bestselleru Zuckermana był Rothowski „Kompleks Portnoya” sprzed 40 lat. Także czwarta książka pisarza... I jego pierwszy wielki sukces, który ustawił Rotha na całe życie. Z kolei bohater „Everymana”, umierając, ma siedemdziesiątkę z okładem i jest rówieśnikiem swojego twórcy.
Nathan Zuckerman, rodząc się jako pisarz, wychodzi z anonimowości i staje się Kimś, „tym Zuckermanem”. Bohater „Everymana”, odchodząc, wraca do anonimowości; do końca książki nie poznamy nawet jego imienia i nazwiska. Wyrównująca wszystko śmierć zrobiła z niego Każdego. I cóż z tego, że miał jakieś życie, jakieś trzy żony, jakieś dzieci, kochanki, sukcesy. „Uwolniony od istnienia, przeniósł się bezwiednie w krainę nigdzie. Tak jak się tego obawiał od samego początku”. To ostatnie zdania książki o człowieku, po którym pozostał tylko ślad w postaci niecałych 200 stron napisanych przez Philipa Rotha. Everyman mógłby się oczywiście nazywać Philip Roth. Albo, jak kilkadziesiąt lat i kilkanaście książek wcześniej, Nathan Zuckerman.
„Zuckerman wyzwolony” jest pełen pisarskiego wigoru, błyskotliwy, ma mnóstwo zabawnych dialogów i zwrotów akcji. „Everyman” toczy się spokojnie, zdanie za zdaniem, bez fajerwerków, prosto i dyskretnie.
(Tadeusz Nyczek, Dojrzeć do śmierci, „Przekrój" 2008, nr 13)

Na półki trafiły dwie powieści Philipa Rotha. To dwa spojrzenia na ludzkie życie i dwa tematy. Sława i starość, które diametralnie zmieniają egzystencję człowieka.
W oczach krytyków, bukmacherów i czytelników Philip Roth, jeden z najwybitniejszych pisarzy amerykańskich i odwieczny kandydat do literackiej Nagrody Nobla, miał odebrać ten laur w 2007 roku. Data była nieprzypadkowa – rok wcześniej Roth opublikował „Everymana“, przejmującą opowieść o przygotowywaniu się do śmierci. Ta literacka spowiedź została uhonorowana wieloma nagrodami, jednak nie Noblem. Opublikowany właśnie po polsku „Everyman“ oraz wcześniejsza powieść „Zuckerman wyzwolony“ są niezbitymi dowodami na zasadność głosów o zaliczeniu Amerykanina w poczet noblistów. Zuckerman to ja! Philip Roth i Nathan Zuckerman – co łączy te dwie postacie? Niemal wszystko – urodzili się w tym samym miejscu i czasie, mieszkają w Nowym Jorku (lub okolicach), są pisarzami, którzy w ironiczny sposób komentują współczesność, a zwłaszcza skomplikowane związki damsko-męskie, a ich psychoanalitycy próbują wytłumaczyć znerwicowanie swoich pacjentów żydowskim pochodzeniem oraz nadmiernym zainteresowaniem seksem. Co zaś ich różni? Tylko to, że Nathan Zuckerman jest postacią fikcyjną. Po raz pierwszy pojawił się u Rotha w powieści „Cień pisarza“ (1979), m.in. po to, aby czytelnicy nie utożsamiali dotychczasowych jego bohaterów z samym autorem, co po opublikowaniu głośnego i skandalizującego „Kompleksu Portnoya“ stało się dla pisarza dość męczące. Na nic się to jednak zdało – Nathan Zuckerman, urodzony w 1933 roku w Newark obrazoburczy pisarz o żydowskich korzeniach, jest tak podobny do swojego twórcy, że niektórzy mylili Philipa Rotha z tą fikcyjną postacią. Właśnie o tym opowiada „Zuckerman wyzwolony“, druga część cyklu zwanego „Zuckerman Bound“ (jej kolejne części to: „Lekcja anatomii“, „Praska orgia“ i „Przeciwżycie“). Nathan Zuckerman, początkujący pisarz, wydaje „Carnovsky’ego“, w którym tytułowy bohater w dość frywolny sposób poczyna sobie z kobietami. Łamiąca obyczajowe tabu powieść odnosi niesłychany sukces, a autor staje się milionerem. Szybko jednak przekonuje się, że sława i pieniądze przyniosły mu same trudności. Nie umie cieszyć się nagłym bogactwem, popularność działa na jego niekorzyść. Przypadkowi przechodnie, utożsamiający go z Carnovskym, oskarżają go o seksizm, jego rodzina zostaje wyklęta przez znajomych, pisarz zaś nie umie przystosować się do zasad rządzących w świecie, do którego awansował. Choć „Zuckerman wyzwolony“ jest powieścią ironiczną i niezwykle zjadliwą, płynąca z niej atmosfera wyobcowania i zagrożenia jest wręcz paraliżująca. To wnikliwe studium kryzysu tożsamości spotęgowanego nieoczekiwaną sławą. Bohater nad grobem Fikcyjny bohater Rotha szybko wydostał się z pułapki rozgłosu, by niemal natychmiast popaść w następną. I to znacznie bardziej dotkliwą – pułapkę własnej cielesności. Początkowo kłopotów przysparzała mu nadmierna witalność, a zwłaszcza rozbuchana seksualność, jednak koło czterdziestki dopadło Zuckermana coś gorszego – fizyczny ból. Jego ciało zaczęło odmawiać posłuszeństwa, a życie stało się pasmem niekończących się wizyt u lekarza. I choć w dalszych częściach serii Zuckerman wyszedł na prostą, a cykl dobiegł końca, zagadnienie cielesnej ułomności człowieka nie dawało Rothowi spokoju. Po kilku powieściach odnoszących się do historii i polityki USA autor „Kompleksu Portnoya“ powrócił do tematu ludzkiej śmiertelności, tworząc w 2006 r. jedno ze swoich najważniejszych dzieł. Bohater powieści „Everyman“ mógłby być Zuckermanem 30 lat później. Jednak ten 70-letni emerytowany szef agencji reklamowej o nieco podobnej do Zuckermana biografii jest ostentacyjnie bezimienny. To nie przypadek – Roth nawiązał bowiem do XV-wiecznego moralitetu anonimowego angielskiego pisarza, który powołał do życia postać everymana – człowieka każdego – który tuż przed śmiercią zmuszony jest rozliczyć się z życia. „Everyman“ Rotha to retrospektywna narracja bohatera przyglądającego się swojej egzystencji. Nic nie ma znaczenia. Wyruszający na spotkanie ze śmiercią protagonista przypomina sobie kolejne etapy życia, skupiając się przede wszystkim na nieudanych związkach małżeńskich. Nie dość, że jego rachunek sumienia nie wypada pomyślnie, to jeszcze czary goryczy dopełnia upokarzająca go chorobami starość. Podobnie jak jego XV-wieczny pierwowzór bohater Rotha stwierdza ostatecznie, że bogactwo, zdrowie, inteligencja i siła w finalnym rozrachunku nie grają żadnej roli. Tyle tylko że bohater nie chce się na to zgodzić. „Everyman“ to powieść ocierająca się o arcydzieło – oszczędna, a zarazem pełna pasji, uniwersalna w swojej alegorycznej wymowie, a jednocześnie stanowiąca niezwykle szczere i osobiste wyznanie autora. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że nie jest ona artystycznym testamentem Philipa Rotha i jego bohater – znerwicowany żydowski intelektualista – pojawi się na kartach następnej powieści.
(Maciej Robert, Pułapka fikcyjnego życia, ŻycieWarszawy.pl)

Cienka, skromna, czarna okładka wygląda nietypowo. „Nie obawia się pan, że będzie zbyt ponura i odrzucająca?” - pytał w wywiadzie dziennikarz „Guardiana”, kiedy „Everyman” miał się ukazać się w Stanach. „Nie dbam o to. Ma wyglądać jak nagrobek” - odpowiedział Roth.
Po raz pierwszy od dawna zgodził się zamieścić na okładce swoje zdjęcie. Wygląda przy swoich ponad 70 latach bardzo dobrze. „Chciałem uprzedzić telefony od przyjaciół: nie wiedzieliśmy, że jesteś aż tak chory”…
Roth ma za sobą wieloletnie hospitalizacje, depresje, uzależnienie od środków przeciwbólowych (opisuje coś podobnego w „Lekcji anatomii”), ale ostatnio czuje się ponoć nieźle. Właśnie pisanie staje się jego prywatną walką ze starością i lękiem: „Żyję, bo piszę” - pewnie tak mógłby o sobie powiedzieć. A pisze coraz szybciej i szybciej.
Po „Everymanie” zdążyła się już ukazać następna książka „Exit Ghost”. Poza tym pływa, ćwiczy, nie je mięsa, żyje w dyscyplinie niemal klasztornej, choć z wszelką religią jest absolutnie na bakier. Opisuje starość, rozpad ciała i nie zostawia nadziei na dodatkowy wymiar. Jednak zamiast sarkazmu czy starczej awersji do świata znajdziemy w jego książkach wściekły żywioł skierowany przeciwko śmierci. Jest nim samo pragnienie, pożądanie, które nie mija wraz ze starością. „Pojawiają się siła i związany z kobiecym ciałem patos, którego nie znałem nigdy wcześniej” - mówił Roth. Za ten stały wątek bywa też Roth krytykowany.
Przekonałam się o tym niedawno. Rozmowy ludzi zajmujących się książkami z różnych krajów zazwyczaj schodzą na Rotha. O kim rozmawiać, jeśli nie o najbardziej cenionym w Europie pisarzu amerykańskim. Tak też zdarzyło się w Berlinie na spotkaniu w Domu Literatury. „Ile można pisać o tym samym niedorosłym chłopcu? A teraz niedojrzały starzec dziwi się, że umiera. To niepoważne. I nic ciekawego nie mówi o kobietach” - atakowała go ukraińska pisarka. Jednak w „Everymanie” Roth schodzi do poziomu lęków, które dzielą pospołu i kobiety, i mężczyźni. Choć opisuje umierające ciało mężczyzny, to dotyka tego, co jest wspólne. W innej książce, „Umierające zwierzę”, wyłożył swoją dewizę: seks jest jedynym dostępnym człowiekowi sposobem zemsty na śmierci. A kiedy seksu już nie ma? Co wtedy? Takim stanem zajmuje się właśnie w „Everymanie”.
Wszystko zaczyna się, dość paradoksalnie, od pogrzebu bohatera (w rzeczywistości Roth zaczął myśleć o tej książce na pogrzebie przyjaciela Saula Bellowa). Nigdzie nie pada jego imię. To Everyman, każdy, postać jak z XV wiecznego moralitetu. Ten ktoś przypomina innych bohaterów Rotha, począwszy od Portnoya przez Sabata, przez tych wszystkich starszych profesorów latających za studentkami. Może tylko nieco bardziej odpychający: przegapił wszystkie szanse w życiu, najważniejszą kobietę puścił kantem z modelką, synów właściwie nie znał, kochającego brata odsunął od siebie, bo mu zazdrościł końskiego zdrowia.
Słowem: okropny typ. Jedyne, co mu się udało, to córka. I dzieciństwo. Im jest starszy, tym więcej myśli o swoich, o ojcu jubilerze, którego sklep nazywał się Jubiler dla Każdego. Poza tym jego życie, człowieka reklamy, nie było takie, jakby chciał. Na starość poświęca się malowaniu, ale szybko traci pasję. Sztuka na emeryturze nie daje żadnego pocieszenia. Nie ma szans wobec codziennego bólu. Zresztą oprócz motta z Keatsa nie znajdziemy w tej książce żadnych odniesień do sztuki czy literatury o śmierci i umieraniu. Grabarze są grabarzami, a nie figurami szekspirowskimi. Nie, Roth schodzi tutaj do samego mięsa życia. „Starość to nie jest walka - starość to masakra”.
„Everyman” jest najbardziej dotkliwą książką Rotha. Nie warto jej porównywać z najlepszymi powieściami, choćby z trylogią z lat 90.: „Amerykańską sielanką”, „Wyszłam za komunistę” czy „Ludzką skazą”. Tam Roth budował szerokie panoramy XX wiecznej Ameryki. „Everyman” jest ekstraktem. Roth tym razem nie portretuje żydowskiej Ameryki, choć jego bohater pochodzi jak autor z New Jersey. Roth ma w zwyczaju opisywać miejsca, gdzie sam się wychował. Ostatnio wracał do nich w niezbyt udanym, choć bogatym obyczajowo „Spisku przeciw Ameryce”.
Dzieciństwo spędził wśród czarnych i imigrantów: Irlandczyków, Polaków, Włochów i Żydów, którzy byli żywym wcieleniem amerykańskiego mitu. Wrastali w tę ziemię i pięli się po drabinie społecznej. W „Amerykańskiej sielance” pokazuje taką właśnie rodzinę, której mityczne szczęście okazuje się iluzją. Wysiłkowi rodziców zaprzeczają ich własne dzieci, które nienawidzą tego kraju. Sam Roth jednak wielokrotnie przywoływał młodzieńczą siłę, którą czerpał z poczucia nieskończonych możliwości, które daje Ameryka.
To poczucie znali zwłaszcza pisarze pochodzenia żydowskiego, bowiem drugie pokolenie żydowskie było wolne od więzów z dawną ojczyzną i Kościołem (który przytłaczał Włochów czy Irlandczyków), było też wolne od ciężaru amerykańskich przodków i nie miało silnej potrzeby identyfikacji. Było wolne w myśleniu i krytykowaniu, wolne od mód intelektualnych. Już swoim debiutem, powieścią „Goodbye Columbus”, Roth naraził się ortodoksyjnej społeczności żydowskiej, a kolejnymi książkami zapracował na etykietki mizogina, erotomana i reakcjonisty. Zaowocowało to jedynie jego stałą niechęcią do krytycznych etykietek i prasowych wywiadów.
Roth nawet z historii szpitalnych, których przecież, jeśli nie musimy, nie chcemy słuchać, potrafi zrobić mocną opowieść. W dodatku nawet ta najbardziej śmiertelna jego książka ma w sobie dawkę witalności, tej, jak sam pisze, wrzaskliwej żywotności, która jest jedyną religią wielu z jego bohaterów. Życie jest wszystkim, co im się zdarza. Mają tego świadomość.
Everyman nie godzi się ze śmiercią ani nie jest na nią przygotowany. Kiedy już nie zostaje sam, kiedy nawet seks już jest rzeczywistością utraconą, czerpie energię ze wspomnień. Do ostatniej chwili ma absurdalne poczucie niezniszczalności, przecież nic nie może zagrozić temu chłopcu, którym jest nadal wewnątrz. I w tym tkwi jego siła, a nawet heroizm. Przy czym to heroizm naprawdę każdego - dzielnej kobiety, którą poznaje na zajęciach malarskich, i tak nieudanego bohatera jak on sam. Bo wszyscy walczą po stronie przegranych. Jednak Everyman nie jest tak całkiem samotny wobec śmierci: na cmentarzu myśli o swoich rodzicach, o kościach przodków. „Nie mógł stamtąd odejść. Owładnęła nim niepohamowana czułość. I pragnienie, aby wszyscy żyli wiecznie. I żeby wszystko zaczęło się od nowa”.
(Justyna Sobolewska, Traktat o umieraniu, Dziennik.pl)