Szkot w ruskich butach

Daniel Kalder, Zagubiony kosmonauta, przeł. Maciej Ignaczak i Piotr Siemion, Czarne, Wołowiec 2008


Literatura to jedno, a życie – to co innego. Nie wiem, czy to kwestia mojego poczucia humoru czy raczej rodzaj strategii artystycznej. Ironia pozwala na jednoczesne mówienie poważnych rzeczy w niepoważnej osnowie. Mnie to odpowiada. Nie jestem z tych, którzy biją się w pierś i oświadczają, jak bardzo głębokie są ich przemyślenia.

Daniel Kalder to 34-letni Szkot z Fife, który ostatnie dziesięć lat spędził w byłym Związku Radzieckim. Podejmował się tam najrozmaitszych zajęć i – jak zaznacza – nie zaliczył chyba tylko handlu bronią i ludzkimi organami. Rosja mu się spodobała: „Tam szybko odkryłem w sobie zamiłowanie do życia w społeczeństwie znajdującym się w stanie swobodnego upadku Każdego dnia strzelano do ludzi, nie płacono pensji, znajdywano wiaderka pełne ludzkich rąk; wszystko się waliło”. Następna książka Daniela Kaldera, „Strange Telescopes”, ukaże się nakładem Wydawnictwa Czarne w 2010 roku. Kalder mieszka obecnie w Teksasie.

„Zagubiony kosmonauta” jest jego pierwszą książką. Dokumentuje ona podróże do zapomnianych i tajemniczych światów byłych republik radzieckich. Kalder, jak przystało na prawdziwego odkrywcę, udaje się tam, gdzie nikt dotąd się nie zapuszczał: w Kałmucji odnajduje miasto poświęcone grze w szachy i zapomniane mongolskie plemię, w Mari El, siedzibie jednej z ostatnich społeczności pogańskiej, spotyka najwyższego druida i uczestniczy w starożytnym rytuale, a na przygnębiających fabrycznych ugorach Udmurcji szuka śladów Michaiła Kałasznikowa i niechcący zostaje gwiazdą telewizyjną. Bluźnierczy, ale mądry, całkowicie szczery, choć pełen kłamstw „Zagubiony kosmonauta” jest otwierającym oczy, choć odrobinę złowrogim przewodnikiem po tych zapomnianych krainach. Jest manifestem i najlepszym przykładem tego, jak podróżuje antyturysta – ktoś kto, jak pisze Kalder, „szuka czarnych dziur w naszym do granic już zbadanym świecie”.


Stary spękany beton, strzępy folii, smród, rdza, nędza cywilizacji, karykatura kultury, szczyny, zdechły lis i szara jak cement nuda. To wysypisko współczesności w Kalderowskiej wizji ma przypominać pustynię, na którą udawali się dawni mistycy i asceci. Dlaczego nasz Szkot wybrał akurat Rosję? Zapewne przez przypadek, z przekory oraz na skutek słynnej szkockiej ekstrawagancji. Niewykluczone jednak, że Rosja była idealna dla tego eksperymentu, ponieważ można ją uznać za symbol człowieczego nieudacznictwa. Żaden kraj nie mierzył tak wysoko i nie wyszedł na tym tak kiepsko. Można powiedzieć, że Rosja to alegoria ludzkości porywającej się z motyką na słońce. „Skąd się bierze duchowość? Z pechowości”. W ten sposób medytuje nad zagadką swojego wielkiego narodu Wiktor Jerofiejew i ta refleksja spodobałaby się zapewne Kalderowi błąkającemu się po Kałmucji, ponieważ pasją Szkota jest ułomność.
– Andrzej Stasiuk (ze wstępu)

„Przeciętny podróżnik nigdy nie dotrze do Kałmucji, Kazania, Udmurcji czy Mari Eł. Przeciętny turysta będzie szukał miejsc rodem z folderów turystycznych, pięknych widoków i wygodnych hoteli. 'Zagubiony kosmonauta' odkrywa świat zupełnie inny, świat błota, mgły, koszmarnej estetyki. Gdyby nie ironia autora, byłby ten antyprzewodnik jedną z bardziej rozpaczliwych opowieści o dawnym Związku Radzieckim, jakie ostatnio zostały wydane. Spoza pospiesznie notowanych szczegółów, błahych spotkań, nieistotnych zdarzeń, wyłania się bowiem obraz społeczeństw pozbawionych tożsamości, jałowych i umęczonych.”
– Michał Olszewski


Kiedy myślę o swoim czytelniku wyobrażam sobie kogoś, kto lubi ciemną, dziwną i pełną czarnego humoru sztukę. Kogoś, kto uważa brytyjskie pisarstwo za zbyt gładkie, zadowolone z siebie i zaściankowe i woli przekłady. Kogoś, kto lubi filmy Davida Lyncha, kreskówki, płyty Bonniego „Prince’a” Billy’ego, Nicka Cave’a i berliński okres Davida Bowie. Kogoś, kto nie czuje się dobrze we współczesnym społeczeństwie, wie trochę za dużo o sztuce i książkach i nie jest zadowolony ze swojej pracy. Gdy przyglądam się temu wyliczeniu widzę, że opisałem samego siebie, ale na świecie jest wielu takich jak ja. Są oni lojalną, oddaną publicznością, która towarzyszy twórcy od dzieła do dzieła we wszystkich jego przemianach. To jest „demografia alienacji”. Ta książka została napisana dla nich przez jednego z nich.
– Daniel Kalder


W miarę jak świat staje się mniejszy, znikają jego cuda. Nie ma nic niezwykłego w Chińskim Murze, Taj Mahal czy piramidach. Prawdziwe nieznane lądy leżą gdzie indziej. Obowiązkiem podróżnika jest wskazywać i otwierać nowe strefy doświadczenia, szukać miejsc, których ludzie podróżując, unikają. Dlatego prawdziwy podróżnik jest antyturystą, który nie odwiedza miejsc uważanych przez innych za atrakcyjne, wystrzega się wygody, doświadcza głodu i halucynacji, wybiera najgorsze hotele, szuka zamkniętych drzwi i opuszczonych, zrujnowanych budynków, potępia brawurę ryzykantów udających się do miejsc takich jak Afganistan, wiedząc, że kryje się za tym jedynie próżność i chęć imponowania. Antyturysta podróżuje w najbardziej niewłaściwym czasie, woli rzeczy umarłe od żywych, jest pokorny i pragnie być niewidzialny, ciekawią go tylko ukryte historie, zachwycające tajemnice i zła sztuka. Wierzy, że piękno można znaleźć na ulicy. Przyjmuje wszystko, co przynosi podróż, ceni dezorientację bardziej niż oświecenie, kocha prawdę, ale ma też słabość do kłamstw – zwłaszcza swoich własnych.
Razem z Joe [towarzyszem podróży] mieszkaliśmy jakiś czas w Moskwie – w naszym mieszkaniu na ścianie wisiała mapa Rosji. Często siadaliśmy przed nią i szukaliśmy miejsc, o których nie tylko nie słyszeliśmy, ale nie mieliśmy nawet bladego wyobrażenia. Taka jest geneza książki, w której Kalder najbardziej jak to możliwe dystansuje się wobec konwencji podróżopisarstwa, hołdującym opisom kapryśnych zachcianek i dziwacznych autochtonów. Jest w swym podejściu na wskroś prawdziwy. W długim mailu, jaki od niego dostałam, Kalder przedstawił się jako autor mającej się niedługo ukazać antyturystycznej książki, w które opisuje swoją podróż po czterech najbardziej tajemniczych byłych republikach radzieckich. Wyjaśnił, że w ramach przygotowań do następnej książki stara się właśnie o wizę do innej byłej republiki, szczególnie niechętnej obcokrajowcom. Przeszkodą w przyjęciu jego podania okazało się wymienienie jego nazwiska w rekomendacjach naszego magazynu. Poprosił, by usunąć go z tej listy do czasu, gdy otrzyma pozwolenie na wjazd. Była to niezwykła prośba, wiele mówiąca o autorze, zważywszy na ogromny prestiż, jaki wiąże się z promowaniem książki na łamach Guardian Unlimited Books. Kalder podejmuje ryzykowną wyprawę do wyludnionych, opuszczonych i praktycznie zapomnianych – nawet w samej Rosji – republik Tatarstanu, Kałmucji, Mari El i Udmurcji. W duchu wyznawanego antyturystycznego manifestu szuka wszystkiego co ciemne i niszczejące, podejmuje wyprawy w głąb tajemnicy. W miarę lektury, gdy Kalder spotyka coraz więcej ludzi żyjących w miasteczkach na końcu świata i zapomnianych prowincjach, rośnie poczucie ogromu naszej planety i związanej z nim znikomości człowieka. (...) Czytelnik zaś przez sporą część książki głowi się nad tym, które ze zdumiewających i absurdalnych opowieści Kaldera to fakty, a w których autor puszcza wodze fantazji.
– Sarah Crown, „The Guardian”


FRAGMENT

1.

To mój kumpel Joe zaproponował, żeby wybrać się do Kazania, stolicy Tatarstanu. Strasznie go fascynowały Złota Orda, Wielki Tatarstan i tym podobne historie. Mnie nie bardzo. Przeczytałem książkę o Mongołach jakiegoś oksfordzkiego nudziarza i odechciało mi się dalszych kontaktów z Tatarami na dobre. Ale Joe zamierzał latem podbić Mongolię i Azję Centralną, może nawet brał pod uwagę wyprawę Jedwabnym Szlakiem, więc postanowił najpierw trochę potrenować. Sęk w tym, że po rosyjsku porozumiewał się używając czterech słów na krzyż, więc niepokoił go problem zakupu biletów, wyrabiania wiz, itp. Sądził że wypad do Kazania to będzie dobry poligon doświadczalny. Zgodziłem się mu towarzyszyć. Nigdy nie odmawiam, kiedy ktoś proponuje wyprawę w nieznane. I to on ma się zająć rozwiązywaniem problemów.

2.

Joe rzucił pomysł w lutym, w Moskwie. Kilka miesięcy czekaliśmy na lepszą pogodę. Kiedy w końcu słońce znów pojawiło się na niebie wybraliśmy się po bilety. Był gorący, majowy dzień a my od pół godziny staliśmy w kolejce na Dworcu Kazańskim, stłoczeni pomiędzy zapoconymi konikami i wszelakiej maści podejrzanymi typami. Co prawda Joe zapewniał, że mam tylko asystować a on wszystkim się zajmie, ale byłem pewien, że sobie nie poradzi i chciałem pomóc w konwersacji. A mój rosyjski doskonały nie był, wiedziałem też, że rosyjskie kasjerki nie grzeszą sympatią do obcokrajowców słabo władających ich ojczystym językiem – stąd te nerwy.

W końcu dotarliśmy do okienka. Joe zniknął. Rozejrzałem się wokoło. Stał tuż za mną. – No, dawaj – rzucił. – Pogadaj z nią. – Za szybą wiedźma o urodzie buldoga poganiała, żebym się na coś zdecydował, albo pozwolił innym kupić bilet. Wokół jej głowy kłębiły się włosy w odcieniu Kia Ora (przyp tłum.: sorry, ale jeszcze nie rozgryzłem konotacji z tym maoryskim pozdrowieniem, może chodzi o barwę upierzenia kiwi?), a usta odświeżyła chyba przed chwilą krwią prosięcia.
– No i co, w końcu? – warknęła.
Wymamrotałem coś o dwóch biletach do Kazania.
– Na kiedy?
– Na jutro?
– Nie ma takiej możliwości.
– Dlaczego?
– Nie mam tu żadnych informacji, co gdzie jutro jedzie.
– Nie bardzo rozumiem...?
– Nie mam tu żadnych informacji o pociągach, które jadą jutro do Kazania.
– Ale to w tej kasie sprzedajecie bilety do Kazania?
– Zgadza się.
– A kiedy Pani będzie coś wiedziała?
– Jutro. Trzeba przyjść jutro.
– Ale jutro to ja chcę jechać...
– Wiem. Trzeba przyjść jutro. NASTĘPNY!

Nie odpowiedziała już na żadne pytanie. Moje miejsce przy kasie zajął jakiś facet z Armenii. – Sądziłem, że to ty masz kupować bilety? – spytałem Joe. – Ee tam, pomyślałem, że ty się wszystkim zajmiesz. Nieważne. Zajdziemy do mnie? Zrobię ci herbatkę. Obejrzymy film na wideo. Mam nagrane, jak facetka robi laskę karłowi.

Kilka tygodni później pojawił się Yoshi, japoński kumpel Joe. Przyjechał z Gruzji. Joe twierdził, że Yoshi to zawodowy fotograf, który kilka lat temu postanowił wyjechać z Japonii, powłóczyć się po świecie i zrobić trochę zdjęć. Zwiedził cały glob, zszedł na dno piekieł: Kambodża, Birma, Iran, Turkmenistan. Prawdziwy obywatel świata. Był najprawdopodobniej mocno rąbnięty, ale się z tym nie obnosił.

Joe przekonał Yoshi, żeby pojechał z nami do Kazania. Tym razem kiedy wybraliśmy się po bilety to ja zniknąłem za plecami naszego japońskiego kolegi i zrzuciłem na niego trud negocjacji. Yoshi znał może z pięć słów po rosyjsku, ale po chwili mieliśmy bilety do Kazania.

3.

Tatarstan to był pomysł Joe, ale szybko złapałem bakcyla. Mniej mnie interesowały ich związki z mongolską Wielką Ordą, a bardziej fakt, że to jakiś dziwny, nieznany obszar Europy. Mają prezydenta i parlament, a tak naprawdę, to nic o nich nie wiemy. To kraj, naród, czy państwo? Różni się czymś od Rosji?

Niewiele osób zdaje sobie sprawę z tego, jak wieloetniczna jest Rosja. Jak żaden inny kraj europejski. Żyje tu siedemdziesiąt jeden narodów, z czego dwadzieścia jeden we własnych quasi-autonomicznych „republikach” zrzeszonych w ramach Federacji Rosyjskiej. Na pierwszy rzut oka przypomina to Wielką Brytanię: cztery kraje – Anglia, Szkocja, Irlandia Północna i Walia – zrzeszone w ramach unii politycznej. Ale w przeciwieństwie do Wielkiej Brytanii dzisiejsze Republiki Rosyjskie zostały stworzone w latach 1918-1920 po zagarnięciu przez Bolszewików. Wcześniej były po prostu prowincjami Imperium Rosyjskiego (Tzarist Empire).

Lenin wymyślił republiki żeby udobruchać jakoś regionalne, narodowe elity i zapobiec ich gwałtownemu oderwaniu się od upadającego Caratu. Nie oznacza to, że podzielał ich marzenia o samostanowieniu. Musiał po prostu jak najszybciej szukać sprzymierzeńców, równocześnie dbając o utrzymanie spójności terytorialnej niezmierzonych obszarów Rosji. Temu właśnie miały służyć „ojczyzny” wykrawane dla co ważniejszych nierosyjskich narodów, które zyskiwały większą niż inne autonomię w kwestiach polityki lokalnej.

Ale w większości tych republik Rosjanie dominowali liczebnie nad rdzenną ludnością, nad narodami, które tym republikom nadały nazwy. Na południu Rosji rdzenni Adygejczycy stanowią niecałe trzydzieści procent ludności Republiki Adygei. Tatarstan, w którym Tatarzy stanowią 48% ludności, a Rosjanie zaledwie 43%, to wyjątek. Ale i tak zaledwie 23% Tatarów żyje w swej oficjalnej ojczyźnie. Pozostali mieszkają rozrzuceni po różnych zakątkach dawnego Związku Sowieckiego.

4.

Jednak w latach 90. Tatarzy zamieszkujący Tatarstan postanowili błyskawicznie skorzystać z okazji i wywalczyć maksimum autonomii. I tak artykuł 61. konstytucji Tatarstanu stanowi:
„Republika Tatarstanu jest suwerennym państwem, podmiotem prawa międzynarodowego zrzeszonym z Rosją – Federacją Rosyjską – poprzez wzajemną delegację obszarów stanowienia i egzekwowania praw (powers and areas of jurisdiction), zdefiniowaną w ramach Traktatu”.

Federacja Rosyjska nigdy nie uznała Tatarskiej deklaracji niepodległości. Niemniej Tatarzy stale o to zabiegają. Konstytucja nadaje Tatarstanowi prawo do samodzielnego zawierania umów w zakresie obrotu handlowego z innymi państwami i ustanawiania „specjalnych stref ekonomicznych” na terenie republiki.

Walia i Szkocja nie określają się mianem suwerennych państw. Nie maja też prawa ustanawiania stref wolnocłowych. Czy zatem Tatarstan, kraj z perspektywy stosunków międzynarodowych ledwo widoczny, cieszy się większa autonomią niż niektóre ze znanych, mających poczesne miejsce w historii narodów Zjednoczonego Królestwa? A jeśli tak, to dlaczego nic o tym nie wiemy?

Trudno jednoznacznie zdefiniować Tatarstan. To niewątpliwie jego wielka zaleta. Wygląda na to, że jest jakąś czarną plamą na najdalej na wschód wysuniętych krawędziach Europy. Wiedziałem, że zobaczymy tam biedę i beznadzieją. Tym bardziej mnie pociągał, bo – jak większość burżujów z Zachodu – lubię rzucić okiem na ubogich tubylców w jakimś dziwnym zakątku świata. Ale w przeciwieństwie do większości tych burżujów nie wymagam, by bieda była malowniczo udrapowana. Właściwie to im bardziej bezbarwny i ponury otacza mnie krajobraz, tym bardziej wydaje mi się atrakcyjny. Taki już ze mnie dziwak.


REKOMENDACJE

„Kalder napisał błyskotliwy i dowcipny przewodnik, który kwestionuje istotę podróżowania i turystyki w czasach, gdy nie ma już dokąd jechać”
– „Esquire”

„Czarny humor Kaldera jest nowym głosem dobiegającym z czarnych dziur świata”
– „The Times”

„Zjadliwie dowcipny, a jednocześnie głęboko poruszający – przeciwieństwo jakiegokolwiek przewodnika czy książki podróżniczej, jakie czytałem.”
– „Scotland on Sunday”

„Czarna komedia połączona z pisarstwem reportażowym najwyższej klasy”
– „The Herald”

„Pośród brudu i upadku Kalder pozostaje dowcipny, wysoce niefrasobliwy, ale doskonale obeznany z niezmiernie zawikłaną i brutalną etniczną historią odwiedzanych miejsc”
– „The First Post”