To nie był film

Alberto Fuguet, Filmy mojego życia, tłum. Marcin Sarna, muchaniesiada.com, Kraków 2008 (postm@condo)

Alberto Fuguet, urodzony w Santiago de Chile w 1964 roku, to jeden z najbardziej znanych twórców tak zwanego pokolenia McOndo – i jego współzałożyciel (razem z Sergio Gómezem). Pierwsze trzynaście lat życia Fuguet spędził w Kalifornii, by potem przenieść się do Chile, gdzie już na studiach dał się poznać jako interesujący prozaik. Tyle że jego proza odbiegała od standardów latynoamerykańskiej beletrystyki: Chilijczyk pisał o wielkim mieście, o życiu współczesnych młodych ludzi, i to we frenetycznym stylu – próżno było szukać u niego choćby śladów tak popularnego realizmu magicznego. To zresztą sprawiło, że kiedy młodociany twórca trafił na Writers’ Workshop na Uniwersytecie w Iowa, początkowy entuzjazm amerykańskich wydawców zmienił się szybko w obojętność: publiczność międzynarodowa oczekiwała od Latynosów urokliwych opowieści pełnych magii, sentymentalizmu i egzotyki .
Poirytowany Fuguet wraz z Gómezem zebrali teksty kolegów z całej Ameryki Łacińskiej i wydali słynną antologię McOndo – zwiastun pokoleniowej zmiany w latynoskiej prozie. A sam Fuguet zabrał się za pisanie i dziś pochwalić się może niebagatelnym dorobkiem: wydał dwa tomy opowiadań (w tym mocny debiut Sobredosis [Przedawkowanie] z 1990), cztery powieści (w tym Mala onda [Niehalo], swoisty chilijski wariant Buszującego w zbożu), tom zapisków (a w nim na przykład wrażenia z pobytu na filmowym festiwalu w Warszawie) oraz powieść graficzną. Jest także bardzo aktywnym filmowcem: pisze scenariusze, produkuje i reżyseruje. Prowadzi bloga: www.albertofuguet.blogspot.com.

Filmy mojego życia to najgłośniejsza powieść Fugueta, która odniosła znaczny sukces w krajach hiszpańskojęzycznych, ale także w Stanach Zjednoczonych. Fascynacja kinem i popkulturą splatają się z celnymi obserwacjami i dynamicznym realizmem.

Główny bohater i narrator książki, Beltrán Soler – wybitny sejsmolog, wyrusza do Japonii, by rozpocząć wykłady na jednym z uniwersytetów. W samolocie spotyka intrygującą kobietę, która inspiruje go do przerwania podróży i oddania się czynności z pozoru bezsensownej – stworzenia listy filmów jego życia.
Bo przecież każdy seans – od Dumbo do Bliskich spotkań trzeciego stopnia – to cała masa wspomnień. W ten sposób Beltrán musi wreszcie zmierzyć się ze swoją przeszłością: z dzieciństwem w słonecznej Kalifornii i dojrzewaniem w surowym Chile Pinocheta, z trzęsieniami ziemi – tymi prawdziwymi, które niszczą całe miasta, i emocjonalnymi, które pustoszą ludzkie dusze. Życie Solera pękło na pół jak skorupa ziemska na tektonicznym uskoku: między Stanami a Chile, językiem angielskim a hiszpańskim, barwnym Hollywood a rygorystycznym liceum w Santiago – gdzieś po drodze rozpada się rodzina, gubi się sens i cel.

Tekst Las Peliculas de Mi Vida okazuje się w dużej mierze autobiograficzny: Beltrán Soler, identycznie jak Alberto Fuguet, spędził dzieciństwo w Kalifornii i mając lat kilkanaście, nie mówiąc nawet słowa po angielsku, przyjechał do Chile pod rządami Pinocheta; dla obydwu kino stanowi swoistą odskocznię i zarazem fundament egzystencji; obaj też mierzą się z jednoczesnym dziedzictwem północnoamerykańskiej popkultury i dramatycznej historii Chile. Być może dlatego to powieść tak autentyczna i pełna pasji.


REKOMENDACJE

Siła Fugueta kryje się w umiejętności przywoływania radości, traum, lęków i nadziei dzieciństwa oraz młodości, a to, jak się wydaje, przekracza wszelkie narodowe granice.
– Michael Dirda, „The Washington Post Book World”

Błyskotliwy pomysł rozwinięty z ciepłem i humorem: niezwykle wciągająca historia.
– „Kirkus Reviews”


FRAGMENT

Jak doszło do tego, że ułożyłem listę filmów mojego życia?
Skąd przyplątał się taki pomysł? Dlaczego zaraz po wylądowaniu na lotnisku w Los Angeles zacząłem sporządzać w głowie spis filmów i dlaczego przydarzyło mi się coś, co nigdy, jak myślałem, się nie wydarzy? Jak to się stało, że zjeździłem
całe to niekończące się miasto, siedząc na tylnym siedzeniu zielonego malibu, mając za szofera szpakowatego Salwadorczyka?
Co sprawiło, że w rozświetlonych salach sklepu „DVD Planet”, wypełnionego nawiedzonymi samotnikami i podejrzanymi typami różnej maści, zakręciło mi się w głowie?
Dlaczego na nowo zacząłem rozmyślać – przeżywać, cieszyć się, cierpieć – o wydarzeniach, osobach, filmach, które już dawno udało mi się wyprzeć ze swojej świadomości? Dlaczego przypomniałem sobie o nich teraz, po tak długim czasie?
Dlaczego po latach niechodzenia do kina, nieoglądania żadnych, absolutnie żadnych filmów, powróciłem w pamięci do czasów, gdy dosłownie pochłaniałem film za filmem? Innymi słowy: What the fuck is going on?
To, co właśnie się dzieje, jest straszne.
Dobra, nie aż tak straszne, chociaż dla mnie – tak, straszne. Porzuciłem zobowiązania, które miałem wobec uniwersytetu, zboczyłem z trasy, nie dojechałem tam, gdzie na mnie czekano.
Jestem w Los Angeles, „El‑ej”
The City of Angels, w zatoce
San Fernando, w Van Nuys, przy uskoku Elysian Park
System.

Co ja tutaj robię?
Dlaczego wciąż znajduję się w tym mieście? Dlaczego zamiast być w Tokio zgodnie z planem, tak jak było to ustalone, zaszyłem się w pokoju hotelu „Holiday Inn”, z widokiem na autostradę 405, i piszę jak jakiś obłąkaniec?
Siedzę tu tak już od czterech dni, przez ten czas balansując na krawędzi, idąc na całego, momentami w zwolnionym tempie, czasami na podwójnym fast forward. Jest 6 : 43 rano, właśnie wzeszło słońce, ciepły powiew wiatru od strony
Santa Ana zachęca do kąpieli w hotelowym basenie na dole. Lód, w którego poszukiwaniu wyruszyłem w głąb korytarza, zdążył się już roztopić. Dywan zdobią okruszki po Twinkies i resztki po pestkach z dyni.
Czy weszliście kiedyś do kuchni, znudzeni, zmęczeni, zaspani, snując się niczym zombi, czując suchość w gardle, trampek w ustach, i mając jedno marzenie – otworzyć schłodzoną, orzeźwiającą dwulitrową butelkę coca‑coli, przyssać
się do niej i pociągnąć z gwinta duży łyk? Właśnie wtedy, przekręcając zakrętkę, nie zanotowawszy nic podejrzanego, spostrzegacie, że ktoś (może wy sami) chwilę wcześniej bezlitośnie wstrząsnął butelką, jest już jednak za późno, zawsze jest za późno, plastikowa nakrętka zostaje odkręcona, i puff, paff, tsszzzzt… cała ciemna zawartość butelki, piana i bąbelki gazu, wybucha ci prosto w twarz, roztrzaskując się o nią jak wodospad o skałę, i nie można zrobić już nic więcej, tylko czekać, aż erupcja dobiegnie końca. No, więc właśnie w takim mniej więcej stanie znajduję się teraz.
W rzeczywistości jest dużo gorzej. Ale nie jest źle. Powiedzmy, że to ja jestem butelką coca‑coli, a tym, kto mną wstrząsnął, jest kobieta, której (całkiem możliwe) już nigdy nie zobaczę. To ona spojrzała mi prosto w oczy, ona sprawiła,
że się uśmiechnąłem, stałem się rozmowny, wywołała u mnie wątpliwości, sprawiła, że inaczej spojrzałem na niektóre sprawy. Otworzyła mi pamięć i wypuściła