AutobioEPIZODY

V.S. Naipul, Marionetki, przeł. Maria Zborowska, Noir sur Blanc, Warszawa 2009


Czterdziestoletni Ralph Singh – pochodzący z hinduskiej rodziny osiadłej na karaibskiej wyspie Izabela – próbuje dokonać bilansu dotychczasowego życia, spisując swoje wspomnienia w małym hotelu na przedmieściach Londynu. Studiując w Anglii, pragnie oderwać się od swoich korzeni i wtopić bez reszty w kulturę Zachodu, jednakże, mimo małżeństwa z białą kobietą, okazuje się to niemożliwe. Wybiera zatem powrót na rodzinną Izabelę. Początkowo daje się unieść gorącej atmosferze kraju, którzy świeżo uzyskał niepodległość, włącza się w życie polityczne, dochodzi nawet na pewien czas do wysokich stanowisk w rządzie, ale ten epizod, podobnie jak małżeństwo, kończy się porażką, a sam Ralph Singh ostatecznie pozbywa się złudzeń.
Powieść, zawierająca elementy autobiograficzne, podejmuje charakterystyczne dla twórczości V.S. Naipaula wątki – najważniejszym jest wnikliwa analiza dramatów człowieka ukształtowanego w epoce kolonialnej, bezskutecznie poszukującego swej tożsamości duchowej i kulturowej w świecie postkolonialnym.


O AUTORZE

Sir Vidiadhar Surajprasad Naipaul, laureat literackiej nagrody Nobla za rok 2001 urodził się w 1932 r. na Trynidadzie w niewielkim miasteczku rolniczym o nazwie Chaguanas, jako potomek emigrantów przybyłych z Indii w początkach XX w. Mając osiemnaście lat wyjechał do Anglii i rozpoczął w Oksfordzie studia anglistyczne. Od połowy lat pięćdziesiątych pracował jako wolny strzelec w BBC. Wiele czasu poświęcił wówczas studiowaniu historii swojej rodzimej wyspy, szczególnie okresu kolonialnego. Dużo też podróżował: zwiedził Azję, Afrykę oraz Amerykę Południową i Środkową, zwłaszcza Karaiby, badając dzieje tego regionu. Od trzydziestu lat mieszka w Wiltshire, niedaleko Stonehenge (Wielka Brytania).

W swoich pierwszych powieściach (Masażysta cudotwórca, Wybory w Elwirze, Miguel Street, Dom pana Biswasa) poruszał problematykę pogranicza ras i kultur w posiadłościach rozpadającego się w XX w. imperium brytyjskiego. Później, m.in. w powieściach: Marionetki, Partyzanci, Zakręt rzeki zajmował się sprawami polityki. Ostatnie jego książki (The Enigma of Arrival, A Way in the World, Pół życia, Noir sur Blanc 2004) mają charakter autobiograficzny.

- Jestem pisarzem intuicyjnym - mówi o sobie Naipul. - Za każdym razem moim celem było napisanie książki, stworzenie czegoś, co będzie można łatwo i z zainteresowaniem przeczytać. Na każdym etapie mogłem pracować tylko na obszarze wyznaczonym przez moją wiedzę, wrażliwość, talent i obraz świata. Rozwijały się one z książki na książkę. Musiałem oczyścić swój świat, wyjaśnić go dla siebie samego.


FRAGMENT

Czytałem pełne błędów ortograficznych ogłoszenie jakiegoś stowarzyszenia, które nazywało siebie Ligą Turecką. Doroczne ogólne zgromadzenie członków zostało odroczone bezterminowo i najwidoczniej zupełnie arbitralnie. Pod spodem biegł napis niebieskim atramentem przez całą szerokość kartki: P.S. Przeprasamy za kłopot! i wielki płomienny podpis. No więc Turek nie dotrzymał słowa! Miałem powody, żeby go zapamiętać, albowiem właśnie gdy zajmowałem się lekturą tego ogłoszenia w poszukiwaniu dalszych bzdur, zauważyłem Sandrę — szła korytarzem i zbliżała się do mnie. Spojrzeliśmy na siebie w milczeniu. Stanęła obok mnie. Patrzyła na tureckie ogłoszenie i udawała, że jest nim tak samo zaciekawiona jak ja. Czekała, aż się do niej odezwę. Po kilku chwilach przerwałem milczenie.
Wydawało mi się, że była w szczególnie złym humorze. Niewykluczone, że udawała ze względu na mnie. Sądzę, że byłem jedynym człowiekiem spoza rodziny, który zwracał uwagę na jej nastroje. Na pytanie, jak spędziła wakacje, odpowiedziała, że ileś tam razy kłóciła się z ojcem. Ostatnia kłótna miała miejsce właśnie dziś rano. Była wciąż jeszcze zdenerwowana i po południu musiała uciec z domu.
— Ojciec — powiedziała mi podczas naszego pierwszego spotkania — to wybryk natury.
Oświadczyła przy tej okazji, że chciałaby zostać albo zakonnicą, albo królewską metresą. Po tych słowach poczułem się raczej nieswojo, tak jakbym jej nie dorównywał intelektualnie. Ale gdy później natknąłem się na to zdanie w jednej ze sztuk Bernarda Shaw moja zazdrość przekształciła się w sympatię, a nawet w swego rodzaju czułość. Jej sentencja o ojcu musiała też pochodzić z podobnego źródła, choć nigdy nie udało mi się wyśledzić skąd. Stojąc przed tym tureckim ogłoszeniem wygłosiła jeszcze jedno oświadczenie.
— Czy wiesz, co powiedziałam ojcu dziś rano? Że kłóci się jak krab. Jak ci się to podoba?
Kłócić się jak krab.
Odparłem, że owszem, podoba mi się.
Ona zaś, odwracając się od tablicy ogłoszeń, rzekła:
— Nie znoszę tutejszego zapachu, przypomina duży szalet publiczny.
To prawdopodobnie skutek stosowanych środków dezynfekujących, wyjaśniłem. Zaproponowała, żebyśmy poszli na herbatę. Ot tak, krótko i węzłowato. Właśnie tak lubiła się wyrażać. Powiedziałem, że bardzo mi się podobają jej spostrzeżenia. Ale to nie rozproszyło jej ponurej irytacji. Wyszliśmy z uczelni i skierowaliśmy się do Bush House, do restauracji BBC. Bywałem tam częstym gościem, tak że nikt nie zatrzymał mnie przy wejściu.
Przyznaję, że Sandra nie każdemu może się podobać — niewiele jest takich kobiet. Ale na mnie zrobiła wtedy ogromne wrażenie i wiem, że takie samo wrażenie wywarłaby na mnie teraz. Kobiety obdarzone tym typem urody pięknieją, dojrzewając. Sandra była wysoka. Miała kościstą twarz, podłużną, z energicznym podbródkiem i dolną wargą lekko wysuniętą. Lubiłem jej wąskie czoło i lekko przymrużone oczy — być może powinna była nosić okulary. Szorstkość skóry zachwycała mnie. W jej barwie było coś osobliwego, coś, co dla mnie było oznaką subtelnej zmysłowości. Ruchy odzwierciedlały energię i precyzję. Była zawsze trochę uszczypliwa. Jej sposób bycia drażnił kobiety. Wydawało się, że kpi sobie nawet wtedy, gdy wcale nie miała takich zamiarów. Nosiła stary płaszcz deszczowy koloru khaki, który pomagałem jej zdejmować z przyjemnością, albowiem z płaszcza wyłaniały się zawsze niespodziewanie delikatne zimne kolory i świeże, starannie pielęgnowane ciało. Nawet płaszcz nie był w stanie ukryć jej piersi, których urok miałem możność podziwiać od niedawna. Nie były to małe dziewczęce piersi wielkości jabłka. Były to piersi okrągłe i pełne, których ciężar wymagał podparcia pieszczącej dłoni. Były to piersi, które wyzwolone, zmieniały swój kształt i kontury przy każdym ruchu ciała. Piersi, których widok wprawia w zachwyt. Nikt bardziej nie kochał tych piersi niż sama Sandra. Czasami obdarzała je swoją pieszczotą. Pewnego razu zauważyłem ją w tej religijnej pozie, przypominającej postawę żon egipskich faraonów — lewa ręka podtrzymuje prawą pierś, prawa podtrzymuje lewą. Siedziała naprzeciwko mnie w bibliotece. Patrzyłem zmieszany i zachwycony. Zdobyłem się na odwagę i posłałem jej przez stół, przy którym siedzieliśmy, przypięte do rewersu bibliotecznego zaproszenie na kawę. Później odkryłem, że Sandra maluje sobie sutki. Absurdalne, jednocześnie żałosne i ujmujące. Całowałem, głaskałem i pieściłem te piersi dłońmi, policzkami, a z ust mych wydobywało się tylko jedno słowo: „Piękne, piękne”. Sandra odpowiadała: „Dziękuję ci”. Ta odpowiedź działała na mnie jak strumień zimnej wody. Przez chwilę leżałem u jej piersi bez ruchu. Ale była to znamienna odpowiedź, zimna, pełna pewności siebie. Nikt nie mógł podziwiać jej tak, jak ona podziwiała sama siebie. A nawet podczas naszego pierwszego spotkania dawała mi jakby odczuć, że zadaje gwałt sobie samej. Potrafiła być opanowana, ale czasem brutalnie przywoływała mnie do porządku, żebym nie posuwał się za daleko.
Rozmowa taka jest ważna. Dotychczas utrzymywałem stosunki z kobietami, które prawie wcale nie mówiły po angielsku i których języka ja z kolei nie znałem. Porozumiewaliśmy się na migi. To było męczące. Nigdy nie potrafiłem zdać sobie sprawy z prawdziwego stanu naszych uczuć, gdy nasze potrzeby seksualne zostały zaspokojone. Kiedyś miało to nawet swój specyficzny urok i odpowiadało mi. Teraz czułem się tak, jakbym przekraczał próg jakiegoś karykaturalnego świata, jakiegoś groteskowego tunelu miłości, gdzie, jak we śnie, gdy nadchodzi krytyczny moment, nie można ruszyć ani ręką, ani nogą i chce się tylko krzyczeć z rozpaczy. Z Sandrą nie doznawałem tego uczucia frustracji. Sama możliwość komunikowania się była rozkoszą; pod tym względem zmieniłem się bardzo. I mimo pewnych zahamowań nasz stosunek rozwijał się. Skonstatowałem nie bez pewnego zaskoczenia, że chociaż była rodowitą mieszkanką Londynu, czuła się w tym mieście tak jak ja. Nie miała środowiska, grupy, wyrzekła się rodziny. Była sama na świecie i postanowiła walczyć o swoje miejsce. Nienawidziła „prostactwa” — jak to określała — chociaż nie ukrywała bynajmniej swego nieszlachetnego pochodzenia. Właśnie dzięki temu mogła mówić o nim z taką znajomością rzeczy. Nikt nie znał „prostaków” tak dobrze jak ona. Gardziła nimi, wyczuwała ich na odległość, a w końcu i mnie zaszczepiła tę umiejętność. Nie miała rodziny, zaledwie paru kolegów szkolnych. Nic dziwnego, że czuła się jak w więzieniu, że ogarniał ją lęk, że nade wszystko marzyła o tym, żeby uwolnić się od niebezpieczeństwa trywialności, która ją otaczała. Królewska metresa! Rozumiałem wybujałość jej ambicji i ciężar podjętej walki. Współczułem jej, nie wiedząc, jaką rolę wkrótce przyjdzie mi odegrać w tych zmaganiach.
Wojna też zrobiła swoje. Sandra była wyjątkowo wrażliwa na wszystko, co miało posmak luksusu. Nikt nie potrafił lepiej od niej stwarzać uroczystych okazji. Butelka wina, posiłek w restauracji, wieczór w teatrze. Sandra nie wierzyła nikomu na słowo. Czy wykorzystywała mnie? Nigdy nie miałem złudzeń co do jej bezinteresowności. Ale nie sprzeciwiałem się. Sandra była zachłanna. Wyrażało się to w jej ambicjach towarzyskich, w lekturze modnych współczesnych autorów, w gustach artystycznych. W domu uważano ją za dziwaczkę. Ale ona znosiła to bez urazy, może nawet pochlebiało jej to. Z jej sposobu poruszania, wyrażania się, ze sposobu jedzenia, nie mówiąc już o umiłowaniu własnego ciała, przebijała zachłanna miłość własna. Nie mogłem oprzeć się jej urokowi. Ta właśnie zachłanność pociągała mnie. Dla mnie, rozbitka w tym wielkim mieście, które starło mnie w proch, ona reprezentowała to, co pozytywne. Pokazywała mi, ile zadowolenia można znaleźć w tym mieście, pokazywała mi, jak łatwo o okazję do rozrywki. Jej zachwyt dodawał mi sił. Często podczas spotkań w miejscach publicznych udawałem, że widzę ją po raz pierwszy, że po raz pierwszy oglądam jej niespokojne, przymrużone oczy i lekko wysuniętą dolną wargę. W tym okresie mego londyńskiego życia — kiedy każdego poranka budziłem się z uczuciem beznadziejności, kiedy kładłem się w nocy do łóżka z myślą o skończeniu ze sobą, o porzuceniu uczelni i studiów — w tych trudnych i czarnych chwilach podtrzymywała mnie myśl o Sandrze. Mówiłem sobie: „Zobaczę ją jutro. Zadecyduję później”. Potem nadchodził dzień i w otaczającej nas szarości potrafiliśmy odnaleźć powód do odczuwania radości życia.
Tego popołudnia, gdy wchodziliśmy do baru BBC na herbatę, Sandra była wyjątkowo przybita. Ostatnie tygodnie w domu były trudne. Ciągle się z niej naśmiewano. Po raz drugi oblała jakiś egzamin. Straciła stypendium. Musiała opuścić uczelnię. Rozwiało się marzenie o dyplomie, o ucieczce tą drogą w inny świat. Siedząc w dusznym pubie, mówiła o swoim życiu pozbawionym sensu, życiu, któremu żadnej treści nie mogły nadać nieokreślone ambicje czy aspiracje kulturalne. Coraz bardziej się niepokoiłem. Sandra odzwierciedlała dokładnie mój nastrój. Udzielała mi się jej rozpacz. Oddziaływaliśmy na siebie wzajemnie. Siedzieliśmy w pubie stacji radiowej, która odbierana w dalekich krajach była głosem autorytetu wielkiej metropolii; głosem, z którym kojarzą się obrazy oglądane w kinach i ilustrowanych czasopismach: obrazy kanionów z betonu, metalu i szkła, nieustannego potoku samochodów, świateł, zaaferowanych ludzi, przepełnionych teatrów, obrazy świata nieograniczonych możliwości. W sercu tej metropolii siedzieliśmy teraz, doprowadzając się wzajemnie do wściekłości, przy stole pokrytym plastykiem, na którym w grubych filiżankach stygła herbata, a na talerzykach leżały suche żółte ciasteczka. Co ją czeka? Kurs dla sekretarek, kurs dla bibliotekarek, jakaś zwykła posada. Narzekała na społeczeństwo, w którym nie ma opieki ani protektorów. Praca w banku, hala maszyn, stoisko u Woolwortha. Gniew jej wzrastał, przechodząc w stan histerii. W oczach ukazały się gniewne łzy. Nagle, wlepiając we mnie załzawione oczy, patrząc wzrokiem pełnym nienawiści, powiedziała prawie rozkazująco: „Dlaczego mi się nie oświadczasz, głupcze?”.