Pisarz na emigracji 40 lat później

Michał Moszkowicz, Psi paszport, Biblioteka Midrasza, Warszawa 2008


W związku z wydarzeniami marcowymi 1968 polscy Żydzi masowo opuścili Polskę, wygnani przez PZPR. Jednym z emigrantów z biletem w jedną stronę był Michał Moszkowicz, ówczesny student wydziału filozofii Uniwersytetu Warszawskiego. Moszkowicz wcale nie chciał wyjeżdżać, ale został do tego zmuszony ze względu na swoje pochodzenie.

Urodzony w Rosji z żydowskich rodziców w wieku pięciu lat wyjechał wraz z nimi do Polski. Jako dorosłego człowieka zmuszono go do zmiany kraju, w którym mógłby żyć. Został Polakiem ze Skandynawii, autorem czekającym na odkrycie. Dopiero teraz, w 20008 roku do Biblioteki „Midrasza” dołączyła książka Michała Moszkowicza zatytułowana „Psi paszport”. Po raz pierwszy mamy szansę przeczytać opowiadania autora, który od lat żyje, tworzy i publikuje w Sztokholmie. W Polsce dotąd nie ukazała się żadna z jego książek. Oby tegoroczna edycja nie przeszła bez echa. To rzecz śmieszna, momentami smutna, z całą pewnością ważna!


Bohater emigranckich opowieści Michała Moszkowicza nie akceptuje teraźniejszości, bo ta jest zbyt trudna, przede wszystkim niezrozumiała z powodu bariery językowej. W prozie Moszkowicza zaczyna zatem dominować wszystko, co minione. Wile z opowieści jest próbą wytłumaczenia obecnego statusu przywołaniami nieszczęśliwych wypadków z przeszłości. Nie jest to jednak w żadnym razie użalanie się nad własnym losem. Przeciwnie, Moszkowicz opowiada swą historię jak jedną wielką anegdotę, a odwołania do zdarzeń minionych determinują teraźniejszość i pośrednio ją uobecniają. Moszkowiczowski bohater nigdy nie rości sobie prawa do bycia uniwersalnym przykładem ludzkiego losu, gdyż sam nie zna swojego położenia. Niby szuka utraconej tożsamości w przeszłości, w dawnych miejscach, rozmowach, spotkaniach, a jednak nie jest przy tym melancholikiem, ani histerykiem, ale zawsze człowiekiem świadomym, że nie uda się jej odnaleźć. Niewątpliwie można czytać opowiadania Michała Moszkowicza jako zapis jednej konkretnej biografii. Można je również uznać za prahistoryczną opowieść o losie dwudziestowiecznej Polski. Moszkowicz obrazuje i w pewnym stopniu podsumowuje całe doświadczenie polsko-żydowskie. W końcu należy delektować się humorem opowiastek i czytać je jako parodię na sprawę polską, jakiej być może nasza literatura nie zaznała od czasów dzienników Gombrowicza.
(fragment wstępu Justyny Czechowskiej)



Pisarz i jego polska promotorka (foto: www.poloniainfo.se)


O TWÓRCZOŚCI MOSZKOWICZA

Sądzę, że te niezwykle szybkie raporty z egzystencji cierpiącej duszy i cierpiącej Europy, tak gęste, tak zacieśnione, że nie pozostawiają miejsca na litowanie się nad sobą, ale nie tak gęste, by nie przeszyła ich samoironia, powinno się raczej nazwać trenami.
(Rita Tornborg w „Svenska Dagblandet”)

Moszkowicz pisze jasną, prostą i spokojną prozę poetycką, w której bez nadwyrężania języka, a poprzez zmysłowe detale i konkretne opowiadanie, prowadzi filozoficzne refleksje o istocie bytu. Pod melancholijną powściągliwością ukrywa się absurdalny humor, który jest jego strategią przetrwania.
(Eva Ekselius w „Judisk Krönika”)

Michała Moszkowicza zapowiedzieć należy poprzez trudności zapowiedzi:
powieściopisarz, owszem, ale zbyt poważnie, a Moszkowicz buduje swą prozę na „niepowadze”, emigrant, owszem, ale Moszkowicz buduje swą „emigracyjność” na szaleństwie, pisarz autobiograficzny, owszem, ale u niego autobiografia tyle poprzedza pisarstwo, co z niego wynika. I dlatego Moszkowicz jest tak inny, tak ciekawy i tak groteskowo przejmujący.
(Leonard Neuger, literaturoznawca, profesor na Wydziale Slawistyki Uniwersytetu Sztokholmskiego)


O AUTORZE

Michał Moszkowicz urodził się w 1941 roku w Magnitogorsku w Związku Radzieckim. Po wojnie przyjechał wraz z rodziną do Polski. Studiował filozofię i bibliotekoznawstwo na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutował w „Zwierciadle” w 1963 r. W 1968 został usunięty z uczelni po wydarzeniach marcowych, a rok później wyemigrował do Szwecji. Pracował między innymi jako steward, zmywacz, sprzedawca, jednocześnie studiując filozofię w Sztokholmie. Moszkowicz pisze po polsku, a publikuje w Szwecji (ostatnio przekładał go Stefan Ingvarsson – odpowiedzialny za translację „Lubiewa” Michała Witkowskiego). Głównymi tematami jego twórczości stały się obcość i poszukiwanie tożsamości. Wydał 12 książek, w tym: „Paradyz . Śmierć emigranta”, „Punkt zero”, „Zamach”, „Lokator”, „Lithium”, „Kadisz”, „Anatema”.


„To dlaczego nie mówisz po żydowsku?”
ROZMOWA Evy Ekselius z Michałem Moszkowiczem

[fragmenty zaczerpnięte z pisma „Midrasz” 2008, nr 11]

Eva Ekselius: Chciałabym rozpocząć naszą rozmową od Pana pochodzenia. Był Pan dzieckiem urodzonym na emigracji w Rosji. Czy pamięta Pan coś z tego okresu?

Michał Moszkowicz: Sam z siebie nie pamiętam zbyt wiele. Większość to legendy, które istniały w rodzinie. Na przykład, jak mając dwa lata, uciekłem z baraku, w którym mieszkaliśmy i zgubiłem się. Dwóch żołnierzy radzieckich mnie znalazło i odprowadziło do domu. Ale o tym opowiadał mój ojciec. Wydawało mi się jednak, że pozostał we mnie bardzo wyraźny obraz Magnitogorska. Długo po tym, jak przyjechałem do Szwecji, oglądałem album o sowieckiej architekturze. Zajrzałem, a tam na zdjęciach z Magnitogorska były same wieżowce, żadnych baraków ani małym domków. Byłem zaskoczony.
Kiedy przybyliśmy do Magnitogorska okazało się, że jest tam prawie cała nasza rodzina, która nie wybrała śmierci w getcie. Już wcześniej mówili nam, żebyśmy przyjechali, że jest wygodnie i nie ma wojny. Ale dziś widzę, że była to jakaś zawiła próba zwerbowania nas w szeregi poddanych Stalina. Myśl polegała na tym, że ci którzy doświadczą komunizmu i przeżyją wojnę, będą mogli kontynuować jego ideę. Jednym słowem: byliśmy potrzebni.

E.E.: Czy to tam narodziło się marzenie Pana rodziców o komunizmie? Wierzy Pan w komunizm?

M.M.: To bardzo skomplikowana sprawa. Rodzice wiedzieli wszystko o komunizmie, mieszkali przecież w Związku Radzieckim przez pięć lat w bardzo ciężkich warunkach. Kiedy przyjechali do Polski, musieli zaakceptować tę rzeczywistość, którą zastali. Ludzie Stalina rozdzielili funkcje naczelne w organizacji między ludzi, którzy wcześniej działali w KPP. Wiedzieli, że są to tacy, na których mogą polegać, na przykład na moich rodzicach.

E.E.: Pana rodzice byli sceptyczni, ale dostali swoje funkcje w życiu gospodarczym kraju. A Pan był wiernym komunistą, podobnie jak Pana siostra?

M.M.: Jako dziecko byłem rzeczywiście wielkim komunistą. Chciałem pomagać moim kolegom i razem z nimi stworzyć organizację zwalczającą amerykańskich szpiegów. Podobało mi się, że mieli portrety Lenina i Stalina na biurku i czerwony dywan w pokoju. Skończyło się to w 1956 roku, kiedy pokazano prawdziwe oblicze stalinizmu. Rodzice stracili całkowicie zaufanie do reżimu komunistycznego. To interesujące, że dużo wcześniej wiedzieli, czym jest stalinizm, ale nie mogli się do tego przyznać, nawet przed sobą. Zrobili to dopiero, gdy nadeszła odwilż i Stalina skrytykowano publicznie. W „Kadiszu” jest taka opowieść ojca o tym, że dobrze wiedział, na czym polega komunizm, ale młodzieńcze marzenie o lepszym życiu i wiara w idee były w nim silniejsze. Kiedy prosiłem matkę, by opowiedziała coś o czasie sprzed wojny, denerwowała się: „Co ja mam ci opowiadać? Że mieliśmy 21 pokoi, że było nam wspaniale?”. Przed wojną można było w Polsce żyć biednie, ale nosić się jak król. Podwójne życie jest chyba polską specjalnością.
„Moi rodzice raczej milczeli o sprawach aktualnych i niewiele mówili o ideologii, ojciec zabierał głos tylko wtedy, kiedy moja siostra pytała go, jak będzie wyglądało w przyszłości idealne komunistyczne społeczeństwo. Wówczas ojciec puszczał wodze swej fantazji. Mówił, że w prawdziwym komunistycznym społeczeństwie ludzie będą mieli wszystko, czego zapragną i będą mogli robić wszystko, co im tylko przyjdzie do głowy. Doskonała wszechogarniająca konsumpcja i absolutna wolność. Nie będzie wojen, kataklizmów, śmierci. Będziemy nieśmiertelni”.

E.E.: Czy jako dziecko miał Pan rzeczywiście takie przekonanie?

M.M.: Tak, przede wszystkim dlatego, że moja siostra czytała mnóstwo książek fantastycznych, głównie tych przetłumaczonych z rosyjskiego. Opowiadały one właśnie o tym, że w przyszłości wszyscy będziemy szczęśliwi, świat będzie dużo lepszy, zupełnie inny od dzisiejszego. Będzie taki, jakiego nawet nie potrafimy sobie wyobrazić.

E.E.: Wielką wartością Pana książek jest sposób, w jaki pokazują komplikację w przekonaniach ludzi na temat komunizmu. Między innymi w „Kadiszu”, kiedy ojciec opowiada synowi o swoim doświadczeniu organizacji, systemu i jak później był zmuszony do popełniania zbrodni, ponieważ nie istniało dla niego żadne inne wyjście.
„Na Policji okazało się, że Przodownik wie o nim wszystko, z kim się spotyka, dokąd chodzi, że jest członkiem Partii. Wsadzono go do celi. Nagle zrozumiał, że nie wytrzyma więzienia. Cela osaczała go, dusił się, leżał na pryczy i oczekiwał śmierci. Kiedy wezwał go Przodownik i zaproponował współpracę, zgodził się natychmiast. Wyszedł z aresztu, odetchnął świeżym powietrzem i w tym momencie zrozumiał, że stał się zdrajcą. Nie wiedział, co ma ze sobą zrobić, chciał się powiesić, ale był na to za słaby. Udał się do mojego ojca i wyznał mu wszystko płacząc jak dziecko. Powiedział nawet, że zrozumiał swoją nikczemność wtedy, kiedy Przodownik pokazał mu zdjęcie ojca z prośbą o identyfikację. Ojciec przyrzekł, że powiadomi o tym wyższe instancje partyjne, niech one zadecydują, co ma się stać ze skruszonym grzesznikiem.
Po kilku dniach przyszła odpowiedź, grzesznik zostanie przerzucony do Związku Radzieckiego, ponieważ musi zniknąć i poddać się procesowi naprawy. Ojciec dostał dla niego fałszywy paszport i bilet kolejowy, wszystko w najgłębszej konspiracji. W nocy zaprowadził go na dworzec, szczęśliwy, że uratował mu życie i honor. Pożegnali się niezwykle serdecznie. Grzesznik wsiadł do pociągu i pojechał. Na twarzy miał uśmiech szczęścia. Razem z nim do granicy pojechał inny towarzysz partyjny, mało ojcu znany. Po latach ojciec spotkał owego partyjnego konwojenta. Zapytał go o swojego przyjaciela, jak mu się wiedzie w Ojczyźnie Robotników.
– Nie martw się o niego. Nad nim już rośnie sporej wielkości kasztan, powiedział tamten.
– Jaki kasztan?
– A co, ty myślałeś, że wypuścimy z ręki zdrajcę? Na granicy dostał kulkę w łeb.
– Ty?!
– Powiedzmy, że ja”.
Ten fragment świetnie pokazuje moralny konflikt tamtych czasów. Czy wiedział Pan, że jest Pan Żydem?

M.M.: Tak i nie. Często była u nas w domu maca, robiliśmy rybę po żydowsku. Ale samo słowo „Żyd” było dla mnie, i nadal jest dla wielu Polaków, wulgaryzmem i przekleństwem. Ale nie z powodu antysemityzmu, który przede wszystkich istniał wśród dzieci. Nie wiem, czy taki antysemityzm istnieje nadal, np. w Szwecji. Dzisiejszy antysemityzm jest czymś innym. Tamten miał swe źródło w holokauście. Wiedziałem, że moja rodzina zginęła w getcie i w Oświęcimiu. Żyd był zatem po stronie słabszych. Antysemityzm, z którym spotykałem się wśród kolegów w szkole, był jakiś lżejszy, nieświadomy. Mówili do mnie: „Michał, jesteś Żydem? To dlaczego nie mówisz po żydowsku?” Nie wiedziałem, co mam im odpowiedzieć. I chyba z tego właśnie powodu nigdy nie nauczyłem się dobrze mówić po szwedzku. Wstydziłem się języka, który nie był moim językiem. Rosyjski był mi obcy, rodzice mówili w domu po polsku. A gdy już w miarę posługiwałem się rosyjskim (tak mi się przynajmniej wydaje, w końcu nie chodziłem w Rosji do szkoły), wróciliśmy do Polski i znów musiałem zmienić język. Ten tajemny język polski, którym wcześniej posługiwaliśmy się tylko w domu, nagle stał się językiem, którego miałem się porządnie nauczyć w szkole. Pamiętam, że najgorsze było pisanie. Wydawało mi się, że pisze się tak samo jak się mówi, płynnie, za pomocą jakiś esów floresów. Chcę powiedzieć, że życie między dwoma kulturami nie jest łatwe, nie wszyscy to znoszą.

E.E.: Czy to znaczy, że w Pana domu nie było żadnych tradycji żydowskich?

M.M.: Były, ale w tajemnicy. Rodzice mówili po cichu: O, jest Pesach, może pójdziemy do parafii kupić macę. Potem maca leżała w kuchni. Wiedzieliśmy, że jest święto, ale nic poza tym. Rodzice znali znaczenie Peschy, ale nie my, dzieci. Jedyne, czego byliśmy świadomi to to, że jest wiosna i będziemy jeść macę.

E.E.: Jak dużo wie Pan na temat pochodzenia swojej rodziny?

M.M.:Tata mówił, że jesteśmy z Tomaszowa Mazowieckiego. Ale ja nie wiem do końca. Nigdy nie szukaliśmy grobów zmarłych przodków, nie mieliśmy na to siły. Mam z tego powodu ogromne wyrzuty sumienia… Ale to strasznie trudno wytłumaczyć.

E.E.: Czyli nie mówiło się o tych, którzy zginęli?

M.M.: Owszem, mówiło się, że byli w getcie, i że tam zginęli. Ale unikaliśmy rozwijania tematu, nie mówiliśmy o nich w kontekście zamordowanych przez nazistów.

E.E.: Pisze Pan w „Punkcie zero” o świadomości swojego żydostwa.
„Wiedziałem jakimś cudem, że jestem Żydem, ale nie wiedziałem, co to znaczy, w jaki sposób to mnie odróżnia od innych. W naszym domu o kwestii żydowskiej się nie mówiło. Chyba przede wszystkim dlatego, żeby nie mówić o wojnie przy dzieciach. Kiedy pytałem o dziadka albo o babcię, rodzice zawsze natychmiast zmieniali temat rozmowy. Ich rodzice należeli już do głębokiej przeszłości, o której nie należało mówić. Cała teraźniejszość była raz na zawsze oddzielona od przeszłości. Przeszłość to było milczenie, piosenki, które matka nuciła w niezrozumiałym dla mnie języku i jedyne ocalałe zdjęcie moich rodziców z okresu, kiedy byli młodzi.
Ale wielką rolę w tym, że nie mówiło się u nas o sprawach żydowskich, grało to również, że mój ojciec był w Partii. Partia orzekła przecież, że kwestia żydowska raz na zawsze się skończyła. Partia załatwiła sprawę dekretem i wydawało jej się, że równie radykalnie jak Hitler przy pomocy obozów śmierci”.

M.M.: Mój ojciec zawsze angażował się w różne organizacje żydowskie. Ale nie mówił o tym w domu. Nasz dom był zasymilowany. Rodzice czuli się Polakami i ja też. Nie zabraliśmy też ze sobą żadnych rosyjskich tradycji. Nasze żydostwo nie było dla nas problemem. Jako problem odczuwałem to raczej w szkole, gdzie spotykałem się z różnymi reakcjami. A w domu wiedzieliśmy, że jesteśmy Żydami, ale równie dobrze wiedzieliśmy, że jesteśmy Polakami. Rodzice bardzo konsekwentnie odrzucali religię żydowską. Nie było tam też nigdy mowy o religii katolickiej. Urodziłem się w swego rodzaju próżni. Bez Boga i bez silnej przynależności narodowej. Odczuwam to w szczególności dziś. Dzielę to doświadczenie z wieloma przyjaciółmi. Żydzi, którzy traktowali wiarę poważnie, wyjechali do Izraela. Oni należą do innej historii. I to nie jest moja historia, ja nawet ich nie znam. Ojciec znał wierzących Żydów i spotykał się z nimi, ale nigdy w domu.

E.E.: A jednak w książkach wyraża Pan brak czegoś, coś zostało utracone. W sytuacjach kryzysowych bohater mocuje się z obecnością i nieobecnością Boga. Można odnaleźć tam obraz Boga, który gdzieś kiedyś istniał w tradycji.

M.M.: Tak, i nadal z tym walczę. Przemawia do mnie tak zwany zakład Pascala, że lepiej jest wierzyć niż nie wierzyć. Jeśli nie wierzymy, a Bóg istnieje, tracimy szansę na życie wieczne. A jeśli wierzymy, a okaże się, że Bóg nie istnieje, to nic na tym nie tracimy. Czyli, opłaca się wierzyć. Niestety, nie znałem tej mądrości jako dziecko i nie mogłam się jej podporządkować. Ateistyczny dom jest wielkim problemem dla dziecka. Bóg i wiara są czymś, co organizuje całe życie. U ateistów nie istnieje sens w tym samym znaczeniu, są zdani tylko na siebie. Pytanie tylko, czy każdy ateista potrafi liczyć na siebie…. Indywidualiści, może oni… ale też niewielu…

E.E.: Ojciec w „Kadiszu” także walczy z pytaniem o egzystencję Boga i opowiada o swoim stosunku do nauk ścisłych. Próbuje odnaleźć racjonalne powody istnienia Boga:
„Ojciec zaczął interesować się Kosmosem. Uważał, że zrozumienie Kosmosu przyniesie mu ukojenie. Pytał mnie o Wielki Wybuch – Big Bang. Odpowiedziałem, że w Big Bangu nie ma nic dziwnego, oto Wszechświat powstał jednorazowo z wybuchu.
Wybuchła po prostu ścieśniona materia i zaczęła pędzić przed siebie. I tak powstał Kosmos.
– To by świadczyło, odpowiedział ojciec, że Boga nie ma, bo jak wybuch, to Bóg nie mógł stworzyć Nieba i Ziemi przez sześć dni. Pytanie jest, co było przed Wielkim Wybuchem?
– Nie wiem, uczeni twierdzą, że przed Wielkim Wybuchem odnaleziono jakieś cząsteczki, mówiłem cicho chcąc zakończyć tę rozmowę, która zaczynała sięgać zbyt wysokich diapazonów.
– Może to Bóg stworzył ten Wybuch, mówił ojciec i patrzył w okno, zapalały się pierwsze gwiazdy na północnym niebie, to by wszystko tłumaczyło. Najpierw Wielki Wybuch, czyli z niczego coś, a później Niebo i Ziemia. Na początku było słowo. Ten Wybuch to jak słowo boże. Wtedy wszystkie gwiazdy, planety i galaktyki miałyby sens. Podobno my widzimy światło odległych gwiazd, które nie istnieją. Może z człowiekiem jest tak samo. Umiera, a jego myśli i uczucia biegną w przestrzeń międzygwiezdną, mogą być przez kogoś przechwycone i odczytane. Wtedy człowiek jak gdyby na nowo zmartwychwstał”.

E.E.: Jest tam też piękny opis tego, jak ojciec po latach odwiedza synagogę:
„W Synagodze przyjęto go niczym starego kombatanta. Nałożono mu na ramiona tałes i poprowadzono do pulpitu, gdzie rozłożono zwój Tory. Był wyróżniony. Miał czytać ze świętej księgi. Obawiałem się, że nie podoła zadaniu, że nie potrafi już czytać starożytnego pisma. Lecz on, jak gdyby czas się cofnął, zaczął mocnym głosem śpiewać święte wersy. Starzy Żydzi z zadowoleniem kiwali głowami. Patrzyli z podziwem na nawróconego grzesznika. Ojciec znów był Żydem, jak gdyby tych dziesiątków lat, które żył bez świętych ksiąg, w ogóle nie było. Zazdrościłem mu, wiedziałem, że na moment odnalazł siebie i nie musiał obawiać się śmierci. A kim ja byłem, emigrantem, który nigdy nie będzie u siebie?”

E.E.: Wróćmy do Polski. Żył Pan tam w czasie, gdy antysemityzm pokazał swoje prawdziwe oblicze, to jest w roku ‘56 i ‘68. Co pamięta Pan z tamtego okresu?

M.M.: Oczywiście, pamiętam demonstrację, ale być może jeszcze wyraźniej te przerażające migawki z telewizji z ludźmi krzyczącymi „Syjoniści do Syjonu!”. Cały naród był w kajdanach SB. Były jednostki, które zgadzały się z oficjalnym, politycznym antysemityzmem. Ale naród jako całość był załamany po ‘68, po tym jak uwięziono studentów. Należy pamiętać, że fala protestów zaczęła się od tego, że młodzi ludzie walczyli w imię wieszcza, Adama Mickiewicza, walczyli o „Dziady”. Kiedy władza zdjęła przedstawienie z repertuaru okazało się nagle, że narodowi nic już nie pozostało, nawet największe tradycje kulturalne. Dlatego nie przejmowałem się oficjalnym antysemityzmem, martwiłem się o własną skórę. Uświadomiłem sobie, że nie ma już dla mnie życia w Polsce. Wyrzucono mnie z uniwersytetu, poszedłem pracować do fabryki. Wiedziałem, że jeśli zostanę, będę skazany na pomoc rodziców.
Nie należałem do żadnej specjalnej grupy, która zwalczała system. Brałem natomiast udział w demonstracji przeciwko inwazji na Czechosłowację. Kiedy mnie zaaresztowano, powiedziałem, że nic nie pamiętam. Zagrozili, że wyślą mnie do takiego domu, gdzie już nie będę musiał sobie przypominać. Wszystkich innych wsadzili do aresztu. Ale nie mnie. Niestety, nie mam przeszłości bohatera.
Jest jeszcze jedna ciekawa historia. Było to w ‘67 albo w ‘68, przed Marcem. Bo jak wiadomo przed ‘68 był też zwykły marzec. Był międzynarodowy dzień walki przeciw wojnie w Wietnamie. Przyszedł do mnie przyjaciel i powiedział, że musimy coś z tym zrobić. Zaplanował demonstrację przed ambasadą amerykańską. Nawet nie wiedziałem, gdzie ona leży. Mieliśmy wziąć flagi vet-kongu z ambasady Chin, stanąć na Ujazdowskich i walczyć przeciwko amerykańskiemu imperializmowi. Przechodzili obok moi koledzy i pukali się w czoło. Ktoś wyskoczył z samochodu, pstryknął nam zdjęcie, a potem poszliśmy do domu. Potem, kiedy miałem emigrować, miałem narzeczoną, która chciała jechać do Ameryki. Powiedziałem jej, że musimy w takim razie postarać się o wizę. Poszliśmy do ambasady, a tam tłumy ludzi czekają już na wizę. Zgłosiłem się , że chcę rozmawiać z konsulem. Myślałem, ze będę czekał tygodniami, miesiącami. Ale za moment już usłyszałem moje nazwisko z głośnika. Konsul przywitał mnie serdecznie i powiedział, że moja wiza czeka już na mnie w Wiedniu. Niestety narzeczona zrezygnowała z Ameryki i postanowiła jechać do Szwecji. I w ten sposób, z powodu zawiedzionej kobiety, trafiłem do Szwecji. Trochę szkoda, może mógłbym pisać moje książki po angielsku…

E.E.: Właśnie o tym jest fragment, który chcę przytoczyć. O świecie pełnym absurdu.
„Rok wcześniej stanąłem z kolegą naprzeciwko ambasady amerykańskiej z flagą Viet-kongu w ręku. We dwóch protestowaliśmy przeciwko wojnie w Wietnamie. Przechodzący Alejami Ujazdowskimi koledzy pukali się w czoło. Nasz rząd też był przeciwko tej wojnie. Ale ja rozumowałem inaczej. Ta dwuosobowa demonstracja była naszym indywidualnym aktem wyboru. Nikt nam nie kazał tam stać. Działaliśmy wbrew władzy i państwu. […] Konsul amerykański zapraszał mnie do swego kraju, mnie, który nie tak dawno protestowałem pod jego ambasadą. On wiedział, że jestem zdrajcą. Potrzebował zdrajców”.

E.E.: W wielu miejscach w „Punkcie zero” opisuje Pan ten moment spotkania z prawdziwym antysemityzmem. Jeden fragment traktuje o stosunku kolegów do Pana żydostwa.
„Dopiero później, kiedy wiara w komunizm i lepsze jutro dla wszystkich ludzi przybrała we mnie wszelkie znamiona wiary religijnej, ta pewność, że jestem potępiony, zelżała nieco. W komunizmie mogłem się w jakiś sposób identyfikować z innymi, co wcale nie było łatwe, ponieważ w milczeniu moich kolegów odczytywałem zakrzepły, wyniesiony z domu antysemintyzm. Moja wiara w komunizm runęła być może nie wtedy, kiedy umarł mój Bóg-Stalin, i kiedy zaczęto mówić o jego zbrodniach, lecz wówczas, kiedy moi koledzy szkolni zjawili się u mnie w domu, szukając złota. Znów znalazłem się wśród potępionych. Znów otwarło się przede mną piekło”.

E.E.: Nie rozmawialiśmy prawie w ogóle o Pana pisarstwie. Czy posiada Pan jakieś autorytety literackie?

M.M.: Joseph Conrad zawsze był dla mnie ważny. Zarówno dla mnie jako człowieka i jako pisarza. Podziwiam jego odwagę. Innym jest Ellias Canetti i jego książka Auto da fe. Robi w niej karykaturę profesora i jego żony w tak przerażająco śmieszny sposób, że jak to czytam, to boję się i wstydzę jednocześnie tego, o czym on pisze. Książka wyszła w Polsce w 1969 roku, w tym samym, w którym wyjechałem. Trzecim pisarzem, którego bardzo cenię, jest I B Singer. Jego styl jest, według mnie, zbyt tradycyjny, ale historie chwytają za serce. Z polskich pisarzy lubię Mickiewicza. (śmiech) Słowacki jest dla mnie zbyt wyrafinowany.

E.E.: „Kadisz” jest historią tego samego bohatera co „Punkt zero”, ale opowiedzianą z innej perspektywy czasu. Chronologicznie pierwsza z nich jest retrospektywna, druga opowiada o starzeniu się i śmierci rodziców. „Punkt zero” wydaje mi się przy tym książką bardziej polską z perspektywy szwedzkiej. Opisuje bohatera od środka i jego podróż wewnętrzną, zdaje się, że bohater śni, znajduje się w stanie graniczącym z psychopatycznym. Nie wiadomo, czy to rzeczywistość jest obłąkana czy postać. Narrator sam zadaje sobie pytanie: Czy to ja jestem szalony czy ten świat? Ale mam wrażenie, że to także ten zakręcony do granic możliwości język, który próbuje uchwycić myśli człowieka, jest czymś z polskiej tradycji literackiej. Czegoś podobnego nie potrafię odnaleźć w literaturze szwedzkiej.

M.M.: Nie wydaje mi się, żeby było to coś specyficznie polskiego. W Polsce rzeczy nie powinny być zbyt zakręcone. Można oczywiście się śmiać, jak u Gombrowicza. Gombrowicz pisał różne rzeczy, bo fajnie mu się je pisało, i takie, które śmieszyły czytelników. Ale w „Punkcie zero” mamy do czynienia z psychotycznym dziennikiem mojej podróży. Tak naprawdę jest to książka psychotyczna. Pewnie łatwiej ją odczytać przez psychiatrię niż przez teorię literatury. Muszę dodać, że „Punkt zero”, cała ta podróż, opiera się na idei jaką wszyscy mamy jako dzieci. Jeśli ludzie przystaną i zaczną strajkować, nastanie nicość i trzeba będzie wszystko zacząć od początku. To tak naprawdę pomysł dziecka, dziecinny pomysł. I żeby to zrozumieć, bohater musi odbyć podróż ze Sztokholmu do Göteborga, bez pieniędzy, i tam przeżyć różne dziwne przygody.

E.E.: Muszę bardzo przeprosić za coś, czego nie wolno robić literaturoznawcy, myliłam autora z narratorem w książce…

M.M.: Nie, w porządku. Kiedyś szukałem Punktu zero w internecie i znalazłem go w kategorii dziennika psychiatrycznego.

E.E.: W takim razie jak powstała książka „Kadisz”? Mówiliśmy wcześniej o tym, że jest przepełniona wspomnieniami ojca.
Zanim moi rodzice zamieszkali w Szwecji, ojciec zaczął wysyłać swoje pamiętniki z lat przedwojennych do różnych gazet. Część traktująca o przeżyciach ze Związku Radzieckiego została opublikowana w małej książeczce. Natomiast drugą częścią, o komunizmie sprzed wojny, wydawca nie był już zainteresowany. Ojciec był jednak bardzo dumny ze swych pamiętników i wysłał je do starego przyjaciela. Ten odpowiedział mu szybko: „Bronek, musisz to wszystko spalić. Wszystko, o czym piszesz, musi pójść z nami do grobu”. Nie mogłem spalić pamiętników ojca, więc wpadłem na to, że mogę je wpisać we własną książkę. Pamiętałem przecież te wszystkie opowieści z dzieciństwa. Żeby podwyższyć temperaturę całego absurdu napisałem, że to mój ojciec był zdrajcą, chociaż z pamiętników wynika, że to ktoś inny. W ten sposób przemieszałem prawdę z fikcją.

Rita Tornborg (głos z sali): Przy całym szacunku do powagi tego spotkania, nie możemy zapomnieć o tym, że Michał jest przede wszystkim zabawny. Jego historie są niezwykle błyskotliwe i śmieszne. Są smaczkiem tej twórczości. Moszkowicz jest śmieszny w całej tragiczności, bo to, co pisze, jest przede wszystkim tragiczne. Chciałam też powiedzieć o ojczyźnie. Piszesz Michale w którymś momencie, że Twoją ojczyzną jest język polski, nie Polska, nie Rosja, nie Izrael i nie Szwecja, ale właśnie język. Więc, do cholery, nie ma się co nad Tobą użalać.

E.E.: To prawda. Książki Moszkowicza mają w sobie wiele czarnego humoru, ale czasem więcej tam humoru niż czerni. Fragment, o którym mówi Rita Tornborg, znajduje się na ostatnich kartach Punktu zero. Jest to być odpowiedni fragment do podsumowania naszej rozmowy, traktuje nie tylko o licznych podróżach-migracjach, jakie odbył Michał Moszkowicz, ale również o wyborach między językami, które zainicjowały jego pisanie.
„Urodziłem się w Rosji, na Uralu. Gdzieś na krańcach świata. Do Polski przyjechałem dopiero, kiedy miałem pięć lat. To była moja nowa ojczyzna. Zawsze chciałem być od stóp do głów Polakiem. Przeszkadzało mi nie moje żydostwo, mogłem być równie dobrze polskim Żydem i Polska pozostawałaby moją ojczyzną. Przeszkadzało mi przede wszystkim to, że nie chodziłem do kościoła. Mój ateizm był podejrzany. Odsuwał mnie od wspólnoty, do której za wszelką cenę chciałem należeć. Poza tym – moje rosyjskie pochodzenie. Dla kolegów ze szkoły byłem również Ruskiem. A Ruska, jak mnie pogardliwie nazywali, należało nienawidzić. (….) Z języka rosyjskiego dostawałem same oceny niedostateczne. I nawet nie dlatego, że udawałem niewiedzę. Moja świadomość wyparła z mojego umysłu ten język, chociaż przecież mówiłem w nim jeszcze niedawno bezbłędnie i właściwie powinienem był być jednym z lepszych w klasie. Nie potrafiłem w tym języku już ani czytać, ani pisać. Całkowicie zanegowałem swoją przeszłość. Kiedy po latach zacząłem myśleć o emigracji, uważałem wyjazd za zdradę. Jeszcze przed wyjazdem wiedziałem, że nie nauczę się szwedzkiego, jeśli mi przyjdzie mieszkać w Szwecji. Dla mnie mógł istnieć tylko jeden język: język polski. Wiedziałem, że w Szwecji będę niemową”.

Zredagowana wersja rozmowy, która odbyła się 20 lutego 2008 roku w Bibliotece Żydowskiej w Sztokholmie. Spotkanie przygotowała Justyna Czechowska we współpracy z Instytutem Polskim w Sztokholmie i Biblioteką Żydowską. Justyna Czechowska jest także autorką wstępu, zapisu, tłumaczenia i redakcji rozmowy.