Melancholia podziwu

José Luís Peixoto, Puste spojrzenie, przeł. Wojciech Charchalis, Prószyński i S-ka, Warszawa 2008


Poetycka, hipnotyzująca powieść o miłości, cierpieniu i przeznaczeniu.
W bezimiennej, zastygłej w czasie portugalskiej wiosce życie toczy się z dnia na dzień, na pograniczu jawy i snu. José, pastuch, dowiaduje się, że jego żona ma romans z olbrzymem. Dwaj bliźniacy, złączeni opuszkami palców, zakochują się w siedemdziesięcioletniej wdowie. Mieszka tu także mistrz ciesielski i ślepa prostytutka, która zostaje jego żoną.
„Puste spojrzenie” to historia dwóch pokoleń mężczyzn i kobiet zmagających się z ciężkim życiem i bezlitosnym losem. Wciąż na nowo odgrywają swoje role w niekończącym się cyklu przemocy, zemsty i śmierci. Choć miłość jest w tym świecie luksusem, jest tu miejsce na czułość, nawet między najbardziej niezwykłymi kochankami.
Subtelny, ironiczny styl, wyraziste postacie, przejmująca atmosfera – „Puste spojrzenie” to coś więcej niż realizm magiczny. To poetycka, surowa opowieść o upływie czasu i niepojętym przeznaczeniu, o miłości, samotności i cierpieniu.

Książka Peixoto jest zjawiskowym połączeniem intrygującej narracji i poetyckiej wirtuozerii słowa. Sprostał wyzwaniu polski tłumacz, Wojciech Charchalis, pokazując „złożoność techniczną” pisarstwa Portugalczyka i niejednoznaczność przekazu - co poddaję jako wskazówkę żądnym jednej interpretacji czytelnikom. Po Mercierze i Pessoi mamy znowu przyjemność obcowania ze świetnymi książkami proportugalskimi a nade wszystko literackimi.


O AUTORZE

José Luís Peixoto (1974) urodził się w Portugalii w regionie Alentejo. Jest poetą, dramatopisarzem, laureatem licznych nagród literackich. Powieść „Puste spojrzenie” została wydana i doceniona w 12 krajach, w 2001 roku otrzymała prestiżową nagrodę José Saramago.


FRAGMENT

Świat zatrzymał się na scenie, w której mogę tylko trwać, w której kij może tylko zostać, w której mogę tylko dalej rzeźbić nożem w tym kawałku gałęzi, w którym kij pasterski może tylko pilnować równiny jak rzetelny starzec.
Wszystkie ptaki uciekły. Wszystkie zwierzęta przestały być słyszalne. Wszystkie chmury zatrzymały się. Zbliża się chwila. Patrzę wprost w słońce. Myślę: jeśli kara, która na mnie spada, dosięgnie mnie, jeśli przyjmę ją i podporządkuję się jej, jeśli uda mi się utrzymać ją tu, w środku, może nie będę musiał znosić nowych sądów, może będę mógł odpocząć. Poza ziemią króluje wielki ryk ciszy. Horyzont zbliża się do mnie w pożarze. I dostrzegam go. Idzie prosto, mechanicznie. Jego ciało, większe niż ciała ludzi, jest jak drzewo, jak ciało mężczyzny wielkości trzech mężczyzn. I za każdym krokiem przybliża się o trzy ludzkie kroki. Pod dębami owce stają się wełnianymi kształtami, skulonymi i nieruchomymi. Bliżej; patrzy na mnie, nie odwraca wzroku. Bliżej; wściekłość jego oczu chwyta mnie i przyciąga po trochu. Zatrzymał się przede mną. Patrzymy na siebie.

Popatrzyli na siebie. Siedząc pod wysokim dębem, Józef trzymał w dłoni otwarty nóż i kawałek wyrzeźbionej gałęzi. Wsparty o ten sam pień po jego prawej stał kij pasterski. Postać olbrzyma zasłaniała słońce i rzucała cień, kończący się na okrągłym cieniu drzewa. Z wnętrza ciszy, jakby z wnętrza snu, olbrzym znów ruszył naprzód. Józef popatrzył na niego, jakby na coś czekał, jakby podczas tych dwóch długich kroków minęło wiele czasu, i poczuł trzy kopnięcia w pierś, i nie bronił się. Nie chwycił kija, nie zacisnął palców na rękojeści noża. Olbrzym szeroko otworzył ogromne ręce i rzucił go na ziemię. Józef popatrzył na niego i nie skulił się, kiedy buty olbrzyma jęły dręczyć jego ciało i uderzać o kości: w nogi, kopniaki w kości, w golenie; kopniaki w plecy. Chwile, które spędzili w ciszy, a które Józefowi wydawały się nocą, nie były nią, były kilkoma momentami wewnątrz ciszy. Pocąc się, olbrzym odwrócił bezwładne ciało Józefa. Mimo krwi i pyłu na skórze spojrzenie Józefa było takie samo. Olbrzym chciał jeszcze go bić, by zgasić to spojrzenie, bić go tak bardzo; lecz zamiast tego odwrócił się na pięcie i nie oglądając się za siebie, znikł. Porzucone na ziemi ciało Józefa było jak krzak albo kamień, albo inne ciało, które po trochu zabiera wiatr. Nadciągał śpiew wróbli i świerszczy, i cykad. Józef patrzył prosto w słońce. W ręku trzymał jeszcze otwarty nóż.

Może pojawiła się słaba bryza i listki dębów teraz drżą jak ręce starców. Czuję, że moje ciało zostało sponiewierane, leży jak pagórki ziemi; moje ciało rozciągnięte, zatopione w zatrzymanych falach ziemi. Może ptaki i zwierzęta wróciły, żeby mnie zobaczyć? Widzę przed sobą słońce, bardzo wysoko nad sobą, jak Boga otaczającego mnie promieniami światła albo śmierci. Myślę.

Wszyscy trzej opierali się o wielkie zbiorniki oliwy. Były to cztery bardzo wysokie zbiorniki, kwadratowe, z kranami na dole. Pod czterema kranami stały cztery wiadra, otrzymujące, w równych odstępach, słaby krzyk oliwy przeszywany bardzo czystym światłem. Było lato, panował upał, ale tam, w tej zaciemnionej części tłoczarni lato płonęło jedynie w powolnych myślach tych trzech starców; pod dachówkami i grubym lodem wapna oraz dawnych cegieł ich zapomniane ciała przywodziły na myśl chłód. Było lato i w żelaznych zbiornikach zostało niewiele oliwy, lecz zapach zgromadził się wiele lat temu i powoli rozchodził w powietrzu, spowijając i przenikając, i mieszając się z ciężkimi słowami starców. Stary Gabriel siedział najbardziej po lewej. Mówił ze spuszczonymi oczyma, wznosząc je jedynie podczas krótkich chwil ciszy. Pod czarną koszulą bardzo czarnej żałoby miał grubą biel podkoszulka, ogorzałą skórę. Na twarzy oprócz wielkiego jak jezioro spojrzenia i profetycznej szczodrobliwości bruzd rosła mu gęsta broda pajęczyn. Zdjął beret i kręcił nim w rękach.

Kiedy go znalazłem, był jak martwy. Dzień już był za oknem, kiedy usłyszałem, że jego żona wali do drzwi. Miałem garnuszek mleka na ogniu i nie wypiłem go. „Wyszedł wczoraj z owcami i nie wrócił. Całą noc się martwiłam, nie spałam, myślałam tylko o tym”. Mówi bardzo niewiele. Dobiera słowa jak pomarańcze, które zrywa się z najniższych gałęzi, podobnie jak wyciąga najbardziej ruchliwe psy z miotu. „Gdzie może być ten człowiek? Proszę mi pomóc”. Tego poranka mówiła więcej. I być może dlatego wydawała mi się taka prawdziwa. „Gdyby Józef nie zabrał ze sobą owiec, pomyślałabym, że upił się i zapomniał drogi z szynku judasza do góry oliwnej. Lecz skoro je zabrał, a znam go od czasów, kiedy jeszcze chodził za ojcem, łapiąc świerszcze i zastawiając pułapki na wróble, to wiem, ale wiem to na pewno, że tylko bardzo poważne kłopoty zmusiłyby go do niewypełnienia tego, co do niego należy”. Moje buty szurają na piasku. Idąc, słuchała mnie i wiedziała, że coś się wydarzyło. Kiedy go znalazłem, był jak umarły. Miał bezwładnie skręconą szyję, a ciało, rozciągnięte na ziemi, było jak kamień, który tam się urodził, w bezruchu, i został uformowany dziwacznym kaprysem w dokładny kształt człowieka. Suka, uwolniona od całonocnej pracy utrzymywania owiec w stadzie, podbiegła do mnie jak dziecko, żeby wszystko mi opowiedzieć. Lizała mi dłonie, kiedy gładziłem ją po głowie. Józef jak umarły szklanymi, szeroko otwartymi oczyma dalej wpatrywał się w słońce. Z pomocą suki oparłem go o pień i ponieważ nie udźwignę go, poszedłem do domu po taczkę. Na podejściu, nie mogłem tego uniknąć, jego żona popatrzyła na mnie przeciągle i odczytała moje spojrzenie. Już bez ciekawości zapytała o niego, poczekała na moją odpowiedź i, samotna, powróciła w ciszę. Z rękoma i nogami wiszącymi poza taczką, niemal dotykającymi ziemi, Józef przez cały czas miał otwarte oczy. Przed nami suka poganiała stado. On, jak umarły, wpatrywał się w słońce i serce przy każdym uderzeniu podnosiło mu materiał koszuli.

Po prawej od starego Gabriela, ze wzrokiem utkwionym w ten sam oderwany i zamazany punkt, stali bracia. Ich spojrzenia były identyczne, lecz nie widzieli tego samego. Spojrzenie było jednakie, ale widziało dwie różne rzeczy. Przez te miesiące, kiedy był unieruchomiony, to bracia zajmowali się tłoczarnią. Wiecznie razem, wiecznie jeden obok drugiego - postarzeli się w tym samym czasie. Mieli tę samą krzywiznę pleców, ten sam niezbyt lekki krok i, nie wiedząc o tym, dokładnie tę samą liczbę siwych włosów na głowach. Minęło już znacznie więcej niż siedemdziesiąt lat od sierpniowego poranka, kiedy to urodzili się, w jednej chwili rozdzierając od środka matkę. Starsi opowiadali, że słyszeli od swoich rodziców, że gdy tylko przecięto ich pępowiny, matka spojrzała na nich i zobaczyła jeszcze, że są syjamskimi braćmi. Umarła kilka minut potem, nie mówiąc ani słowa. Na jej pogrzeb przyszła cała wioska i uważano go za jedną z tych poważniejszych tragedii. Wszyscy ludzie ze wsi składali kondolencje ojcu braci z powodu żony i dzieci, wszak wszyscy uważali, że takie dzieci nie będą się chować. Ale w chwili, gdy grzebano matkę, chłopcy spali na trzech złożonych kocach w pokoju ojca, obok łóżka, na którym matka się wykrwawiła. Ze skórą bardzo pomarszczoną spali ze zrośniętymi rękoma na przykrywającym ich prześcieradle, jakby w niewinnym geście dumy, że są braćmi. I rośli pod zmartwionymi spojrzeniami ludzi, jak rosną dzieci. Z upływem czasu wielu chciało zbadać ich ręce i wszystkim włos się jeżył od tego, co widzieli: prawa ręka jednego i lewa ręka drugiego były zrośnięte małym palcem. Mieli bardzo eleganckie dłonie, cienkie, długie palce, lecz od ostatniego knykcia małego palca ich palce stapiały się i kończyły jednym paznokciem. Wszyscy, którzy to widzieli, wymyślali sposoby rozdzielenia ich, ale najbardziej uparty był człowiek wyrywający zęby obcęgami. Rozpalony, mówił, że zna ludzi, którzy ucięli mnóstwo rąk i nóg na wojnie, i że przeczytał wiele książek nawet z obrazkami, i że ucięcie palca dziecku jest łatwiejsze niż przycinanie winogron. I ojciec braci zapytał go: „A jak mam zdecydować, który z nich ma go mieć?”. I człowiek wyrywający zęby obcęgami natychmiast odpowiedział: „Już o tym myślałem, najbardziej sprawiedliwe jest ucięcie palca im obu”. Ojciec braci popatrzył na niego i już więcej z nim nie rozmawiał.

Bracia nazywali się Mojżesz i Eliasz. Gdy stawało się przed nimi, Mojżesz to był ten po lewej, Eliasz ten z prawej. Z oczywistych powodów Mojżesz był prawo-, a Eliasz leworęczny. Poza tym drobiazgiem we wszystkim byli tacy sami. Ale chociaż we wszystkim byli tacy sami, że poruszali się z niebywałą zręcznością i że na oko byli nierozróżnialni, istniała między nimi różnica, która dzieliła ich, choć może nawet bardziej łączyła: Eliasz nie mówił. Albo, lepiej, mówił, ale tylko na ucho Mojżeszowi, który, gdy była taka potrzeba, szybko nadawał dźwięk szeptanym słowom brata. Od dziecka tacy byli. Kilka osób zarzekało się, że podsłuchało ich kiedyś w tajemnicy, i wymieniali się słowami w jakimś barbarzyńskim języku, może zagranicznym, niemal języku zwierząt, ale nigdy nie udowodniono, że tak jest naprawdę. I w lekkim półmroku, bardzo chłodnym cieniu rzucanym przez zbiorniki oliwy to właśnie się zdarzyło. Eliasz przysunął się twarz do ucha brata i wyszeptał kilka świszczących dźwięków. Mojżesz posłuchał i powtórzył na głos to, co powiedział mu brat.