Rytmy tragikomedii

Dina Rubina, Syndykat, tłum. Margarita Bartosik, Muza, Warszawa 2008


Wymyślam świat na nowo, ale nie odklejam się od rzeczywistości.

Urodzona w Taszkencie w 1953 roku Dina Rubina zadebiutowała w wieku 16 lat w młodzieżowym czasopiśmie literackim „Juność”, a mając 25 lat została członkinią Związku Pisarzy. Jedno z jej opowiadań zostało sfilmowane, a kilka innych wystawiano w moskiewskich teatrach po jej przeprowadzce do stolicy. Rozgłos zyskała jednak w latach 90., już na emigracji w Izraelu.
Jest w tej chwili jedną z najbardziej znanych autorek piszących po rosyjsku i laureatką kilku izraelskich nagród literackich. Jej książki przetłumaczono na 15 języków, po polsku (nakładem Muzy) wydano powieści „Na Górnej Masłowce”, „Oto idzie Mesjasz!”, „Po słonecznej stronie ulicy”, a ostatnio – „Syndykat”. Autorka bywa porównywana z Bułhakowem i Bablem. Doczekała się już monografii autorstwa Joanny Mianowskiej „Dina Rubina – wczoraj i dziś”.

Życie w Izraelu jest podporządkowane rytmowi tragikomedii, a ja lubię smak kwaśno-słodki i gorzko-słony.

Wydany w tym roku obszerny tom „Sindikat” to ironiczna powieść o życiu i przemianach w putinowskiej Rosji. Ostra satyra na działalność znanej żydowskiej organizacji Sochnut, mającej promować kulturę żydowską. Książka, nominowana do rosyjskiego Bookera, otrzymała wiele pochlebnych recenzji, ale też wywołała falę oburzenia w Izraelu, gdzie autorka mieszka na stałe po emigracji z dawnego ZSRR. Uznano ją za skandalizującą, kontrowersyjną, a nawet obrazoburczą.

„Syndykat” nie jest powieścią w powszechnym znaczeniu tego słowa z wyraźnie narysowanymi postaciami i fabułą, a autorka nie jest tu postronnym obserwatorem snującym historię czyjegoś życia w dłuższej perspektywie czasu. Nie ma tu też „myśli przewodniej”, z czym mamy do czynienia w przedostatniej powieści Rubiny, „Po słonecznej stronie ulicy”, w której pisarka wraca częściowo do tradycyjnej formy powieści. Opowiadając w „Syndykacie” o krótkim, burzliwym epizodzie swojego życia, pisarka kreśli postaci i wydarzenia wyrazistą kreską, jakby w pośpiechu, ale dobitnie, jak w komiksie. Nazywając swoją książkę powieścią-komiksem, autorka podkreśla nie tylko szalone tempo współczesnego świata i trend obecnej sztuki do wizualizacji, obrazkowości, ale i bezsilność pisarza, który próbuje ogarnąć, uporządkować i wytłumaczyć pędzącą rzeczywistość, a bezradnie rozkłada ręce.

Właściwa dla pisarki galopująca akcja, umiejętność stwarzania zabawnych sytuacji i opowiadania niezwykłych historii, trafne i dowcipne komentarze, lekki ironiczny styl i groteska są bez wątpienia atutami również tej książki Diny Rubiny – autorki, która potrafi mówić o sprawach poważnych z humorem i dystansem.

„Proces pisania bywa zwodniczy. Naprawdę trudno jest napisać sześćsetstronicową powieść, a kiedy już się ją skończy, to przychodzi okropnie ciężki okres, kiedy człowiek ma wrażenie, że już nigdy nie będzie w stanie niczego napisać. Jednak na kilka tygodni przed tym, jak to nastąpi, przychodzi miła refleksja, że już prawie się skończyło i brakuje zaledwie kilku ostatnich pociągnięć pióra... Pisanie jest ciężką pracą” – wyznaje pisarka.

Postrzeganie rzeczywistości przez pisarkę jest nacechowane dużą dozą pogodnego humoru, dystansu do siebie i spraw codzienności, a jej prozę charakteryzuje błyskotliwa analiza, cięte komentarze oraz umiejętność oceny bohaterów za pomocą trafnie uchwyconego detalu. Natomiast ironiczne, lecz mądre spojrzenie autorki na rzeczywistość, w której prócz oczywistości odkrywa wciąż coś nowego, jest wzbogacone o dogłębną analizę i doskonały portret psychologiczny postaci, a wirtuozeria słowa, malarska obrazowość języka, sprawia, że literatura Diny Rubinej jest prawdziwie piękna.

Jeśli mnie ktoś pyta, czy bliżej mi jest do tragedii czy komedii, nie dokonam wyboru. Pisarz jest jak kucharz. Musi znać proporcje.





OPINIE

„Dina Rubina w swoich powieściach odtwarza świat przesiąknięty ludzką tolerancją, sympatią, okazywaną w obliczu popełniania błędów, odkrywania ludzkich słabości i sytuacji konfliktowych”.
– Helena Goscilo, „Dictionary of Russian Women Writers” (Słownik rosyjskich pisarek)


ROZMOWA

– Należy Pani do pisarzy, których życie związane jest z wieloma miejscami. Taszkient, potem Moskwa, w końcu emigracja do Izraela. Jak żyje się w taki sposób? Kim jest Dina Rubina?

Dina Rubina: We współczesnym świecie bardzo dużo się zmieniło. Inne jest również znaczenie słowa emigracja. Taki bardzo oczywisty przykład: połączyły się dwa państwa niemieckie. Minęło już sporo lat, a proszę mi wierzyć, że niejeden Niemiec z dawnego NRD będzie się określał mianem emigranta. Zjednoczenie Niemiec nie rozwiązało wszystkich konfliktów, co więcej wytworzyło nowe. Podobnie jest w krajach dawnego Związku Radzieckiego. Imperium się załamało, powstały nowe państwa. I bardzo wielu Rosjan będzie jeszcze długo czuło się emigrantami. Dlaczego? Bo to już inny kraj niż ten, w którym wzrastali i dojrzewali. Cóż, żyjemy wszyscy na przełomie epok.

– Można zatem powiedzieć, że Pani była wręcz skazana na emigrację. Na jej miejsce wybrała Pani jednak Izrael. Mimo, że w Rosji zaczęła się pisarska droga, pozostali bliscy, znajomi. Jak doszło do takiej decyzji?

D.R.: Powodów było na pewno kilka. Przede wszystkim jako dojrzały człowiek zaczęłam odczuwać coraz większy dyskomfort, mieszkając w Rosji. Także jako pisarz, w pewnym momencie poczułam, że w zasadzie napisałam już wszystko, co mogłam w tych realiach napisać. Często zdarza się, że pisarz czuje w pewnym momencie, że powinien zmienić miejsce, nawet kraj. Poczułam się w pewnej chwili jak myśliwy, który zastanawia się, w którą stronę się udać. Od tej decyzji będzie zależało powodzenie polowania. Decydująca okazała się jednak atmosfera podgrzewania nacjonalistycznych rosyjskich nastrojów na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Towarzyszyła temu fala zdecydowanie antysemickich wystąpień. W tej atmosferze nie potrafiłam żyć i wyjechałam do Izraela.

– Z perspektywy lat była to dobra decyzja?

D.R.: Jestem kobietą i jak każda kobieta mogę znieść wiele. Mogę bardzo długo pracować, zajmować się domem, mogę znosić ból, mogę długo nie spać, daleko podróżować. Bardzo wiele mogę wytrzymać. Nigdy jednak nie zniosę żadnej formy ubezwłasnowolnienia, nacisku, braku szacunku i poniżenia. Przyszedł taki moment, że w Rosji tak właśnie się poczułam. Kiedy czytałam te wszystkie ulotki, słyszałam głosy pełne nienawiści, nigdy nie przyszło mi na myśl, aby wyjechać do Ameryki czy do Niemiec i wyjaśniać, że nie byłam prześladowana. Bo nie byłam prześladowana – po prostu czułam się stłamszona. To był ten moment, kiedy podjęłam decyzję. Po wielu latach spędzonych w Izraelu mogę stwierdzić, że to była bardzo dobra decyzja.

– Jak żyje się Pani w Izraelu?

D.R.: Wyjechaliśmy do Izraela, do Jerozolimy. Dlatego, że dla pisarza i malarza (mój mąż jest malarzem) nie ma lepszego miejsca do życia niż Jerozolima. To miasto znak, to miasto niezwykle ważne nie tylko dla Żydów, ale i dla chrześcijan i Arabów. Jestem bardzo zadowolona, że zdecydowałam się na ten krok, choć na początku nie było lekko. Jako rosyjska pisarka...

– Rosyjska?

D.R.: Tak, rosyjska. Pisarz, który pisze po angielsku jest dla mnie pisarzem angielskim, ten który pisze po polsku – polskim. Skoro sama piszę po rosyjsku, jestem rosyjską pisarką. Dlatego nie było łatwo odnaleźć się w nowej ojczyźnie. Zawsze gdzieś w głębi będę rozdarta pomiędzy Rosją a Izraelem. Bardzo wiele łączy mnie i z jednym i z drugim krajem. Inaczej czują to moje dzieci. Są już, po prostu, obywatelami Izraela. To jest ich ojczyzna. A jak tu się żyje? Cóż, to kraj tragikomiczny. W Izraelu jednym okiem się płacze, a drugim się śmieje. Czasem jest to bardziej karnawał, czasem tragifarsa. Ale dla pisarza to dobre miejsce. Bardzo wiele z tej specyficznej atmosfery jest w moich powieściach.

– Tak, to prawda. Czytając „Syndykat” ma się wrażenie jakby dwóch różnych planów akcji – tego realnego i tego prawie baśniowego.

D.R.: O tak, ta powieść momentami jest po prostu fantasmagorią. Niektóre wątki, a więc także postacie, doprowadzone są do absurdu. [...]

– „Syndykat” nie jest jednak bynajmniej baśnią. Znacznie istotniejsza warstwa to ta, dzięki której ja sam inaczej spojrzałem na sprawy konfliktu izraelsko-arabskiego. Chyba po raz pierwszy. Należę do pokolenia, które wychowywano na spotkaniach z palestyńskimi bojownikami, mówiącymi o izraelskich zbrodniach, prezentującymi filmy i zdjęcia. Tymczasem w sposób niezwykle oszczędny Pani przekazuje obraz konfliktu widziany oczami drugiej strony. Oczami zwykłego człowieka, wrażliwego, czującego jak my. Nie ma tu taniej propagandy, nie ma wzniosłej retoryki. Poraża prawdziwość obrazów, niemal namacalny brak osób, z którymi jeszcze niedawno się rozmawiało, których się spotykało i po których pozostaje uczyniona kolejną detonacją żywej bomby zamachowca – pustka...

D.R.: Izrael dawno temu przegrał wojnę propagandową. Palestyńczycy, a w zasadzie ogólnie Arabowie, znakomicie wykorzystali wszelkie możliwości manipulowania opinią publiczną tak, aby w jej ocenie uczynić Izrael agresorem. I to się udało. Rząd izraelski uznał, że na tym poziomie, mając ewidentnie rację, nie będzie dyskutował i zniżał się do takiego poziomu argumentacji. To był błąd. Stało się tak, że nikt nie mówi o arabskich ofiarach, które zginęły z rąk samych Arabów, o kobietach znalezionych ze spalonymi kwasem twarzami za to tylko, że spojrzały na kogoś nie tak, jak powinny.

– To zdarza się także na Bliskim Wschodzie?

D.R.: Niestety tak. Pod tym względem Arabowie tkwią wciąż w głębokim średniowieczu. Sama znam pewnego pisarza Mohammeda, który, mając już około 70 lat, ma już bodajże siedemnaścioro dzieci i właśnie pojął kolejną żonę. Pewnie będą następne dzieci. Również jego zdaniem kobieta arabska jest po to tylko, żeby rodzić dzieci. A dla mnie stosunek danego społeczeństwa do kobiety jest miarą jego cywilizacyjnego rozwoju.

(z wywiadu Dariusza Jezierskiego)