I ty możesz zostać feminist(k)ą

Michel Schneider, Marilyn, ostatnie seanse, przeł. Jacek Giszczak, Znak, Kraków 2008


W twórczości Michela Schneidera wyraźnie widać fascynację życiem sławnych ludzi, głównie muzyków i pisarzy. Często sięga po formę fabularyzowanej biografii czy powieści biograficznej, osiągając mistrzostwo właśnie w książce o Marilyn Monroe. Do swoich bohaterów podchodzi głównie od dwóch stron – po pierwsze jako psychoanalityk, po drugie – próbując przyjrzeć się ich życiu poprzez pryzmat śmierci.

Taki właśnie charakter ma książka o Marilyn. W książce Schneider tworzy własną interpretację tajemniczej śmierci aktorki. Jak powtarza za Trumanem Capote, w odpowiedzi na spekulacje dotyczące domniemanego zabójstwa aktorki: to śmierć ją zabiła, nikt inny. Śmierć, rozumiana jako nieodparty impuls, zgodny z zawiłą logiką psyche, który kiełkuje w człowieku przez całe życie, by wreszcie urzeczywistnić się w sposób często tragiczny i nieoczekiwany.

Pomysł napisania książki zrodził się w czasie pracy nad dokumentem zamówionym przez telewizję Arte, dotyczącym związków psychoanalizy i kina. Temat okazał się na tyle złożony i interesujący, że Schneider postanowił poświęcić mu całą powieść, próbując opowiedzieć historię tych dwóch zjawisk kultury poprzez dzieje znajomości Ralpha Greensona, najsławniejszego psychoanalityka Hollywood z Marilyn Monroe, najsłynniejszą aktorką tamtych czasów. Wynikło z tego dzieło wyjątkowo wielopłaszczyznowe i budzące wielkie emocje, bo czy można przejść obojętnie wobec historii psychoanalizy uwielbianej przez tłumy Blondynki, kobiety od początków swojej kariery ubieranej w stereotypy i zamykanej w schematach, której śmierć po dziś dzień pozostaje zagadką z pogranicza popkultury i polityki? Schneiderowi udaje się rzecz trudna i rzadka – potrafi uniknąć jednostronności i oklepanych klisz, tworząc złożony obraz postaci, ale także i epoki, jak się okazuje, bardzo ciekawej.

Ten pseudoreportaż, czy paradokument, posiłkujący się olbrzymią dokumentacją z życia nie tylko Marilyn, ale wszystkich, którzy byli z nią związani, skupia się głównie na dwóch tajemnicach z życia gwiazdy – jej dziwnym związku z psychoanalitykiem Ralphem Greensonem oraz na wciąż nie rozwiązanej zagadce jej śmierci. Autor jednak nie przedstawia w książce żadnych hipotez, nie podsuwa gotowych wyjaśnień. Raczej bawi się faktami, interpretacjami, popularnymi stereotypami, zestawiając je obok siebie jak szalony montażysta, chcący z przypadkowych klisz posklejać paradoksalną intrygę.

Elementem będącym punktem wyjścia i jednocześnie spinającym w całość liczne obrazy z życia Marilyn i jej otoczenia, są taśmy magnetofonowe, zawierające intymne zwierzenia gwiazdy, które Monroe nagrywała na jakiś czas przed śmiercią, z myślą o wprowadzeniu nowej metody w swojej psychoanalizie z Greensonem i dla niego też przeznaczone.
Książka skonstruowana jest z serii scen i zdarzeń, chronologicznie przemieszanych, przedstawiających życie Marilyn oraz jej tajemniczego psychoanalityka głównie w latach 50. i 60. XX wieku, ale są tu sceny i o wiele wcześniejsze, mające wyjaśniać to, co zaszło później, jak też i o wiele późniejsze, układające się w sekwencje zgodne z rytmem pamięci czy psychoanalizy.

„Marilyn, ostatnie seanse” to wspaniały hołd złożony aktorce niezrozumianej za życia i otoczonej zaskakującym kultem po śmierci. Schneider ukazuje Marilyn jako postać pełną sprzeczności, osobę na tyle zagubioną w swoim własnym image, że bliską nam wszystkim. Być może pisząc historię jej ostatniej psychoanalizy, od której była uzależniona, jak od seksu, alkoholu, środków farmakologicznych i tylu innych rzeczy, sam staje się jej jedynym, prawdziwym psychoanalitykiem, dając jej to, czego za życia zawsze jej brakowało – zrozumienie i szacunek mężczyzny. I nie szkodzi, że po lekturze książki wydaje się, że wiemy o Marilyn jeszcze mniej. Jak powiada Schneider, powieści, tak jak ludzie, nie są być może stworzone po to, by je rozumieć, lecz po to, by je kochać.


O AUTORZE

Michel Schneider (1944) jest felietonistą Le Point i psychoanalitykiem, poświęca się też pisaniu. Absolwent prestiżowej ENA (Ecole Nationale d'Administration), muzykolog, psychoanalityk, znawca makroekonomii i polityki.
Schneider z powodzeniem mierzy się zarówno z esejem, dokumentem, jak i z fikcją, czego najlepszym przykładem jest tom Marilyn, ostatnie seanse (nominowany do nagród Goncourtów, Renaudot oraz Femina za rok 2006, otrzymał zaś Prix Interallié; znalazł się także w pierwszej dziesiątce najlepiej sprzedających się tytułów we Francji). Jest autorem 16 książek, w których porusza takie tematy jak muzyka, psychoanaliza, życie publiczne, kultura i polityka oraz literatura. W jego twórczości wyraźnie widać fascynację życiem sławnych ludzi, głównie muzyków i pisarzy. Często sięga po formę fabularyzowanej biografii czy powieści biograficznej, osiągając mistrzostwo właśnie w książce o Marilyn Monroe. Jego wielką pasją jest psychoanaliza, w perspektywie której przedstawia wszystkie inne dziedziny swoich zainteresowań. Jak sam mówi w wywiadach, psychoanaliza jest dla niego raczej opowieścią o tym, czym jest człowiek i jak mogłoby wyglądać jego życie.


FRAGMENTY

Nowy Jork, kwiecień 1955. Pisarz Truman Capote i Marilyn Monroe spotykają się na pogrzebie.

 - Muszę ufarbować włosy - mówi. - Jakoś nie miałam kiedy.

Wskazuje ciemny ślad na przedziałku.

 - Ale ze mnie frajer. Zawsze myślałem, że jesteś stuprocentową blondynką.
 - Jestem. Ale coś takiego jak naturalny blond w ogóle nie istnieje. Zresztą, mam cię gdzieś.

Podobnie jak kolor włosów Marilyn, ta powieść - te wymieszane opowieści - jest tak naprawdę fałszywa. Inaczej niż w starych filmach, w których pojawiał się czasem anachroniczny napis, iż wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób i zdarzeń jest wyłącznie przypadkowe, książka ta opiera się na faktach, a jej bohaterowie występują pod swymi prawdziwymi nazwiskami, z wyjątkiem sytuacji, gdy trzeba było uszanować prywatność żyjących osób. Miejsca są precyzyjnie wskazane, daty sprawdzone. Cytaty, zapożyczone z notatek, listów, artykułów, wywiadów, książek, filmów itd., to słowa, które naprawdę zostały wypowiedziane przez bohaterów.

Moje fałszerstwo posuwa się co najwyżej do przypisywania jednym tego, co powiedzieli, widzieli czy przeżyli inni, do stworzenia prywatnego dziennika, którego nigdy nie odnaleziono, pisania wyimaginowanych artykułów czy notatek i obdarzania mych postaci marzeniami i myślami, których nie poświadcza żadne istniejące źródło.

W tej historii miłości bez miłości między dwiema realnymi osobami - Marilyn Monroe i Ralphem Greensonem, jej ostatnim psychoanalitykiem, których związały z sobą nici losu - nie należy doszukiwać się prawdy ani prawdopodobieństwa. Staram się widzieć ich takimi, jakimi byli, i przyjmuję dziwność tych dwu osobowości, jakby mówiła mi coś o mnie samym.

Jedynie fikcja pozwala dotrzeć do rzeczywistości. Lecz tym, do czego się dochodzi pod koniec opowieści, tak jak pod koniec życia, nie jest prawda o ludziach. Ten, kto pisze i kto nie jest mną, podobnie jak moi bohaterowie to nie Marilyn i Ralph, patrzy na swoją dłoń, która słowo po słowie odwraca nurt czasu, jak na całkiem obcą. Pisze z lewa na prawo, ale to, co zostawia na kartce, można czytać jak lustrzane odbicie obrazu, aż w końcu zadrży na ciemnym ekranie napis NO SIGNAL.

Chciałbym, żeby ta gra utajonych słów i jawnych działań, to następstwo rozbitych obrazów usianych rzucanymi na wspak refleksami prowadziły jedynie do znaku zapytania, kiedy bohaterowie rozpłyną się w niepewności i gdy otworzy się dłoń autora, pusta jak dłoń bezradnego dziecka.


LOS ANGELES, DOWNTOWN, WEST 1ST STREET, SIERPIEŃ 2005

REWIND. Cofnąć taśmę do początku. Zacząć całą historię od nowa. Raz jeszcze obejrzeć ostatni seans Marilyn. Wszystko zaczyna się zawsze od końca. Lubię filmy, które otwiera głos spoza kadru. Na obrazie nie widać prawie nic: basen, w którym unosi się ciało, wierzchołki palm przeszyte gwałtownym dreszczem, naga kobieta pod niebieskim prześcieradłem, okruchy szkła w półmroku. I ktoś, kto mówi. Do siebie samego. By nie czuć się samotnym. Człowiek, który ucieka, prywatny detektyw, lekarz - lub, czemu nie, psychoanalityk - i który opowiada o swym życiu już z tamtego brzegu. Mówiąc o tym, co jest przyczyną jego powolnej śmierci, wspomina, czym było jego życie. Ten głos zdaje się mówić: "Posłuchaj mnie, gdyż jestem tobą". To głos tworzy historię, nie to, o czym opowiada.

Spróbuję opowiedzieć tę historię. Naszą historię. Moją historię. To paskudna opowieść, nawet gdyby dało się skreślić jej zakończenie. Kobieta, już jedną nogą w grobie, ciągnie za rękę małą smutną dziewczynkę. Prowadzi ją do lekarza chorób głowy, do lekarza zajmującego się słowami. Ten ją przyjmuje, potem rzuca. Słucha jej, przez dwa i pół roku, z miłością i odrazą. Nie słyszy niczego, i ją traci. Będzie to historia smutna, ponura, której melancholii nic nie jest w stanie ukoić, nawet ten uśmiech, którym Marilyn zdawała się usprawiedliwiać, że jest taka piękna.

*

Pod trzykrotnie podkreślonym tytułem REWIND można było przeczytać ten krótki fragment niedokończonej opowieści. Te linijki, zapisane odręcznie bez podania daty, zostały odnalezione po śmierci doktora Ralpha Greensona, ostatniego psychoanalityka Marilyn Monroe. To jego głos usły-szał oficer policji Jack Clemmons, pełniący dyżur na komisariacie w West Los Angeles nocą z 4 na 5 sierpnia 1962 roku, kiedy o czwartej dwadzieścia pięć nad ranem odebrał telefon z dzielnicy Brentwood. "Marilyn Monroe przedawkowała", zabrzmiał stłumiony męski głos. A gdy oszołomio-ny policjant zapytał: "Co takiego?", ten sam gardłowy i niemal wzruszony głos powtórzył: "Marilyn Monroe nie żyje. Zabiła się".

REWIND. W sierpniu miasto poci się trochę bardziej niż wiosną. Smog rozciąga swój różowy woal, a w samo południe ulice rozpływają się w mgiełce koloru sepii jak na starych filmach. W roku 2005 Los Angeles jest jeszcze bardziej nierealne niż czterdzieści lat wcześniej. Bardziej metaliczne. Bardziej nagie. Bardziej nijakie. Ciężkie i przygniatające wyziewy Downtown męczą oczy. W gmachu redakcji "Los Angeles Times" przy West 1st Street 202 John Miner wchodzi do biura dziennikarza Forgera W. Backwrighta. Wysoki i przygarbiony, wciąż rozgląda się wokół jak ktoś, kto się zgubił. Stary człowiek (ma osiemdziesiąt sześć lat) przyszedł opowiedzieć swoją historię.

Jako zastępca szefa wydziału medycyny sądowej District Attorney był obecny przy sekcji zwłok Marilyn Monroe, przeprowadzonej przez doktora Thomasa Noguchiego. Tego dnia uczestniczył w pobraniu śluzu z ust, pochwy i odbytu. Ten sam koroner miał sześć lat później dokonać autopsji ciała Roberta Kennedy’ego, który również zmarł w Los Angeles i którego podejrzewano o to, iż był jednym ze zleceniodawców zabójstwa Marilyn. W swym raporcie zwracał szczególną uwagę na tajemniczą obecność we krwi aktorki 4,5 procentowego roztworu nembutalu, choć nie odnaleziono ani śladu igły, ani niczego, co świadczyłoby o doustnym zażyciu barbituranu. W podsumowaniu pojawiało się stwierdzenie, do którego Miner wracał przez całe lata: prawdopodobnie samobójstwo. Tak brzmiała konkluzja ostatniego protokołu ze śledztwa. Na podstawie pierwszych ustaleń mówiło się wprost o samobójstwie lub możliwym samobójstwie. Rzeczywiście prawdopodobne, jeśli wziąć pod uwagę psychologiczny aspekt sprawy, myślał odtąd Miner. Mieścił się w tym określeniu zarówno fakt, iż gwiazda potrzebowała trzydziestu sześciu lat, by je popełnić, jak i to, że mogła po-służyć się ręką zbrodniarza. Szukał innych określeń, by wyrazić to, co się wydarzyło: a foul play, śmiertelna gra, lub też, jak powiedział doktor Liman z ekipy do spraw prewencji samobójstw: a gamble with death, igranie ze śmiercią.

REWIND. John Miner, od dawna na emeryturze, z chęcią wcisnąłby klawisz magnetofonu z jedną z taśm, które Marilyn nagrała na użytek swego psychoanalityka pod koniec lipca, czy też w pierwszych dniach sierpnia 1962 roku. Ralph Greenson nakleił na obu etykietkę: MARILYN, OSTATNIE SEANSE. Miner przesłuchał je i przepisał przed czterdziestu laty, lecz nigdy nie był w ich posiadaniu i później nie miał okazji ich słuchać. Zaginęły jeszcze za życia psychoanalityka. Lub po jego śmierci, skąd można to wiedzieć? Zostało tylko to, co zanotował Miner starannym pismem lekarza sądowego.

Starzec przywitał się z dziennikarzem, trzymając w drżącej dłoni plik pożółkłych, wymiętych papierów. Backwright poprosił go, by usiadł, i podał mu szklankę zimnej wody.

 - Dlaczego po tylu latach chce się pan zwierzyć prasie?

  - Ralph Greenson był porządnym człowiekiem. Poznałem go na długo przed śmiercią jego pacjentki. Jeszcze na studiach, nim zrobiłem specjalizację z medycyny sądowej, chodziłem na jego wykłady z psychiatrii w UCLA (University of California, Los Angeles). Szanowałem go i nadal szanuję. Fascynował mnie. Dwa dni po śmierci Marilyn Monroe poprosił, bym go przesłuchał, gdyż chciał zmienić swoje pierwsze zeznania złożone na policji. Był bardzo zaniepokojony faktem, że przedstawia się go w gazetach jako "dziwnego psychiatrę" czy "ostatniego człowieka, który widział Marilyn żywą, i pierwszego, który widział ją martwą". Chciał, bym przesłuchał dwie taśmy magnetofonowe, które dostał od niej ostatniego dnia, w sobotę 4 sierpnia 1962 roku. Zostawił mi taśmy, bym mógł spisać ich treść, pod warunkiem że z nikim nie podzielę się mą wiedzą, nawet z prokura-torem okręgowym czy koronerem. Po autopsji miałem zbyt wiele pytań bez odpowiedzi, bym mógł odrzucić tego rodzaju świadectwo, choć tak trudne wydawało mi się dochowanie tajemnicy.

 - W jakich okolicznościach pan go spotkał? Kiedy?

 - W środę 8 sierpnia, po pogrzebie aktorki, rozmawiałem z nim przez wiele godzin.

 - I nigdy nie wspominał pan o tej rozmowie?

  - Pamiętam, co oświadczył w chwili, gdy stał się obiektem plotek - rzekł Miner drżącym głosem. - "By się usprawiedliwić czy bronić, musiałbym ujawnić rzeczy, o których nie chcę mówić. To wyjątkowo niezręczna sytuacja, lecz absolutnie nie mogę opowiedzieć tej historii w całości". Nie ujawniłem zawartości taśm, szanując jego sekret. Dopiero gdy biografowie Marilyn zaczęli go oskarżać o stosowanie przemocy, a nawet zbrodnię, zdecydowałem się mówić. Najpierw rozmawiałem z angielskim dziennikarzem Matthew Smithem. Napisał o tym książkę. Ale i wtedy powstrzymałem się od wyznania całej prawdy. Chciałem uzyskać zgodę wdowy, Hildi Greenson, i dopiero wtedy przedstawić panu moje stare notatki.

Forger Backwright przypomniał mu, że Hildegard Greenson zapewniła "Los Angeles Times", iż nigdy nie słyszała, by jej mąż mówił o jakichkolwiek taśmach, i że nie wie nic o ich istnieniu. Miner odparł, że jeśli chodzi o osobiste wyznania pacjentów, Greenson rygorystycznie przestrzegał zasad tajemnicy lekarskiej.

 - To ze względu na Greensona zachowałem milczenie. Jeśli dziś je przerywam, to dlatego że on nie żyje od dwudziestu pięciu lat, obiecałem też jego żonie, iż nie pozostawię bez odpowiedzi oskarżeń Jamesa Halla, Roberta Slatzera, Dona Wolfe’a, Marvina Bergmana i innych pod adresem ostatniego psychoanalityka Marilyn Monroe. Niektórzy, jak Ronald Spoto, mówili wręcz o "kryminalnych zaniedbaniach". Właśnie by zadać kłam tym pomówieniom, postanowiłem ujawnić taśmy.

REWIND. W parnym powietrzu kalifornijskiego lata, wiele lat po tamtym sierpniu, siedząc przed innym magnetofonem, Miner drżącym, nabrzmiałym od emocji głosem opowiedział dziennikarzowi o swej wizycie u doktora Greensona w sierpniu 1962 roku. W gabinecie na parterze willi nad Pacyfikiem ujrzał roztrzęsionego człowieka, który był nieogolony i mówił szczerze, jak z zaufanym rozmówcą. Psychoanalityk poprosił go, by usiadł, i nie tracąc czasu na wyjaśnienia, włączył czterdziestominutową kasetę. To była Marilyn. Jej głos na taśmie. Nic więcej. Żadnego śladu obecności osoby, która by tego słuchała, czy dialogu. Ona i tylko ona. Jej głos ledwie dotykający słów, nieprzygaszony, jedynie dyskretny; jakby pozostawiał słowom troskę o to, czy sobie poradzą, czy ktoś ich wysłucha, czy też nie. Głos z zaświatów, który przenika was z niepojętą oczywistością głosów słyszanych we śnie.

Nie był to seans terapeutyczny, gdyż, jak podkreślił Miner, psychiatra nie nagrywał pacjentów. To Marilyn kilka tygodni wcześniej kupiła magnetofon, by przekazywać psychoanalitykowi swe luźne wypowiedzi rejestrowane przez urządzenie poza seansami.

Tego dnia Miner sporządził niezwykle szczegółowe notatki verbatim. Opuścił gabinet Greensona z przeświadczeniem, iż jest bardzo mało prawdopodobne, by Marilyn popełniła samobójstwo.

 - Między innymi - powiedział - było jasne, że miała plany na przyszłość i nadzieję, że wkrótce je zrealizuje.

 - A doktor Greenson? - spytał Backwright. - Skłaniał się ku tezie o samobójstwie czy morderstwie?

  - Nie mogę wypowiadać się w tej kwestii. Mogę tylko powiedzieć, że w raporcie, którego napisanie zlecił mi później przełożony, stwierdziłem, iż psychiatra nie wierzył, by jego pacjentka mogła się zabić. Napisałem mniej więcej tak (o ile dobrze pamiętam): "Zgodnie z pańskim poleceniem przeprowadziłem rozmowę z doktorem Greensonem na temat zgonu jego byłej pacjentki Marilyn Monroe. Omawialiśmy tę kwestię przez wiele godzin i na podstawie tego, co wyznał mi doktor Greenson, oraz tego, co ujawniają taśmy, które mi przedstawił, sądzę, iż mogę stwierdzić, że nie było to samobójstwo". Wysłałem ten raport. Nie wywołał najmniejszej reakcji. Dziesięć dni później, 17 sierpnia, sprawa została umorzona. Mój raport zaginął.

REWIND. Po drugiej szklance schłodzonej wody Miner podjął swą opowieść:

  - Pozostaje jedno pytanie, na które doktor Greenson tego dnia nie udzielił wyraźnej odpowiedzi: dlaczego na początku mówił o samobójstwie, skoro był przekonany, że było inaczej? Odpowiedź jest prosta, ale potrzebowałem lat, żeby to zrozumieć - ponieważ o samobójstwie mówił przez telefon, z mieszkania zmarłej, i wiedział, że wszystkie pokoje są naszpikowane mikrofonami.

 - Greenson z pewnością nie był mordercą ani wspólnikiem - wtrącił Backwright - być może jednak z nieznanych nam powodów przyczynił się do zatuszowania morderstwa?

Miner nie odpowiedział.

 - Kto zabił Marilyn, jeśli nie zrobiła tego ona sama? - nie dawał za wygraną dziennikarz.

  - Nie zadaję sobie takiego pytania. Nie zastanawiam się kto, lecz co zabiło Marilyn. Kino, choroba umysłowa, psychoanaliza, pieniądze, polityka?

Miner pożegnał się. Wychodząc z pokoju Backwrighta, położył na jego biurku dwie wymięte, pożółkłe koperty.

  - Nie mogę dostarczyć panu żadnych dowodów. Ale słyszałem jej słowa. Jej głos, jak o nim mówić? Utraciłem go. Każdy ślad zaciera inny albo jest kłamstwem nakładającym się na inne. A jednak mogę panu coś zostawić. Coś, co również niczego nie dowodzi. Obrazy.

Dziennikarz zaczekał, aż będzie sam przed swym komputerem, i otworzył koperty. Jeszcze tej nocy miał napisać artykuł przedstawiający okoliczności, w jakich dotarła do niego treść nagrań publikowanych w jutrzejszym wydaniu. Pierwsza koperta zawierała tylko jedno zdjęcie przedstawiające stół w kostnicy. Biel na bieli, naga kobieta, wyniszczone ciało, blondynka. Twarz nie do po-znania. W drugiej znajdowało się sześć fotografii zrobionych kilka dni wcześniej w Cal Neva Lo-dge, luksusowym hotelu na granicy Kalifornii z Nevadą. Marilyn, na czworakach, posiadana przez mężczyznę, który śmieje się, patrząc w obiektyw, i unosi masę jej włosów, zakrywając lewą stronę twarzy.

REWIND. Miner, zgarbiony, zszedł schodami gmachu "Los Angeles Times" i nie znajdując wyjścia, przez kilka chwil błąkał się po podziemiach przesyconych zapachem zwietrzałego tuszu. Dziś, czterdzieści trzy lata po śmierci Marilyn, dwadzieścia trzy lata po tym, jak prokuratura okręgowa hrabstwa Los Angeles mimo ponownego przebadania faktów i akt potwierdziła wyniki ów-czesnego śledztwa, Miner nie chciał pozostawiać pamięci aktorki wyłącznie jej fanom, którzy co dzień przybywają z całego świata, by schylić głowę przed pamiątkową płytą i kryptą w Westwood Village Memorial Park. Nigdy nie wierzył, że Marilyn targnęła się na swoje życie, ale nigdy nie twierdził też czegoś przeciwnego. Teraz, gdy upłynęły lata, czuł rozgoryczenie, frustrację i nie chciał umrzeć, nawet nie próbując niczego naprawić. Miał przed oczami obraz, który ujawniły mu taśmy. Postać kobiety pełnej życia, pragnień, tryskającej humorem, całkowite przeciwieństwo osoby pogrążonej w depresji czy mającej skłonności samobójcze. Miner wiedział jednak z doświadczenia, że ludzie jeszcze przed chwilą pełni werwy i nadziei często zadają sobie śmierć w sposób zdecydowany i skuteczny. Że można chcieć przestać żyć, nie pragnąc umrzeć. Że pragnienie śmierci to czasem tylko pragnienie, by położyć kres bólowi istnienia, nie samemu życiu. Lecz nie chciał uwierzyć, by ta sprzeczność zachodziła w przypadku Marilyn. Coś w tych taśmach mówiło mu, że musiała zostać zamordowana.

Ale nie to najbardziej leżało mu na sercu. Różnorodne hipotezy na temat morderstwa przekonały go, że nigdy nie będziemy mieli pewności co do autorów i motywów tej, jego zdaniem, oczywistej zbrodni. Postanowił przerwać milczenie i ujawnić treść nagrań, dlatego że intrygowało go, jaką rolę odegrał Greenson tej nocy, gdy dokonano morderstwa. Minera dręczyły pytania, których nie ośmielił się sformułować, prześladowało go milczenie psychoanalityka, jego przybita twarz, spojrzenie utkwione w wielką szybę i basen willi w Santa Monica w ów wieczór przesycony purpurą, gdy zadał mu pytanie:

 - Przepraszam, lecz właściwie kim była dla pana, zwykłą pacjentką? Kim pan był dla niej?

  - Stała się moim dzieckiem, moim bólem, siostrą, moim szaleństwem - odpowiedział szeptem, jakby przypominał sobie jakiś ważny cytat.

REWIND. Miner nie przyszedł do Forgera Backwrighta, by dać mu klucz do rozszyfrowania spisku i odpowiedź na to pytanie, które prześladuje agenta Dale’a Coopera z FBI w serialu Davida Lyncha Miasteczko Twin Peaks: "Kto zabił Marilyn Monroe?". Przyszedł, by zatuszować inną kwestię: "Co działo się podczas tych trzydziestu miesięcy, kiedy Greensona i Marilyn ogarnęła szalona pasja psychoanalizy wykraczającej poza swe własne granice?".


Santa Monica, Franklin Street, 3 sierpnia 1962

Wieczorem, gdy Marilyn udała się do »La Scali », Ralph Greenson przesłuchał drugą taśmę. Nie jadł kolacji, zamknął się w gabinecie i zwolnił pauzę w magnetofonie.

»Powinnam jednak wrócić do Grace - usłyszał głos Marilyn na tle szumów taśmy. - Grace McKee, jak nazywała się w czasie, gdy poznały się z moją matką. To musiało być jakieś dwa czy trzy lata przed moim urodzeniem. Pracowały w studiu filmowym i dzieliły małe dwupokojowe mieszkanie w West Hollywood, przy Hyperion Avenue, w ubogiej dzielnicy nieopodal wytwórni filmowych, która dziś nazywa się Silver Lake. Grace zmusiła moją matkę - okropne to ściskanie w gardle, które nie pozwala mi wymówić słowa matka - zmusiła ją, by pomalowała swoje czarne włosy na czerwono.

Była archiwistką, a moja matka montowała negatywy. W okresie międzywojennym takie dziewczyny nazywano good time girls. Częste wyjścia i picie to były dwie rzeczy, które się dla nich najbardziej liczyły. Kiedy się urodziłam, od jakiegoś czasu nie mieszkały już razem, ale wychodziły razem na podryw. (…) Nie mieszkałam u matki, która bardzo wcześnie umieściła mnie u Bollenderów. Już panu opowiedziałam całą historię: biedna sierotka, która patrzy przez okno na świecący napis »Scudio RKO« i wyobraża sobie swoją matkę, która psuje sobie wzrok, wpatrując się w twarze gwiazd... W niedzielę, za rękę jak dziewczynki, zabierały mnie na spacer po Pałacach Hollywood. Mam na myśli świątynie obrazów: ogromny, wspaniały Pantages Theater na rogu Vin Street i Hollywood Boulevard, Grauman's Egyptian Theater, również przy Hollywood Boulevard. To tam odbyła się premiera Asfaltowej dżungli, mojego pierwszego prawdziwego filmu. Nie mogłam tego zobaczyć. Tak źle się czułam! Tak bardzo źle! Trochę bardziej na zachód był Chinese Theater. W tygodniu, nie wiedząc, co ze mną zrobić, odliczały mi pieniądze na bilet i wysyłały do tych ciemnych sal kinowych, bym oglądała te same rozświetlone twarze, którymi zajmowały się przez cały dzień na stole montażowym. Uwielbiała to, być małą dziewczynką, która siedzi w pierwszym rzędzie, sala przed wielkim ekranem.

Gdy miałam dziewięć lat - rok wcześniej matka znów wzięła mnie do siebie - pokłóciły się, pobiły. Moja matka zaatakowała Grace nożem. Wezwano policję i za sprawą Grace moją matkę umieszczono w zakładzie psychiatrycznym. Grace została moją prawną opiekunką. Nie od razu zabrała mnie do siebie, mieszkałam jeszcze w dwóch innych zastępczych domach. Ale przyjeżdżała po mnie i jeździłyśmy do wytwórni i do kina. Powtarzała, że kiedy dorosnę, zostanę gwiazdą.

Pewnego dnia zawiozła mnie do sierocińca. Miałam już prawie dziesięć lat. Wyszła za mąż i nie mogła mnie zabrać do siebie, do Van Nuys. Płaciła za sierociniec, a w soboty zapraszała mnie na obiad i na jakiś film. Od czasu do czasu bawiła się mną jak lalką i prowadziła do beauty parlour przy Odessa Avenue. Świetnie znała się na kosmetykach. Dla Grace wzorem filmowej gwiazdy była Jean Harlow.

Chciała mnie przekonać, że to z podziwu do niej nadano mi drugie imię. Ale wiedziałam, że moje imię to Jeane, nie Jean. Jednak Harlow była moim idolem. Grace ubierała mnie w podobne stroje, na biało, nakładała makijaż, biały puder, malowała usta na czerwono. Jeśli chodzi o włosy, omal nie zostałam tlenioną platynową blondynką. Miałam zaledwie dziesięć lat, to byłoby dziwne, kobieta fatalna, a zarazem dziecko. Dopiero w wieku dwudziestu lat zmieniłam kolor włosów i nazwisko. Tydzień po moich jedenastych urodzinach Grace zabrała mnie z sierocińca. Lecz parę miesięcy później. gdy zrozumiała, że jej mąż - wybaczy pan, ale nazywano go "Doc" - wykorzystuje (nie seksualnie, umieściła mnie u innej "matki", Any Lower. Ana (miała problemy z sercem i specjalnie się mną nie zajmowała, ale ją lubiłam. Przez pięć lat mieszkałam trochę u jednej, trochę u drugiej i zawsze czułam zmieszanie i niepokój, gdy w szkole pytano mnie, kim jest moja matka i gdzie mieszkam. Na Boże Narodzenie - miałam chyba trzynaście lat - Grace podarowała mi mój pierwszy przenośny gramofon Victrola. Nakręcany mechanizm był tak słaby, że pod koniec każdej płyty o 78 obrotach słychać było żałosny jęk, ale lubiłam słuchać w ciemności ulubionych głosów.
Któregoś dnia Grace postanowiła wraz z mężem wyjechać z Kalifornii i wydała mnie za syna naszych sąsiadów, Jamesa Dougherry'ego.

Miałam szesnaście lat i nie chciałam wracać do sierocińca. Dawno temu zapytał mnie pan, co znaczy dla mnie małżeństwo. Oto, co mogłabym panu odpowiedzieć: »To rodzaj bolesnej, szalonej przyjaźni i seksualne przywileje«. Proszę, opowiedziałam panu moje życie. Jeśli można to tak określić. To wszystko na dzisiaj, jak na początku mawiał doktor Greenson. Dobranoc, Doc!"

Greenson wcisnął pauzę. Nie dowie się nigdy, jak zakończyła się historia z Grace. Bowiem gdy wrócił z basenu i znów włączył magnetofon, by wysłuchać taśmę do końca, Marilyn zmieniła temat: "Opowiadałam panu o kryzysie sprzed dziesięciu lat, kiedy kręciłam film Proszę nie pukać. W scenariuszu było coś, czego nie potrafiłam zagrać. Dopiero dzięki panu zrozumiałam, co się wtedy naprawdę działo. Nie wiem, czy zrobili to specjalnie, Baker lub jego scenarzysta, ale kiedy Nell mówiła: »W liceum nigdy nie miałam ładnych sukienek«, kiedy mówiła, że zamknęli ją w szpitalu psychiatrycznym w Oregonie, wracałam myślą do tego, co wydarzyło się podczas mojej ostatniej wizyty u matki. Muszę o tym powiedzieć, chociaż to bolesne. Gdyby pan tam był, powiedziałby jak zwykle:
»Zwłaszcza jeśli to bolesne. O tym, co nic nie kosztuje, nawet nie warto mówić.

Mieszkała w Portland, w stanie Oregon, w nędznym hotelik na przedmieściu. Chciałabym zapomnieć tę scenę. Nie widziała matki od sześciu lat. Kilka miesięcy wcześniej wyszła ze szpitala psychiatrycznego w San Francisco. Nic nie jadła. Nie patrzyła na nikogo. To było w styczniu. Tego popołudnia padało. Przyszłam do niej w towarzystwie Andre de Dienesa, mówiłam już panu o nim to mój pierwszy kochanek, namiętność z czasów, gdy miałam dwadzieścia lat. Miał buicka Roadmastera, którego przerobił tak, że z tyłu powstało coś w rodzaju klatki. Zamiast siedzeń położył tam materac z pianki przykryty kołdrami i poduszkami, bym mogła spać podczas długich godzin jazdy. Byłam jego więźniem, byłam szczęśliwa. Miałam co jeść, co pić.

Matka siedziała w ciemnościach, w pokoiku na ostatnim piętrze, słabo oświetlonym i smutnym. Przyniosłam jej prezenty: perfumy, szal, cukierki i moje zdjęcia zrobione przez Andre. Siedziała bez ruchu w wiklinowym fotelu. Żadnego podziękowania ani oznak radości. Śladu uśmiechu na ustach. Tylko szminka, która wychodzi za wargi. Nie dotknęła mnie. W pewnej chwili pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach. Rzuciłam się jej do stóp". Na taśmie słychać było jakby nerwowy szloch czy śmiech. Później znowu głos Marilyn, surowy:

"Przypominam sobie inną wizytę, w San Francisco. Grace zawiozła mnie do niej. Musiałam mieć trzynaście lat, coś koło tego. Nie poruszyła się. Dopiero na koniec powiedziała: »Pamiętam. Miałaś takie ładne małe stopki«.
Gdyby pan tam był, na pewno by mnie pan spytał, dlaczego na chwilę zamilkłam. Gdyż jest coś, czego nie mogłam powiedzieć od razu. Kiedy matka podniosła głowę - wolałabym tego nie pamiętać - powiedziała tylko jedno zdanie: »Chciałabym mieszkać z tobą, Normo Jeane«. Coś we mnie pękło. Zerwałam się z miejsca i oświadczyłam: »Mamo, musimy jechać, wkrótce się zobaczymy«'

Zostawiłam mój adres i numer telefonu na stole obok zapakowanych prezentów i odjechaliśmy na Południe. Nigdy więcej jej nie widziałam później, po zmierzchu, wyjechaliśmy z Portland - zabrzmiał głos z taśmy po kolejnej długiej chwili ciszy, gdy Greenson słyszał tylko szum, jakby Marilyn odsunęła magnetofon od siebie. - Pojechaliśmy do Timberline Lodge Hotel, u stóp Mount Hood. Mieli komplet. Zjechaliśmy wąską i krętą drogą do innego hotelu. Nazywał się Government Lodge. Było tam pełno automatów do gry, wszędzie, nawet w brudnej toalecie. To było jak w tych koszmarach, z których nie sposób się wyrwać. Deszcz zamienił się w śnieg. Tego wieczoru prowokowałam Andre. To znaczy seksualnie. On był smutny, niewiarygodnie smutny. Powiedział mi tylko: »Ani przez sekundę nie przeszło mi przez myśl fotografować cię z matką. Nigdy nikomu tego nie mówiłem, ale wiesz, miałem jedenaście lat, gdy moja matka umarła. Rzuciła się do studni. Ale to było tak dawno, nawet nie wiem, w jakim kraju leży dziś Transylwania«.

Tej nocy w górach Oregonu śnieg padał bez końca. Padał przez cały następny dzień i noc. Nie wychodziliśmy z pokoju. Gdy robiłam sobie paznokcie, pokazałam Andre wnętrze dłoni, zwracając jego uwagę na to, że moje linie tworzą wielkie »M«. Porównywaliśmy linie na naszych dłoniach jak dzieci. Powiedział, że jeszcze w dzieciństwie, w Transylwanii, stary dzwonnik przepowiedział mu, że w jego życiu ważne będą dwie litery: »MM «. »Wiesz, Normo Jeane, czytałem wtedy dziwną starą książkę, a ów starzec zaniepokoił się, że jedna ze stron zaczyna się od słów memento mori«. Fascynowała mnie ta historia i długo dyskutowaliśmy o podwójnym» M« na naszych dłoniach. Andre śmiał się, twierdząc, że nie mają żadnego związku ze śmiercią. »Przeciwnie, znaczą Marry Me! (Wyjdź za mnie!)«. Opowiedział mi też, że będąc dzieckiem, często chodził do lasu i wycinał na korze drzew podwójne» M «. To dziwne, panie doktorze, prawda?
Dopiero kilka miesięcy później zmieniłam inicjały na »MM«...


OPINIE

Jeszcze jedna książka o Marilyn Monroe, tym razem, jak zapewnia autor Michael Schneider (francuski felietonista, muzykolog i psychoanalityk), całkowicie oparta na faktach. „Miejsca są precyzyjnie wskazane, daty sprawdzone. Cytaty, zapożyczone z notatek, listów, artykułów, wywiadów, książek, filmów itd., to słowa, które naprawdę zostały wypowiedziane przez bohaterów”. Są jeszcze taśmy nagrane przez aktorkę i przeznaczone dla jej ostatniego psychoanalityka Ralpha Greensona, który jest drugim bohaterem książki. To właśnie on dzwonił na policję w nocy z 4 na 5 sierpnia 1962 r., by zakomunikować: „Marilyn Monroe nie żyje. Zabiła się”. Schneider przypomina późniejsze kłopoty psychoanalityka, któremu zarzucono, iż zataił prawdę o rzeczywistych powodach śmierci aktorki. Czy zmusili go do tego bracia Kennedy, pozostający w intymnych relacjach z Monroe, nigdy się już pewno nie dowiemy. Zresztą autora ten kryminalny trop interesuje najmniej. Jak sugeruje tytuł, Schneidera znacznie bardziej obchodzą ostatnie seanse, w których uczestniczyła aktorka – zarówno filmowe, jak i psychoanalityczne. Te dwa światy w życiu aktorki pozostawały w bezpośredniej bliskości. W testamencie napisanym w czasie pierwszej terapii zamieściła swe najkrótsze epitafium: „Marilyn Monroe – blondynka: 94-53-89”. I tak była postrzegana. „Bądź seksowna. To wszystko, co masz zrobić, droga Marilyn, być seksowna” – radził jej Laurence Olivier na planie „Księcia i aktoreczki”. A ona szukała czegoś więcej, i na planie, i w życiu.
Każdy kolejny rozdział książki zaczyna się od podania czasu i miejsca akcji, co nie znaczy, że należy traktować ją jak dokument (wątpliwości budzi choćby autentyczność odnalezionych taśm). Czyta się ją jak dobrą powieść. Najsławniejsza aktorka w dziejach kina jest zawsze na pierwszym planie, ale w tle mamy Hollywood lat 50. i 60., którego Marilyn była najdoskonalszym, ale zarazem najbardziej tragicznym spełnieniem.
(Zdzisław Pietrasik, Polityka.pl)

Z książki wyłania się fascynujący i przerażający obraz Hollywood – zepsutego i skorumpowanego świata, którego obłudę i okrucieństwo najlepiej pokazał na ekranie David Lynch w „Mulholland Drive“. Świata wytwórni, który nie pozwolił Monroe rozwinąć aktorskiego talentu, od początku wypracowując jej wizerunek seksbomby. Niemal w każdym filmie, poza nielicznymi wyjątkami – „Niagarą“ Henry’ego Hathawaya, „Przystankiem autobusowym“ Joshuy Logana i „Skłóconymi z życiem“ Johna Hustona – Marilyn grała głupie kobietki mające kłopoty ze zliczeniem do trzech.
Tymczasem w rzeczywistości była oczytaną i obdarzoną wielkim poczuciem humoru osobą, o której wybitny reżyser, jeden z jej wielu kochanków, Elia Kazan powiedział: „Kiedy ją poznałem, była zwyczajną pełną życia kobietą, która jeździła na rowerze na lekcje teatru, dziewczyną o otwartym sercu. Hollywood sprowadziło ją do parteru, z rozłożonymi nogami. Miała wrażliwą duszę i z całej siły pragnęła akceptacji ludzi, których mogłaby szanować. Jak wiele dziewcząt, które miały podobne do niej doświadczenia, mierzyła miłość liczbą mężczyzn, których potrafiła do siebie przyciągnąć“.
(Anna Kilian, Życie Warszawy)

Terapię Schneider przyrównuje do kręcenia filmu: jest ona tworzeniem historii, pisaniem biografii bohatera od nowa. Choć centralną postacią jego opowieści pozostaje Marilyn, książka przypomina raczej portret zbiorowy. To obraz Hollywood lat 50. i 60., którym rządzili nie tyle dysponujący pieniędzmi producenci, ile psychoanalitycy.
Najważniejszy terapeuta Monroe – zajmujący się nią w ostatnich latach życia Ralph Greenson, ten sam, który znalazł ją martwą – nie był zatrudniony przez aktorkę, płaciła mu wytwórnia filmowa. Miał gwarantować zawodową sprawność Monroe: stawiać ją na nogi po załamaniach nerwowych, pilnować, by pogrążająca się w depresji i nałogach docierała na plan i dotrwała do końca zdjęć. Bo choć operatorzy załamywali ręce, mówiąc, że kobiety tak wyniszczonej nie da się przyzwoicie oświetlić, wciąż była warta miliony. Greenson leczył wiele hollywoodzkich gwiazd.
Podobnie jak koledzy po fachu konsultował też scenariusze. Psychoanalitycy wymyślali postaci, a potem mieli dbać, by ich pacjenci dobrze te role zagrali. Producentów i aktorów podejmowali na wystawnych przyjęciach, mogli też blokować produkcje. Na przykład Greenson wraz z koleżanką po fachu Anną Freud wstrzymali film o jej słynnym ojcu.
Oboje nie zdołali natomiast powstrzymać samozniszczenia Marilyn. Aktorka korzystała z pomocy kilku terapeutów, z książki Schneidera wynika, że wszyscy leczyli ją nieudolnie. W przeciwieństwie do Anny Freud, która już po tygodniu seansów uznała, że stan Monroe się poprawił, Greenson nie był ze swojej pracy zadowolony. Jego opieka nad Marilyn szybko zmieniła się w obustronne uzależnienie. Aktorka pomieszkiwała z rodziną psychoanalityka, seanse odbywały się bez ograniczeń, trwały wiele godzin i nie polepszały jej kondycji – wciąż podejmowała próby samobójcze. Dopiero po wielu miesiącach Greenson, sam wykończony, oddał Marilyn pod opiekę znajomemu. Ten stwierdził schizofrenię i całkowitą nieprzydatność psychoanalizy w terapii Monroe.
Czy miał rację – autor nie mówi. Schneider do ostatniego zdania pozostaje psychoanalitykiem – nie wyrokuje, rysuje tylko możliwe scenariusze. Książka ma zresztą filmową formę: jest podzielona na sceny, opatrzone datą i adresem, ułożone nie chronologicznie, ale tak, by przybliżyć Monroe – osobę głęboko rozdwojoną, samotną, nieszczęśliwą.
Schneider nie zadaje pytania, które postawił w „Śniadaniu u Tiffany’ego” przyjaciel aktorki Truman Capote: jest czy nie jest kretynką? Zamiast tego pokazuje skomplikowany proces, w wyniku którego sama Marilyn nie mogła określić swojej tożsamości. To, co zaczęło się dla niej jako ucieczka z potworności dzieciństwa, miało finał w uprzedmiotowieniu, zamianie w ciało. Uderzają wypowiedzi współpracowników, z których wynika, że Monroe ikona w bliskim kontakcie była odpychającą, na poły martwą lalką. Nie pachniała jak człowiek – wydzielała odór narkotyków i psychotropów.
O nienawiści do siebie mówi sama aktorka. Mówi naprawdę – na taśmach, które nagrywała dla psychoanalityka. Właśnie odnalezione po latach stenogramy stały się inspiracją dla pisarza.
(Paulina Wilk, rp.pl)

W pierwszej chwili wydaje się, że mamy do czynienia z fabularyzowanym dokumentem: reportażowy styl, precyzyjnie podawane miejsca i daty, cytaty z listów i wywiadów prasowych… „Powieściowa” jest natomiast konstrukcja książki, w której bez jakiegoś określonego klucza mieszają się sceny z okresu będącego przedmiotem opowieści (pomiędzy oddaniem się Marilyn pod opiekę doktora Greensona a jej śmiercią), retrospekcje z lat wcześniejszych i uzupełnienia odnoszące się do wydarzeń znacznie późniejszych - oraz koncepcja uzupełnienia faktów fikcją, sięgającą - jak mówi sam autor - „do przypisywania jednym tego, co powiedzieli, widzieli czy przeżyli inni (…), pisania wyimaginowanych artykułów czy notatek i obdarzania postaci marzeniami i myślami, których nie potwierdza żadne istniejące źródło”.
Najwyraźniej fikcyjna nie jest też teza, że psychoanaliza nie pomogła nieszczęśliwej, rozchwianej kobiecie wydobyć się z dołka, że relacja między nią a Greensonem wyszła poza ramy układu lekarz:pacjent (nie, nie, to nie to, co prawie wszyscy gotowi sobie pomyśleć; wygląda na to, że akurat on nie dołączył do braci Kennedych, Montanda, Sinatry i wszystkich innych, z którymi ówczesna ikona seksu dzieliła łoże…) i że choć trudno obarczać psychiatrów całą winą za śmierć Monroe, nie sposób zwolnić ich z częściowej przynajmniej odpowiedzialności: bez recept lekarskich nie mogłaby przecież pochłaniać nieopisanych ilości psychotropów i narkotyków, odgrywających niebagatelną rolę w łańcuchu zdarzeń poprzedzających przedwczesny zgon.
Z fragmentów niefikcyjnych można wydobyć sporo informacji o wcześniejszych przeżyciach Marilyn: o chorobie psychicznej matki i dzieciństwie w kolejnych rodzinach zastępczych, o długiej drodze od banalnych fotek w czasopismach do ról w najbardziej kasowych produkcjach filmowych, o przyjaźni z Trumanem Capote (który w pewne rysy jej charakteru wyposażył bohaterkę „Śniadania u Tiffany’ego”) i o tym, jak wciąż dostrzegano w niej tylko seksowne ciało, a nie wrażliwego człowieka.
(dot59, Biblionetka)

Marilyn korzystała z pomocy wielu specjalistów – doktor Ralph Greenson był jednym z psychoanalityków, którzy zajmowalll się gwiazdą w ostatnich latach jej życia. Michel Schneider książkę „Marilyn, ostatnie seanse” tworzy w oparciu o taśmy, które Marilyn nagrywała dla swojego psychoanalityka. Taśmy te wiele znaczyły dla aktorki – mogła nagrywać na nie to, czego nie była w stanie powiedzieć w obecności Greensona. Psychoanalityk zalecił jej również pisanie dziennika, którego po przybyciu na miejsce zbrodni nikt nie odnalazł. Marilyn była częstym gościem w domu psychoanalityka – jadała z jego rodziną obiady, a seanse terapeutyczne przeciągały się i prowadzone były praktycznie każdego dnia. Greenson ulegał jej kaprysom, zaczynał grać rolę ojca swojej pacjentki. I chociaż wiedział, że to niezgodne z zasadami sztuki lekarskiej, wierzył, że dzięki temu Marilyn będzie miała namiastkę domu i rodziny. A wszystko po to, aby zapewnić stabilizację aktorce, która często bała się wyjść z własnego domu. W rzeczywistości było jednak na odwrót, a sama Marilyn cierpiała jeszcze bardziej. Greenson dbał o to, żeby Monroe pojawiała się na planie w stanie, który umożliwiałby jej pracę i kręcenie kolejnego filmu. Często jego starania okazywały się niewystarczające wobec depresji, w jakiej znajdowała się aktorka. Z czasem praca Greensona nie ograniczała się już wyłącznie do codziennych seansów – towarzyszył jej każdego dnia na planie i przepisywał coraz to większe dawki leków.
(Kalakirya, molksiazkowy.blox.pl / Biblionetka)