Keretowisko

Składa(n)ki (z) opowiadań Etgara Kereta


Etgar Keret (1967) – jeden z najbardziej znanych na świecie pisarzy izraelskich, jest uznawany za mistrza krótkiej formy. Jego opowiadania trafiły dość szybko do podręczników szkolnych i na listy lektur dla studentów ojczystych uniwersytetów. Pisywał też wiersze, felietony i scenariusze. Keret pracuje jako wykładowca Wyższej Szkoły Filmowej w Tel Awiwie. Sławę przyniosły mu jednak zbiory prozy. W Polsce ukazało się pięć tomów opowiadań Kereta w tłumaczeniu Agnieszki Maciejowskiej, Jakuba Kokietka i Magdaleny Sommer, wybrane: Gaza blues (Świat Literacki 2000), Pizzeria „Kamikaze” (Świat Literacki 2001), oraz zachowujące ich oryginalną, autorską kompozycję: Osiem procent z niczego (W.A.B. 2006), Rury (W.A.B. 2007), Tęskniąc za Kissingerem (W.A.B. 2008). Regularnie będą się ukazywać kolejne tomu w pierwotnym układzie: Kolonie Knellera(W.A.B. 2009) i inne.

Młodzi Izraelczycy mówią o nim: „Mamy swojego pisarza”. Krytycy ochrzcili go „skandalistą z Tel Awiwu”, „izraelskim Quentinem Tarantino”. Mistrza paradoksu i zwięzłości porównywano do Topora (Cztery róże dla Lucienne), Viana czy Cortazara.
Pierwsze teksty Keret opublikował w prasie w 1991 roku. Rok później wydał swój debiutancki zbiór, Rury, zignorowany przez krytyków i rzesze czytelników. W 1994 pojawiła się druga książka - Tęskniąc za Kissingerem. Zbiór 50 bardzo krótkich opowiadań został przyjęty bardzo dobrze i zapewnił mu rozgłos wśród szerszej publiczności.

Izraelczyka fascynuje nie tylko literatura. Jest on współtwórcą, obok Jonathana Bar Giory, musicalu Entebbe (w 1993 roku wygrał główną nagrodę w Alternatywnym Festiwalu Teatralnym w Acce), autorem filmu telewizyjnego, współautorem programu satyrycznego i komiksów. Laureat Nagrody MTV. Doczekał się licznych przekładów, nawet na koreański i arabski. Jego utwory posłużyły za podstawę scenariuszy do około pięćdziesięciu filmów. Ostatni, autorstwa Kereta i Shiry Geffen, Meduzy, otrzymał Złotą Kamerę na festiwalu w Cannes.

Polska strona pisarza: http://keret.pisarze.org/


ZDANIE(M) promotorów i wydawców



Gaza blues

Wybór opowiadań z tomów: Rury, Tęskniąc za Kissingerem, 8% z niczego i Kneller's Happy Campers / The Bus Driver Who Wanted to be God & Other Stories.
Krótkie, znakomicie skonstruowane opowiadania wybitnego izraelskiego pisarza młodego pokolenia czerpią z języka potocznego, odwołują się do poetyki wideoklipu. Tylko pozornie zakorzenione w banalnej codzienności - kryją w sobie niepokojącą, surrealistyczną wizję świata. Ironia, brutalność, dystans, obrazoburcze i przewrotne traktowanie innych tematów, bezlitosny humor - stają się także zaskakującym sposobem mówienia o uczuciach. Każdy z tych świetnych tekstów jest zaproszeniem do gry z własną wrażliwością - do gry ryzykownej, ale pociągającej.

„Świat szcza na nas szerokim łukiem” – mówi jeden z bohaterów. Historyjki zaczynają się jak scenki z życia, rozgrywają się najczęściej w rodzinie, i dopiero pod koniec zmieniają w groteskę: Rumun okazuje się wampirem, kobieta, która lubiła miękkie ogolone policzki mężczyzn, zamienia ich w miękkie pufy w swoim mieszkaniu. W tym świecie można wgryźć się w czyjąś szyję, albo trzasnąć go na amen, a najbardziej oczywistym rozwiązaniem wszelkich problemów okazuje się samobójstwo – można na przykład przykleić się do dna wanny i napuścić wodę. W świecie Kereta znajdziemy wyolbrzymiony obraz niedopasowania człowieka i świata – jego bohaterowie nieustannie tęsknią za czymś prawdziwym, wyjątkowym i czystym, a rzeczywistość wszystko trywializuje. Na różne sposoby chcą się na niej odegrać, choćby przez samobójstwo.
(Justyna Sobolewska, „Latarnik”)


Kolonie Knellera (Ha'Keytana Shel Kneller)

Chaim popełnia samobójstwo i trafia do świata, w którym „życie” toczy się dalej. Praca w pizzerii, przesiadywanie w barze. Pewnego dnia dowiaduje się, że jego dziewczyna również znalazła się w gronie samobójców, rozpoczyna więc podróż w poszukiwaniu miłości. Po drodze spotka między innymi zrzędzącego Kurta Cobaina, Króla Mesjasza i… gadającego psa. Czy ta historia będzie miała szczęśliwe zakończenie?
Anna, zakochuje się w chłopcu, który wyszedł z piekieł. Kierowca autobusu pragnie zostać Bogiem, a pewna… macica staje się obiektem fascynacji środowisk twórczych.
To tylko próbka wyobraźni Kereta. Jego opowiadania, oprócz charakterystycznych absurdalnie humorystycznych scen z życia codziennego, zawierają groteskowe opisy życia pozagrobowego i rzeczywistości, w której do upragnionego uczucia może prowadzić zarówno autobus z nieuprzejmym kierowcą, jak i otchłań piekielna. To opowieść o życiu i śmierci, między którymi granica gdzieś się zaciera.
W ekranizacji tytułowego opowiadania, Ha'Keytana Shel Kneller / Kneller's Happy Campers, wystąpił m.in. Tom Waits. Filmowa wersja czarnej komedii Wristcutters: A Love Story (2007) zdobył kilka nagród na festiwalach kina niezależnego.


„Dwa dni po tym jak popełniłem samobójstwo, znalazłem tu pracę w jakiejś pizzerii, nazywa się Kamikaze i należy do sieci. Kierownik zmiany był wobec mnie naprawdę w porządku i pomógł mi też załatwić mieszkanie ze wspólnikiem, jakimś Niemcem, co też pracuje w naszym lokalu. […] Mój współlokator, ten Niemiec, powiedział, że to miejsce jest akuracik jak Frankfurt. Widocznie również Frankfurt to taka raczej dziura. W nocy znalazłem tu jakiś pub, nawet dość sympatyczny, Bar Mar Twych. Muzykę mają wcale nie najgorszą. Może nie najnowszą, ale z charakterem, no i przychodzi tam dużo samotnych dziewczyn. Są takie, po których możesz świetnie poznać, jak skończyły, z bliznami w różnych miejscach i tak dalej, ale niektóre wyglądają doskonale. Tak naprawdę już pierwszej nocy tutaj jedna taka strzelała do mnie oczami, nawet niezła, skórę miała lekko rozluźnioną, obwisłą, jak ktoś, kto skończył przez utopienie, ale ciało bez zarzutu, i oczy też. Ale nic z nią nie próbowałem. Mówiłem sobie w duchu, że to z powodu Orgi, bo cała ta śmierć sprawiła tylko, że jeszcze bardziej ją kochałem, ale weź się w tym połap, może po prostu mam jakiś problem z komunikacją”.
(fragment Pizzerii Kamikaze)


Pizzeria „Kamikaze”

Tom zawiera cztery utwory prozatorskie Kereta: tytułową Pizzerię „Kamikaze” oraz Jetlag, Goodman, Katzenstein.
Pełne czarnego humoru opowiadania tylko pozornie zakorzenione są w banalnej codzienności - kryją w sobie niepokojącą, surrealistyczną i groteskową wizję świata. Odwołując się do poetyki wideoklipu, kolażu, do języka ulicy, autor potrafi niezwykle przenikliwie mówić o śmierci, samotności, nieodwzajemnionych uczuciach swych wrażliwych, wewnętrznie zaplątanych bohaterów.

Autorowi udaje się mową ulicy i pubu przekazać prawdę o dręczącym ludzi niepokoju. Prosta zasadę, że wystarczy jedno wydarzenie: zdrada, jeden samotny wieczór, gdy właśnie chcemy z kimś porozmawiać, by zwykły szary człowiek przemienił się w zbrodniarza, samobójcę, osobę niezrównoważoną. A nad wszystkim góruje przekonanie, że wszyscy jesteśmy niezrównoważeni, i że opisany przez młodego Izraelczyka świat nie dotyczy jednostek, ale całej szalonej i zranionej ludzkości.
(Magdalena Łazicka, iik.pl)


Wywiad z Etgarem Keretem: Literatura astmatyczna

– Czy wierzysz w życie po śmierci?
– Dlaczego pytasz?
– W Twojej najnowszej książce „Pizzeria Kamikaze” przedstawiłeś dość oryginalną wizję tego, co dzieje się z człowiekiem, gdy już dopełni swych dni. Narrator, Chaim, po samobójczej śmierci trafia do świata, identycznego z tym prawdziwym. Dostaje nawet pracę w pizzerii...
–...A potem rusza przez Izrael w poszukiwaniu ukochanej, która – jak wierzy – też umarła i znajduje się w opisywanym przeze mnie świecie. Nie zapominaj jednak, że w wykreowanej przeze mnie rzeczywistości znajdują się wyłącznie samobójcy.
– Piekło samobójców?
– Dlaczego piekło? Po prostu ich świat po śmierci. Pytałeś, czy wierzę w życie poza grobowe – nie wiem. Nie jestem pewien, czy coś dzieje się z ludzką duszą w zaświatach. Nikt nie może być tego pewien... Nawet, jeśli intuicja podsuwa mi jakieś pomysły w tym względzie, to z pewnością nie mają one podłoża religijnego. I nie są zbieżne z koncepcjami, podsuwanymi przez Judaizm.
– A co mówi Judaizm?
– Judaizm ani nie straszy piekłem, w waszym, katolickim rozumieniu, ani też nie nęci nagrodą, jaką jest niebo. Religia moich przodków jedynie ostrzega, wskazuje drogę – cały czas musisz przygotowywać swoją duszę na spotkanie z nieśmiertelnością. Jeśli tego nie uczynisz – sam sobie „zbudujesz” piekło. Jeśli przez całe życie będziesz zaspokajał wyłącznie potrzeby ciała, jeśli o Twoim postępowaniu będzie decydowało nie serce, ale żołądek – po śmierci Twoja dusza będzie cierpiała wieczny głód. Ciało bowiem, które karmiłeś, które zaspokajałeś, zapominając o wszystkim innym, przestanie istnieć. Ale wizja życia po śmierci, przedstawiona w „Pizzeria Kamikaze”, nie ma charakteru religijnego.
– Uważasz, że myślenie w kategoriach religijnych jest obciążeniem dla pisarza?
– Różnie, wszystko zależy od charakteru literatury, jaką uprawiasz. Myślę jednak, że znajomość historii religii daje twórcy szerszy pogląd i na historię w ogóle, i na teraźniejszość. Niechęć do Żydów ze strony wielu narodów ma podłoże religijne. Podczas gdy katolicy przyjmują słowa Boga jako ostateczne, nieomylne, Żydzi zawsze się kłócili z Najwyższym, dyskutowali, przedstawiali własne argumenty i starali się obalać boskie. To nie podobało się chrześcijanom. Nie podobał się też im nasz kosmopolityzm...
– Co ma wspólnego kosmopolityzm z religią?
– Chodzi o tę potrzebę prowadzenia dyskusji, krytykowania sił wyższych – czy to Boga, czy włodarzy danego kraju. Żydzi nigdy nie czuli się przywiązani do jakiegoś konkretnego miejsca – jednego dnia mieszkali w Polsce, następnego zaś już mogli się przenieść do Francji. To poczucie wyobcowania z „tubylczego” społeczeństwa pozwalało im na bardziej krytyczne spojrzenie na kraj, w którym żyli. Tymczasem rdzenni jego mieszkańcy odnosili wrażenie, że Żydzi wspierają kraj, gdy jest silny i zasobny, a opuszczają go, gdy nadciągają czarne chmury.
– A to nieprawda?
– W wielu przypadkach prawda – ale nie należy jej generalizować. Zresztą każdy człowiek woli utożsamiać się z sukcesem niż z porażką. Kiedy byłem piłkarzem klubu Hapveal Geevaatym (niedawno odnosił sukcesy w pucharze UEFA) robiłem to samo: kiedy wygrywaliśmy, twierdziłem, że piłka i klub są całym moim życiem. Kiedy przegrywaliśmy – mówiłem sobie: „to przecież tylko gra...”
– Pochodzisz z kraju, który – niestety – kojarzy się światu ze śmiercią właśnie – z samobójczymi zamachami fundamentalistów z Hamasu, z krawymi odwetami izraelskich sił bezpieczeństwa. Czy to, co dzieje się obecnie w Izraelu ma wpływ na Twoją twórczość?
– To oczywiste. Nie może być inaczej, jeśli masz poczucie, że żyjesz trochę na kredyt, że każdego dnia wychodząc z domu możesz już do niego nie wrócić. Śmierć otacza nas każdego dnia – jest i za oknami naszych mieszkań, i jest w nas. Pisarze europejscy, żyjący we względnym bezpieczeństwie i dostatku, tworzą, aby sprawiać swoim czytelnikom przyjemność. Ja ani nie chcę, ani nie potrafię im tego dawać; sądzę wręcz, że nikt tego ode mnie nie oczekuje. Paradoksalnie – angielski przekład „Pizzerii Kamikaze”, książki poświęconej samobójcom, także fundamentalistom, którzy zadają śmierć sobie i nieprzyjaciołom, ukazał się kilka dni po wydarzeniach 11 września.
– W „Pizzerii Kamikaze” pojawia się Arab Nasr, barman w zaświatach, przed śmiercią zamachowiec – samobójca. Mam wrażenie, że lubisz tę postać.
– Bo wśród Palestyńczyków, także ekstremistów, jest wielu ludzi, z którymi znalazłbym wspólny język. Nie potępiam wyznawców Islamu – mam nawet wśród nich czytelników. W gruncie rzeczy konflikt izraelsko – palestyński dotyczy tylko Bliskiego Wschodu. Kiedy Żydzi z Izraela spotykają Palestyńczyków gdzieś w Ameryce czy w Europie – przeważnie trzymają się razem. Bądź co bądź jesteśmy obywatelami tego samego państwa, mamy podobną mentalność, zbliżone problemy. Różnice kulturowe między nami nie są aż tak znaczne.
– Twoi wydawcy „sprzedają” Cię, jako przedstawiciela literatury postmodernistycznej – spadkobiercę Rolanda Topora i naśladowcę Quentina Tarantino. Ale jakoś mi Twoje zaangażowanie w problematykę izraelsko – palestyńką nie pasuje do potocznego wyobrażenia o postmodernizmie.
Bo też trudno zdefiniować postmodernizm. To jest taki śmietnik, do którego można wrzucić wszystko...
– ...Wszystko, ale tylko śmieci.
– A przynajmniej wartości i pojęcia, którymi nie należy kierować się w życiu. Postmoderniści uprawiają relatywizm – dla nich nie ma rzeczy czarnych i białych; każda rzecz czarna może stać się nagle biała. A przecież nie jest trudno wykreślić linię, oddzielającą dobro od zła. W ogóle fascynuje mnie proces rodzenia się zła. Choćby niemieckiego nazizmu z lat 30. Jego siłą napędową była nie nienawiść czy choćby uprzedzenia jednych ludzi, do drugich, ale inercja, obojętność mas. Miliony Niemców, które nie miały ochoty roztrząsać dylematów moralnych i czuły nawet pewien komfort, że ktoś wziął ich dusze w swoje ręce, umożliwiły garstce szaleńców czynić niewyobrażalne zło. Większość Niemców nie odczuwała radości z wyrządzanego nie-Niemcom zła, ale też nie zapobiegła mu. To było dla nich wygodne – z pewnością wielu z nich myślało sobie, że dobro i zło to pojęcia względne, wszystko zależy wobec kogo i jak są stosowane.
– Wszystkie Twoje książki mają po kilkadziesiąt stron. Czy wynika to z Twojego lenistwa, czy też uważasz, że krótkie książki są przyszłością literatury? A może znakiem czasu?
– Krótkie książki powstawały także w przeszłości, wystarczy wspomnieć Kafkę, Czechowa czy Babla. Z kolei wielu współczesnych autorów lubuje się w tworzeniu opasłych tomów. Nie sądzę więc, aby to był znak czasu. Powód, dla którego piszę krótkie książki jest dość osobliwy – mam... astmę. I to ta choroba nauczyła mnie zwięzłości stylu. Dziwisz się? Otóż kiedy mam atak, mogę wypowiadać jedynie krótkie, najpotrzebniejsze zdania, typu: „wezwijcie pogotowie” bądź „podajcie mi lekarstwo”. Wszelkie zbędne słowa stanowią zagrożenie dla mojego życia. W literaturze stosuję tę samą miarę – uważam, że jeśli mam coś ważnego do powiedzenia, musze uczynić to w formie komunikatu. Wykreślam więc niepotrzebne słowa, rozwlekłe zdania, niczego nie wnoszące frazy.
– Czyli można powiedzieć, że nie jesteś postmodernistą, ale przedstawicielem literatury astmatycznej?
– Tak, to właściwe określenie.

(Rozmawiał Artur Górski, Onet.pl)


Osiem procent z niczego (Anihu)

Tom zawiera utwory: Tłuścioszek, Strzelają do Tuwii, Jeden pocałunek w usta w Mombasie, Twój człowiek, Jeden dobry uczynek dziennie, Szriki, Osiem procent z niczego, Zadowolenie, Brudy, Miludka, Goodman, Błyszczące oczy, Beni, Bagażnik, Odkuppienie, Człowiek bez głowy, Halibut, Koniczek, Jetlag, Moja dziewczyna jest goła, Butelka, Wizyta w kabinie pilota, Myśl w kształcie opowiadania, Gura teoria nudy, Piersi osiemnastolatki, Psiuta, Niemowlę, How to make a good script great, Żelazne zasady, Rabin umarł, Ładna para, Kąt, Ostatnie opowiadanie i koniec, Jaon, Druga szansa.
Treścią opowiadań Etgara Kereta są proste, czasem zwyczajne, czasem nietypowe zdarzenia. Dziewczyna opala się nago na trawie; dwóch chłopców trafia za kratki; mężczyzna rozmawia z rybą na talerzu; kot wpada pod samochód. U Kereta okazują się jednak niecodzienne, prowokacyjne, uniwersalne. Pobudzają do refleksji o tym, co najważniejsze: sensie życia, miłości, posiadaniu dzieci, śmierci.
Keret, mistrz krótkiej formy, postrzegany jest często jako ambasador młodej literatury izraelskiej na świecie, niekiedy mówi się, że stanowi symbol całego pokolenia. Jego proza, konstruowana z logiką snu, częstokroć absurdalna, daje świadectwo życia w kraju, którego bogactwo i siła łączą się z ciągłym poczuciem zagrożenia.

W każdej chwili musisz otrząsać się z inercji, przekłuwać ją i zaburzać – wtedy dopiero możesz zobaczyć to, co autentyczne, co naprawdę ludzkie.


Rury (Cinorot)

Kobieta, przyklejona stopami do sufitu; agent Mosadu, który łapie sam siebie; dziewczyna niezdolna do wyznania miłości; anioły grające ze sobą w kulki; tytułowe rury – prawdziwy miszmasz - oto obrazki z opowiadań pisarza. Rury to debiutancki zbiór opowiadań Kereta, izraelskiego pisarza uznawanego za mistrza krótkiej formy. Autor w genialny sposób ukazuje galerię ludzkich charakterów, a ich historie, opisane żywym językiem, zdumiewają autentycznością. Pozorna banalność graniczy tu z niezwykłością, zaś spoiwem łączącym poszczególne elementy jest charakterystyczna dla Kereta „obrazowość”, bliska stylistyce komiksu, współczesny język, ironia oraz przechodząca w absurd groteska. Znakiem rozpoznawczym zbioru jest także swoista przewrotność jego twórcy. Bo autor Rur, jak rzadko który pisarz współczesny, potrafi zaskakiwać.W tym celu kieruje się zasadą minimalizmu – czasem starczają mu zaledwie dwie stron papieru, w których zamyka się jego opowieść. Lektura Rur bawi, drażni i intryguje.

To, że koncentruję się na nierozstrzygalnych moralnych dylematach, a nie na realistycznych historiach z jasnym przesłaniem, wynika – w sposób paradoksalny – z tego, że według mnie świat potrzebuje fundamentalnej zmiany.


Jestem błaznem, który przemyca prawdę

– ...już w pańskim debiutanckim zbiorze opowiadań „Rury” da się zaobserwować łączenie komedii z tragedią.
– Rzeczywiście. Te dwa gatunki bez przerwy przeplatają się w naszym życiu. Nikt nie zdoła uciec od rozpaczy. Jedyną bronią, jaką możemy pokonać ogarniający nas smutek, jest poczucie humoru.
– Amos Oz, kandydat do literackiego Nobla i autor, którego pan podziwia, zauważył w jednym ze swych esejów, że pisarz powinien być czarownikiem swojego plemienia, który pociesza współbraci i uwalnia ich od demonów przeszłości. Czy taką rolę chciałby pan odgrywać?
– Cóż, każdy pisarz stawia sobie inne zadania. Bez dwóch zdań Amos Oz jest czarownikiem naszego plemienia. Ja utożsamiam się raczej z postacią błazna – trefnisia, który zabawia dwór żartami. Tyle że w tych żartach przemyca prawdę, której ani król, ani królowa nie chcieliby poznać. Z całą pewnością nie jestem czarodziejem, nie mam takich talentów. Ale przecież błazen także spełnia pożyteczną rolę – opowiadając anegdoty, może przed czymś przestrzec.
– Ciekawi mnie, jak powstaje opowiadanie. Co jest na początku: podpatrzony obraz, idea, urywek zasłyszanego gdzieś dialogu?
– Idea – niezwykle rzadko. Raczej obraz, na przykład dwojga ludzi w określonym miejscu i czasie. Ta wizja już ze mną zostaje. Mam ją pod powiekami. Ale kiedy opowiadam o tym znajomym, nie rozumieją, co takiego w tym zobaczyłem. Pisanie to właśnie proces polegający na odkrywaniu przyczyn, dla których nie możemy się od czegoś uwolnić.

(Rozmawiał Bartosz Marzec, „Rzeczpospolita”)


Tęskniąc za Kissingerem (Ga’aguai Le-Kissinger)

Pięćdziesiąt jeden opowiadań. Każde z nich oryginalne, tragikomiczne. W każdym zawiera się pełna myśl pisarza – czarodzieja rzeczywistości. Historie ludzi i rzeczy: chłopiec ratujący ulubioną zabawkę przed ojcem; mężczyzna, który nie potrafi wybrać między matką a ukochaną; wynalezienie leku na samotność; walka z chodnikami.
Na świat przedstawiony u Kereta składają się scenki jak z teledysków MTV: krótkie, urywane, migotliwe, ukazujące jedynie ułamek rzeczywistości, prawdę fragmentu. Sytuacje dramatyczne, rozpaczliwe stają się tu groteskowe, przypominają karnawałową zabawę czy jarmark.
Autor osiągnął mistrzostwo w opisie swojej wizji świata. Czy tylko swojej?


Keret czyta Masłowską

– JACEK KUBIAK: Czy jesteś krytykowany za to, że piszesz o seksie?
– ETGAR KERET: Pamiętasz opowiadanie „Tęskniąc za Kissingerem”? W tej historii dziewczyna nie wierzy chłopakowi, że miał orgazm. Po stosunku wkłada sobie do pochwy palec i liże go, żeby sprawdzić, czy jest tam nasienie. Oczywiście nie chodzi tu w ogóle o seks, lecz o zaufanie. Wyobraź sobie, że z powodu tego opowiadania prawicowi parlamentarzyści wszczęli w Knesecie dyskusję na temat mojej moralności. Bo jestem nauczycielem akademickim. Oni z tego, co ja piszę, nie rozumieją nic a nic.

– Parlament izraelski zajmuje się omawianiem treści nowel Etgara Kereta?
– Tylko wtedy, gdy znajdzie się jakiś prawicowy deputowany, który chce wywołać skandal.
Tak samo jest w Polsce. Zdziwienie było oczywiście z mojej strony prowokacją.
Ale to mi tylko przysparza reklamy [śmiech].

– Rzeczywiście jesteś sławny. Na lotnisku w Paryżu agentka bezpieczeństwa zapytała mnie, z kim się spotkam w Izraelu. Odpowiedziałem, że m. in. z tobą. „I udało się Panu z nim umówić?”. Druga spytała, kiedy mam to spotkanie. Odparłem, że w sobotę. Na co ona, podejrzliwie: „Hmm... w sobotę?”. Wtedy ja do jej koleżanki: „Pani zna książki Kereta, czy mógł mi wyznaczyć spotkanie na sobotę?”. Przytaknęła bez namysłu i między innymi dzięki temu możemy teraz rozmawiać tu, w Tel Awiwie, w kafejce Green na rogu Żabotyńskiego i Dizengoffa.
– [śmiech]

– A skąd tytuł „Tęskniąc za Kissingerem”? Mnie to przypomina „Łysą śpiewaczkę” Ionesco. Opowiadanie z kimś w tytule, kto w ogóle się w nim nie pojawia.
– Pisarstwo to bardzo osobiste zajęcie. Bywa, że pewne rzeczy są dla mnie jasne, ale nie muszą być już jasne dla innych. Kiedy byłem chłopcem, sekretarz stanu USA Henry Kissinger przylatywał do Damaszku, Tel Awiwu, Kairu za każdym razem, gdy groziła wojna na Bliskim Wschodzie. Przylatywał i wojny nie było. Był mediatorem. Skutecznym mediatorem. Nazwałem to opowiadanie „Tęskniąc za Kissingerem”, bo mówi ono o braku mediatora pomiędzy dziewczyną tego chłopaka od orgazmu i jego matką. Tytuł pochodzi z mojej subiektywnej oceny asocjacji zdarzeń.

– Jest coś takiego w Twoich książkach, że ma się ochotę spotkać ich autora.
– Nazywam to anatomią pisania. Są pisarze piszący mózgiem, głową, a ja piszę z kiszkes.

– Kiszkes to w jidysz kiszki?
– [przytakuje] Moje opowiadania pochodzą z podświadomości. Są jak senne marzenia. Czasami wydaje mi się, że moi czytelnicy wiedzą o mnie więcej niż ja sam. Niektórzy pisarze wiedzą dokładnie, co i po co piszą, planują swoje książki. Ja nie wiem. W pewnym sensie piszę, co mi przychodzi do głowy.
Jako dziecko byłem grzecznym i miłym chłopczykiem. Moja matka miała sklep tekstylny. Przychodziły tam starsze panie, a ja podejmowałem z nimi grzeczną konwersację. Mówiłem np.: „Dzień dobry, pani Zimmacher, jak ładnie Pani dziś wygląda”. Później pisanie stało się dla mnie swego rodzaju terapią czy laboratorium. Chciałem zrzucić z siebie skórę grzecznego chłopczyka. Okazało się, że właśnie pisząc, mogę eksperymentować na sobie samym. Bez obaw, że narobię hałasu i obudzę sąsiadów czy obrażę panią Zimmacher.

– Pisanie cię wyzwala?
– Tak, właśnie tak. Mogę być sobą, a nie tym, za kogo uważają mnie inni. Ponieważ moi rodzice przetrwali Holokaust (moja matka przeżyła warszawskie getto), zawsze uważałem, że inni wycierpieli więcej niż ja. Oni przekazali mnie to uczucie. Już jako dziecko, kiedy nabiłem sobie guza czy skaleczyłem się, nigdy nie płakałem. Bo wiedziałem, że moje wypadki są zupełnie nieważne w obliczu tragedii innych. To wszystko spoczywa w mojej podświadomości i wychodzi ze mnie podczas pisania. Pisanie stanowi bezpieczny sposób ewakuowania takich uczuć. Często ludzie, którzy znają mnie z książek, są zawiedzeni, bo myślą, że jestem zabijaką rozwalającym bary, pojedynkującym się i sypiającym z pięcioma kobietami naraz. Chyba gdzieś głęboko we mnie tkwi właśnie taki składnik, tyle że ujawnia się on wyłącznie w pisaniu.

– Jedną z charakterystycznych cech twojego pisarstwa jest lakoniczność. Twoje opowiadania są czasami karykaturalnie krótkie, jak mój ulubiony „Atak astmy”. Jak udaje ci się w tak dużym skrócie powiedzieć tak wiele, że po lekturze, która trwa zaledwie minutę, czytelnik ma wrażenie, że nie pozostaje już nic do dodania?
– Z „Atakiem astmy” było tak. Wydawca chciał umieścić informację o mojej książce na ostatniej stronie okładki. I ktoś mu napisał tekst mówiący, że to zbiór opowiadań młodego, zdolnego izraelskiego pisarza, i takie tam dyrdymały. Ja mu na to, że ten tekst nie ma nic wspólnego z moimi opowiadaniami. Na to wydawca: „Wiesz, napisz sam to, co byś chciał, żeby tam się znalazło, OK?”. Wróciłem do domu, a było to w święto Chanuki, i zapaliliśmy świece chanukowe. Ale świecznik ustawiłem w złym miejscu i od płomienia zajęły się firanki. Wybuchł pożar. Ugasiliśmy go z moją dziewczyną, ale od dymu dostałem ataku astmy. Trafiłem do szpitala i tam doktor pyta, co się stało. Chciałem mu wszystko na raz opowiedzieć, ale nie mogłem w ogóle wydobyć głosu. Wtedy on wziął mnie za ramię i mówi: „Nie musisz mi opowiadać wszystkiego, powiedz tylko to, co ważne”. Doznałem olśnienia i wiedziałem już, co mam napisać na tę ostatnią stronę okładki. Tak właśnie powstało to króciutkie opowiadanko. Napisałem je na kartce papieru w pogotowiu, kiedy już doszedłem do siebie.

– Czyli że miewasz momenty, kiedy musisz natychmiast coś napisać?
– Tak bywa. A równocześnie może minąć kilka miesięcy, kiedy nie piszę zupełnie nic. Czasami bywa, że wiesz, co chcesz napisać, ale nie możesz, nie wychodzi ci. I po kilku miesiącach zdarza się coś, co powoduje odblokowanie. Raptem widzę, czego brakowało do zamknięcia opowiadania. Dla mnie te opowiadania są jak pojedyncze klatki z filmu o ludzkim losie. I często brakuje mi pewnych klatek.

– Czy masz potrzebę dzielenia się własnymi myślami z innymi ludźmi, z twoimi czytelnikami?
– Dopóki nie wydasz drukiem swojej książki, nie wiesz, czy tego potrzebujesz. To jak z muzyką. Słyszysz dźwięki, ale rozmawiając o muzyce z innymi słuchaczami, zaczynasz lepiej ją rozumieć. Z książkami tak samo. To, co mówią czytelnicy, pozwala mi lepiej zrozumieć moje opowiadania. To łączy się właśnie z tym pisaniem z trzewi. Czasami dopiero poprzez słuchanie opinii innych coś może się we mnie wykrystalizować.

– Powinieneś napisać słownik.
– Słownik?
– Nie taki zwykły słownik, ale twój własny, słownik Kereta. Powinien on zawierać słowa, które sam byś wybrał i opisał tak, jak w twoich najkrótszych opowiadaniach.
– Dobry pomysł! Muszę się tylko zastanowić, co by to miały być za hasła, jakie krótkie historyjki. Bardzo lubię eksperymentować. Lubię eksperymenty w stylu grupy OuLiPo skupionej wokół Raymonda Queneau, Georges'a Pereca, Itala Calvina, która ustaliła pewną liczbę reguł i restrykcji. Często próbuję pisać, stosując się do ograniczeń, które sam sobie narzucam. Na przykład ograniczając liczbę słów lub dając sobie jakiś limit czasu na napisanie tekstu. W życiu ważne jest, żeby wyznaczyć sobie cel. Przestrzegając wyznaczonych reguł, każdy może w ich obrębie robić to, co mu się podoba. Pozwala to przełamać pewne skostnienie. Jeśli człowiek mówi sobie: „Tego nie mogę zrobić”, to oczywiście nie zrobi. Ale jeśli wie, czego chce, to zawsze będzie w stanie dopiąć swego. Nawet wbrew samemu sobie.
Czasami człowiek idzie ulicą, sam nie wie, dokąd. Nie interesuje go, co jest przed nim. Nagle trafia na mur i zaczyna go intrygować, co jest po drugiej stronie, ma ochotę ten mur przekroczyć. Dla podsycenia ciekawości trzeba pewnej przeszkody i konieczności wysiłku. Moim studentom często daję taki przykład. Jeśli dałbym wam zapalniczkę i papierosa, każdy z was zapaliłby go w taki sam sposób. Ale jeśli związałbym wam ręce z tyłu i powiedział: zapalcie tego papierosa teraz, to ten, który miałby dosyć siły, rozerwałby więzy, ten, który byłby dość zręczny, przełożyłby związane ręce ponad głową albo pod siedzeniem, jeszcze inny poprosiłby kogoś o pomoc i zapaliłby papierosa bez używania własnych rąk. Taki „mur” w postaci pęt na rękach pozwala zajrzeć w swoją podwójną naturę. Dlatego podoba mi się pomysł słownika, bo to właśnie takie narzucenie sobie pewnych reguł.

– Często jednak przełamujesz reguły. Miałeś z tego powodu kłopoty, na przykład z opowiadaniem „Rabin umarł”.
– W Izraelu istnieje tabu pamięci. Oczekuje się od pisarza pisania w pewien ustalony sposób. Istnieją swego rodzaju kanony pisania o pewnych sprawach, np. właśnie o ludzkiej śmierci. I wielu było poruszonych tym, że po śmierci Icchaka Rabina ktoś mógł nazwać kota „Rabin”. Ludzie sądzą, że nazwanie szpitala geriatrycznego albo małej uliczki pełnej śmieci imieniem Rabina jest OK, a jak nazwę tak kota, którego przecież kocham, to nie jest w porządku. Ludzie działają czasem, jakby byli sterowani automatycznym pilotem. Wiedzą, że to jest dobre, a to jest złe i nie myślą. Opowiadanie „Rabin umarł” to historia o ludziach, którzy szukają własnego, intymnego sposobu upamiętnienia osoby, którą cenili, szukają osobistej interpretacji własnej pamięci, nie idą wydeptaną ścieżką. Jednak mówię tam też, że postępowanie niestereotypowe, emocjonalne prowadzi do kłopotów.

– To mi przypomina pisarstwo Doroty Masłowskiej, bardzo młodej autorki dwóch powieści, która dostała w Polsce najważniejszą nagrodę literacką Nike. Przyznanie jej tej nagrody dla niektórych było skandalem.
– To się zdarza wszędzie. W Izraelu też byłem zaplątany w pewien skandal. Chciano mi przyznać pewną prestiżową nagrodę, ale okazało się, że moja książka liczyła o 800 słów za mało, żeby kandydować. Później ktoś mi napisał, że skoro brakowało tych 800 słów, to można było na końcu książki powielić 200 razy zdanie: „Fuck the prize comitee”. [śmiech]

– A kto został nagrodzony?
– Ktoś, kto napisał bardzo grubą książkę. Z dużą liczbą słów. [śmiech]
– Którzy pisarze izraelscy są twoimi ulubieńcami?
– Yoel Hoffmann i Orly Castel-Bloom. Chyba nie tłumaczeni na polski. Możesz ich poczytać po francusku.
Co więc polecasz?
– „Dolly-City” Castel-Bloom. To powieść o macierzyństwie, o kobiecie, która jest lekarką. Tak bardzo boi się o zdrowie swego dziecka, że codziennie zagląda do każdego zakamarka jego ciała – do mózgu, do brzucha, sprawdza, czy nerki są w porządku. Hoffmanna zaś charakteryzuje specjalny rodzaj języka i stylu. Pisze coś w rodzaju mitologii ludzi mieszkających w Izraelu, kupujących w supermarkecie.
– A Amos Oz?
– Lubię go bardzo.
– A jego polityczne zaangażowanie?
– Sam plasuję się na liberalnym lewym skrzydle. Ale kiedy piszę eseje polityczne, nie staram się powiedzieć, co powinien robić izraelski rząd. Nie mam legitymacji do tego, żeby pouczać polityków, nie znam się na rządzeniu. Próbuję znaleźć odpowiedni kąt widzenia, zauważyć coś, co istnieje w umysłach ludzi, a z czego nie zdają oni sobie do końca sprawy albo chcą to ukryć przed sobą i przed innymi. Na przykład, ludzie w sumie chyba chcą umierać na wojnie. Ale na wojnie prostej, czystej i klarownej, a nie skomplikowanej i niezrozumiałej. Tak było w czasie Wojny Sześciodniowej. Jestem przeciwny tym wszystkim murom, czekpointom, kontrolom na izraelsko-palestyńskiej granicy. Ale nie piszę tekstów wymierzonych bezpośrednio w ich istnienie. Atakuję tę politykę, szukając słabych punktów z subiektywnego i osobistego, ludzkiego punktu widzenia, a nie jak ktoś, kto obserwuje to wszystko z kosmicznego satelity. To chyba sprawa generacji, do jakiej należy pisarz. Starsza generacja pisarzy izraelskich widzi twórczość jako przedłużenie tradycji proroków; bycie pisarzem to właśnie bycie prorokiem. Dla mojej generacji hebrajski nie jest już językiem świętym. Można w nim przeklinać, można opisywać seks i siebie samego.

– To, co mówisz o starszej generacji, bliskie jest tradycji pisarza-wieszcza w Polsce. Już Gombrowicz chciał z nią zerwać. A teraz mamy Masłowską i wielu innych, którzy starają się literaturę wyprowadzić ze skostniałej tradycji proroków.
– Jestem pewien, że w takim razie Masłowska jest automatycznie atakowana, oskarżana i uważana za moralnie podejrzaną. W rzeczywistości to pewnie z jej strony nie musi być żadna prowokacja, a raczej skromność, po prostu własna wizja. W dodatku pewnie, szczególnie w jej wieku, stawia się więcej pytań, niż daje odpowiedzi. Tak samo jest u Kafki. Pełno pytań i żadnych odpowiedzi. Moralność to nie to, co ktoś nakazuje czy zakazuje nam robić. Moralność to dla mnie szczególne widzenie ludzkiej kondycji.

– Znowu jak w przypadku Twoich opowiadań, które zadają pytania i zaskakują czytelnika, najczęściej zakończeniem. Gdyby graficznie przedstawić zawarty w nich ładunek emocjonalny, byłby to taki wykres: szybko rosnąca krzywa, krótkie plateau i gwałtowny spadek. Różnica pomiędzy tobą a Kafką jest też taka, że po przeczytaniu Kafki wpada się w depresję, a Twoja twórczość jest optymistyczna. No – może nie jest depresjogenna.
– Ja ją uważam za optymistyczną. Nawet jeśli moje historie bywają smutne, mają pozostawić wrażenie, że życie może być dobre. Kiedyś czytałem własne opowiadania w pewnym kibucu. 90-letnia kobieta podeszła do mnie i powiedziała, że bardzo je lubi, bo przypominają jej czasy, gdy była nauczycielką hebrajskiego w Pradze i uczyła Franza Kafkę. Więc chyba jest w nich jednak coś z Kafki?

(Rozmawiał Jacek Kubiak, „Tygodnik Powszechny”)