Inne słowa, inne znaki

Pascal Mercier, Nocny pociąg do Lizbony, przeł. Magdalena Jatowska, Noir sur Blanc, Warszawa 2008


Deszczowy poranek w Bernie. Raimund Gregorius jak co dzień idzie do szkoły, w której od wielu lat uczy języków klasycznych. Na moście Kirchenfeld widzi piękną nieznajomą, szykującą się do samobójczego skoku…
Wkrótce potem berneńskiemu nauczycielowi wpada w ręce książka portugalskiego autora, Amdeu de Prado. Pod wpływem tych dwóch okoliczności Gregorius, samotny intelektualista, w jednej chwili porzuci dotychczasowe uporządkowane życie: nieoczekiwanie, w połowie lekcji, wstaje i wychodzi ze szkoły. Nocnym pociągiem podąży do Lizbony, nie wiedząc, jakie tajemnice wyjawi mu to cudowne miasto. Jego przewodnikiem jest książka Portugalczyka, z którą nie rozstaje się ani na chwilę. Poruszony do głębi zawartymi w niej refleksjami o miłości, przyjaźni, odwadze, lojalności, samotności i śmierci, Gregorius pragnie dowiedzieć się jak najwięcej o Amdeu de Prado. Podjęte prze z niego poszukiwania zaprowadza go do osób bliskich portugalskiemu pisarzowi. Dzięki ich wspomnieniom stopniowo ukazują się coraz inne fakty z życia tego zagadkowego człowieka, który, jak się okazuje, był także genialnym lekarzem i uczestnikiem ruchu oporu przeciw dyktaturze Salazara. Stanie się on dla Gregoriusa „złotnikiem słów”, mistrzem odkrywania nieznanych dotąd aspektów życia. Czy jednak na pewno można wkroczyć w życie kogoś innego i naprawdę je zrozumieć? Wyrwać się z dotychczasowej egzystencji i jedną decyzją radykalnie zmienić swój los – czy warto to robić?


Pascal Mercier zabiera nas w fantastyczną podróż pociągiem do wnętrza...

Ze swojej natury, powieść inicjacyjna dotyczy dwóch typów bohaterów: osoby bardzo młodej, które dopiero co opuściła krainę dzieciństwa lub starzejącego się dorosłego, który zdaje sobie nagle sprawę, że zmarnował znaczną część swojego życia. Nocny pociąg do Lizbony, ze swoimi refleksjami wyraźnie opartymi o memento mori, wybiera bohatera w zaawansowanym wieku – i otwiera go na olśniewające objawienie. Ten bohater, którego bardzo lubimy za jego bezradność, jest obsesyjnym filologiem, który korzysta ze swojej wiedzy daleko bardziej niż tylko dla kariery. Opuszcza go żona. Mieszka w Bernie. Później, za sprawą jednego słowa, gwałtownie się zakochuje. W portugalskim. Język, którego wcieleniem bardzo szybko staje się nieznany mu dotąd autor, Amadeu de Prado, wcielenie sprawiedliwości – takich ludzi jak on prawie się nie spotyka. I profesor zdobywa wiedzę na jego temat kontaktując się z bliskimi tego mitycznego bohatera, nieżyjącego od trzydziestu lat. Nie ma żadnej niezwykłości w tym odkryciu: będzie to podróż do kraju Pessoi, to znaczy do jedynego prawdziwego świata, świata różnorodnych osobowości.
– Rachel Grandmangin


O AUTORZE

Pascal Mercier (właśc. Peter Bieri), urodzony w 1944 r. w Bernie, wychował się w tradycyjnej rodzinie mieszczańskiej. W szkole uczył się greki, łaciny i hebrajskiego, zgłębił też sanskryt i tajniki mistycyzmu tybetańskiego. W Londynie i Heidelbergu studiował filozofię oraz filologię angielską i indologię. Tam też uzyskał doktorat i pracował jako asystent naukowy w katedrze filozofii. Jego zainteresowania naukowe dotyczyły głównie psychologii filozofii, teorii poznania oraz filozofii moralnej. Później wykładał również na uniwersytetach w Berkeley i Harvardzie, a obecnie mieszka w Berlinie i wykłada na tamtejszym uniwersytecie. Najbardziej znanym dziełem filozoficznym Petera Bieri jest książka „Das Handwerk der Freiheit” (Rzemiosło wolności, 2001).
Pod pseudonimem Pascal Mercier opublikował dotychczas trzy powieści: „Perlmanns Schweigen” (Milczenie Perlmanna, 1995),” Der Klavierstimmer” (Stroiciel fortepianów, 1998), „Nocny pociąg do Lizbony” (2004), a także nowelę „Lea” (2007). W 2006 r. otrzymał nagrodę Marie-Luise-Kaschintz-Preis.





ROZMOWA

– Jak narodzili się bohaterowie pańskiej powieści?

– Jako pierwszy pojawił się Gregorius, postać dla której słowa są ważniejsze od rzeczy. Jeszcze nie wiedziałem, że postać Prado pojawi się w tej samej książce. Napisałem kilka tekstów o podobnym stylu, słownictwie, melodii, brzmieniu, które wykraczały poza mnie, były ponad. Nie mogłem uwierzyć, że to ja je napisałem. I tak wymyśliłem postać Prado. Teksty, które pojawiają się w powieści są jemu przypisane. Pisząc je wiedziałem, że w ten sposób odzywa się we mnie echo Fernanda Pessoa.
Było jeszcze inne źródło, zupełnie inne. To francuski film Melville’a z lat 60., L’Armée des ombres, o francuskim Ruchu Oporu. W pewnym momencie okazało się, że trzeba zabić Simone Signoret, ponieważ wie ona za dużo i jest z tego powodu niebezpieczna dla całej siatki podziemnej. I ona się z tym zgadzała. Chciała tylko, żeby to zrobił jej ukochany, Lino Ventura. Miałem wtedy siedemnaście lat i ten film zachwiał moją koncepcję moralności. Wychodząc z kina nie wiedziałem, że pewnego dnia napiszę na ten temat powieść. Ale wiedziałem, że ten temat będzie mi towarzyszył.
Kiedyś wpadła mi w ręce fotografia młodego Antoniego Czechowa. Ten portret, ta twarz, to był Prado. Jego niezwykłe spojrzenie nasunęło mi pomysł wprowadzenia do powieści tematu Ruchu Oporu. Ale jakiego Ruchu Oporu, w jakim kraju? Ojciec Prado, sędzia, kontynuował swoją karierę w czasie dyktatury. Nie mógł być człowiekiem, który zniósłby rządy Hitlera, Stalina czy Franco. Ale Salazar? To był błyskotliwy intelektualista.

– Urodził się Pan w 1944 r. w Szwajcarii. W jaki sposób wojna Pana dotknęła?

– Dziecko urodzone w 1944 r. nie ma wspomnień z czasu wojny. Wiedziałem, że mój ojciec był w szwajcarskim wojsku, walczył nad Renem, broniąc kraju przed Niemcami, ale to były trochę zabawne legendy. Ale czym innym wojna stała się dla mnie osobiście. Na przykład po raz pierwszy usłyszałem, że śmierć dyktatora można moralnie usprawiedliwić. Sprawiedliwość była dla mnie niesłychanie ważna, ostro sprzeciwiałem się wszelkiemu okrucieństwu – te pojęcia budziły we mnie bardzo silne emocje. Temat Ruchu Oporu jest pełen takich emocji.

– I dlatego został Pan profesorem filozofii?

– Pochodzę z rodziny mieszczańskiej, żyjącej na przedmieściach Berna. W naszym domu obiad był zawsze o 12.30. Z pracy przychodziło się o 12.20 i wracało do niej autobusem o 13.30. To nie było życia, którego pragnąłem. Szukałem doświadczeń innego typu, chciałem poważnie się zastanowić nad kondycją człowieka. Mając dwanaście lat zacząłem czytać historie religii i żywoty świętych. Później już nigdy nie jadłem obiadu o 12.30. W gimnazjum uczyłem się łaciny, greki, hebrajskiego. Mój profesor greki chciał się uczyć sanskrytu i potrzebował towarzysza. Miałem wtedy siedemnaście lat. Codziennie, między dwunastą a czternastą, uczyliśmy się czasowników nieregularnych. Na początku, w ciągu dwóch godzin mogliśmy omówić 30 form czasowników. Pod koniec – 600, 700. Mówiliśmy w sankrycie jak zakonnicy po łacinie.
Mając osiemnaście lat dowiedziałem się wszystkiego o mistycyzmie tybetańskim. Znalazłem tam rzeczy wielkie, głębokie. I to był powód, dla którego zająłem się filozofią. Jednak w momencie gdy zaczyna się coś poważnie studiować, środki wyrazu się komplikują, trzeba zacząć używać żargonu akademickiego. I rzeczy naprawdę ważne znikają za scholastyczną fasadą.
Byłem bardzo pracowity, jako dobry uczeń dużo się uczyłem, więc w konsekwencji zostałem profesorem. Wykładałem w Heidelbergu, dwa lata w Stanach Zjednoczonych, teraz w Berlinie. Mając czterdzieści lat poczułem, że to już nie jest to, czego szukałem. Straciłem poczucie głębi, łączność z emocjami. Gdy skończyłem czterdzieści pięć lat – to było jak wybuch wulkanu – wyobraźnia upomniała się o swoje prawa i zacząłem opowiadać i pisać historie.

– Dlaczego w pańskiej powieści jest tyle pociągów?

– Rozmyślania Prado prowadzą do refleksji, że każda idea ma swoje przeciwieństwo. W powieści nie ma żadnej opinii, która nie byłaby równoważona przez inną. Znika stabilność postoju. Dialektyka ruchu jest odzierciedlona w metaforze pociągu. Poza tym pociąg to również przestrzeń dla marzeń. One nie pojawiają się w jednym wybranym pokoju, potrzebują zmiany, niejasności.

– Nie ma ku temu żadnych powodów osobistych?

– Zawsze byłem zdumiony, że inni bez wahania odpowiadają na pytania o ojczyznę, o Heimat. Już jako uczeń ze zdziwieniem słuchałem, jak ludzie mówia o Szwajcarii, Bernie, języku niemieckim. Ja nie czuję się przynależny do kraju, miasta, języka. Może do pokoju w mieszkaniu – nie, nawet nie do niego. Przynależę do książki. Czuję się at home w książce. Miejscem, gdzie to uczucie jest najsilniejsze jest pociąg. Siedzieć w przedziale, z książką – to sytuacja idealna. Krajobraz na zewnątrz wciąż się zmienia, nie ma jałowości nieruchomego miejsca. I to poczucie jadącego pociągu jest najlepszym tłem dla pobudzenia wyobraźni. To jest rytm mojego życia, w pociągu, gdy czytam i patrzę przez okno.

– Przywołuje Pan filmową adaptację powieści Simenona L’homme qui regardait passer les trains (Człowiek, który obserwował przejeżdżające pociągi).

– Kino to inny świat, który w pewnym sensie można porównać z tym z obiadem o 12.30. Przestrzeń erotyzmu, niebezpieczeństwa, obcości. W Szwajcarii filmy są pokazywane w językach oryginalnych. L’homme qui regardait passer les trains nie istnieje, wymyśliłem go, ponieważ podobał mi się ten tytuł. To Gregorius, który się nie rusza, tylko obserwuje zmieniający się wokół niego świat.

– A skąd się wziął pański pseudonim?

– Moją pierwszą powieść napisałem późno, w sekrecie, z poczuciem, że robię coś niedozwolonego. Jeśli jest Pan niemieckim profesorem i zacznie pisać powieści, pańska reputacja może na tym ucierpieć. Dlatego musiałem ukryć się za pseudonimem. Zawsze lubiłem Szwajcarię romańską, to ta część kraju najelegantsza, najbardziej otwarta., najbardziej wolna. Je jestem berneńczykiem, więc jestem powolny, trochę nudny, ociężały. Mam wuja w Neufchâtel, który jest doskonałym przykładem elegancji Szwajcarii romańskiej, ma białą fajkę i przynosi nam w podarunku wina. Kiedy wybranie pseudonimu okazało się koniecznością, było dla mnie jasne, że to będzie nazwisko francuskie, ale nie ekstrawaganckie. I tu przeżyłem ciekawe doświadczenie: odkryłem w sobie kicz, ponieważ pierwsze nazwiska, które przychodziły do głowy, były nietypowe, niezwykłe. Natomiast osób o nazwisku Pascal Mercier znajdzie Pan w książce telefonicznej bardzo wielu. Gdy urodził się pan w Bernie, w mieszczańskiej rodzinie, nie jeździ pan do Paryża.. Ale starcza panu pieniędzy, żeby pojechać do Genewy. Jest tam biżuteria, zegarki, dużo złota, Baume&Mercier – Mercier zawsze mi się podobało. Litery „er” w „Mercier” to złoto, kolor złota. Pascal to nie filozof, nie, to tylko dźwięk. Pascal Mercier wydał mi się możliwy do przyjęcia. To dobrze brzmi również po niemiecku.

– Nad czym Pan teraz pracuje?

– Jestem w trakcie nowej powieści, jednocześnie piszę drugi esej filozoficzny. Opublikowałem już jeden na temat edukacji, który rozwija koncepcje konserwatywne, obecnie niemodne jak niemodny jest Gregorius – z elementami samopoznania, niezależności, doświadczenia poetyckiego, wrażliwości moralnej etc. Teraz doszedłem do wniosku, że chcę napisać tekst, który będzie bronił życia refleksyjnego, prowadzonego z nieustannym wysiłkiem zgłębiania samego siebie, w którym wyobraźnia odgrywa bardzo ważną rolę. Mam w głowie tytuł: Sposób życia. Ta utopia znajduje się w Nocnym pociągu do Lizbony, gdzie pragnienie zrozumienia jest kluczem do współodpowiedzialności. Jest to sposób przeżywania świata. Oczywiście to tylko propozycja.
Jest to projekt obliczony na wiele lat, nie mogę go szybko pisać. To będzie mój ostatni esej filozoficzny, ponieważ jest we mnie tyle powieści, że nie chciałabym czymś innym blokować ich pisania. Wszystkie te książki są w jakiś sposób związane z tematem języka. W przyszłym roku opuszczam uniwersytet, żeby mieć więcej czasu na pisanie i na naukę arabskiego i rosyjskiego.

(Rozmawiała Claire Devarrieux, „Liberation” 2006)


FRAGMENT

W księgarni pachniało cudownie starą skórą i kurzem. Właściciel, starszy mężczyzna, o którego znajomości języków romańskich krążyły legendy, zajmował się czymś na zapleczu. W księgarni było pusto, przebywała w niej tylko młoda kobieta, z wyglądu studentka. Siedziała w rogu przy stole i czytała cienką książkę w pożółkłej oprawie. Gregorius wolałby być sam. Bez świadków łatwiej zniósłby uczucie, że znalazł się tu tylko dlatego, że nie mógł zapomnieć melodii portugalskiego słowa, a może także dlatego, że nie wiedział, dokąd miałby pójść. Przeszedł wzdłuż regału, nie oglądając żadnej z książek. Od czasu do czasu przytrzymywał okulary, by przeczytać tytuł na wyższej półce, ledwo jednak go przeczytał, tytuł zaraz wylatywał mu z głowy. Tak jak już wiele razy, Gregorius został sam ze swoimi myślami, a jego umysł zamknął się na świat zewnętrzny.

Gdy otworzyły się drzwi, obrócił się szybko i rozczarowany, że to tylko listonosz, stwierdził, iż wbrew postanowieniu i wszelkiemu rozsądkowi czekał jednak na Portugalkę. Studentka zamknęła książkę i wstała, ale zamiast odłożyć tom do pozostałych leżących na stole, nadal wpatrywała się w szare okładki, pogłaskała je i dopiero po kilku chwilach odłożyła książkę tak delikatnie i ostrożnie, jakby kartki mogły rozsypać się w pył przy gwałtownym poruszeniu. Dziewczyna stała jeszcze chwilę przy stole i wyglądało na to, że może zmieni zdanie i jednak kupi książkę. Potem wyszła z rękoma w kieszeniach i ze spuszczoną głową. Gregorius wziął książkę w dłonie i przeczytał: AMADEU INÁCIO DE ALMEIDA PRADO, UM OURIVES DAS PALAVRAS, LISBOA 1975.

Nadszedł księgarz, rzucił okiem na tom i przeczytał tytuł. Gregorius usłyszał tylko potok syczących dźwięków, połykane, ledwo słyszalne samogłoski zdawały się wyłącznie pretekstem, by na końcu wyrazów powtarzać szumiące sz.
– Czy zna pan portugalski?
Gregorius pokręcił głową.
– To znaczy Złotnik słów. Czyż to nie piękny tytuł?
– Spokojny i elegancki. Jak matowe srebro. Czy mógłby pan powtórzyć go po portugalsku?

Księgarz ponownie wymówił melodyjne słowa. Można było usłyszeć, że rozkoszuje się ich aksamitnym brzmieniem. Gregorius otworzył książkę i przekartkował do miejsca, gdzie zaczynał się tekst. Podał tom sprzedawcy, który rzucił mu zdumione, ale przyjazne spojrzenie i zaczął czytać. Gregorius, słuchając, zamknął oczy. Po kilku zdaniach księgarz przerwał.
– Czy mam przetłumaczyć?
Gregorius skinął głową. I usłyszał słowa, które wywarły na nim oszałamiające wrażenie, ponieważ brzmiały tak, jakby zostały napisane tylko dla niego, i to nie tylko dla niego, ale dla niego w to właśnie przedpołudnie, które wszystko zmieniło.

Z tysięcy doświadczeń, które zbieramy, najwyżej jedno wyrażamy w słowach, a i to tylko przypadkowo i bez staranności, na którą zasługuje. Wśród wszystkich tych niemych doświadczeń kryją się te, które niezauważenie nadają naszemu życiu formę, barwę i melodię. Gdy zaś jako archeologowie duszy zwracamy się ku tym skarbom, odkrywamy, jak są zagmatwane. Przedmiot obserwacji nie trwa nieruchomo, słowa mijają się z przeżyciami i w rezultacie widzimy na papierze same sprzeczności. Długi czas wierzyłem, że to ułomność, coś, co należy pokonać. Dziś sądzę, że jest inaczej: że zaakceptowanie chaosu to królewski trakt prowadzący do zrozumienia tych znanych, a jednak zagadkowych doświadczeń. Wiem, brzmi to dziwnie, a nawet dziwacznie. Ale odkąd w ten sposób patrzę na tę kwestię, mam wrażenie, że po raz pierwszy jestem prawdziwie skoncentrowany i żyję pełnią życia.

– To wstęp – powiedział księgarz i zaczął przerzucać kartki. – A w kolejnych rozdziałach, jak się zdaje, autor zaczyna sięgać ku owym ukrytym przeżyciom. Jako archeolog odkrywający samego siebie. Niektóre rozdziały mają wiele stron, inne z kolei są bardzo krótkie. Tutaj na przykład jest taki, który skiada się z pojedynczego zdania. – Przetłumaczył:
Jeśli naprawdę jest tak, że możemy przeżyć tylko małą część tego, co się w nas znajduje – co dzieje się z resztą?
– Chciałbym kupić tę książkę – powiedział Gregorius.
Księgarz zamknął tom i przejechał dłonią po okładce w taki sam delikatny sposób, jak wcześniej studentka.
– Znalazłem ją w zeszłym roku w pudle z tanią książką w antykwariacie w Lizbonie. I teraz sobie przypominam: wziąłem ją, bo spodobał mi się wstęp. Potem o niej zapomniałem. – Spojrzał
na Gregoriusa, który gorączkowo szukał portfela. – Podaruję ją panu.
– To... – zaczął Gregorius zachrypłe i odchrząknął.
– I tak kosztowała tyle co nic – powiedział księgarz i podał mu książkę. – Teraz sobie pana przypominam – San Juan de la Cruz. Zgadza się?
– Czytała go moja żona – powiedział Gregorius.
– A zatem jest pan filologiem klasycznym z Kirchenfeld, wspominała o panu. Potem słyszałem kogoś jeszcze, jak o panu opowiadał. Brzmiało to tak, jakby pan był chodzącą encyklopedią. – Roześmiał się. – Niezwykle lubianą encyklopedią.
Gregorius włożył książkę do kieszeni płaszcza i podał mężczyźnie dłoń. – Bardzo dziękuję.
Księgarz odprowadził go do drzwi. – Mam nadzieję, że pana nie...
– W żadnym wypadku – odparł Gregorius, dotykając jego ramienia.

Na Bubenbergplatz Gregorius przystanął i powiódł wzrokiem dookoła. Spędził tu całe życie, znał wszystko wokół i czuł się tu jak w domu. To ważne dla kogoś tak krótkowzrocznego jak on. Dla kogoś takiego miasto, w którym żył, było jak obudowa, zamieszkana jaskinia, bezpieczna konstrukcja. Wszystko inne oznaczało niebezpieczeństwo. Tylko ktoś noszący tak samo grube szkła jak Gregorius mógł to zrozumieć. Florence nie rozumiała. I może z tego samego powodu nie rozumiała, dlaczego nie lubi latać. Wsiąść do samolotu i kilka godzin później przybyć do zupełnie innego świata, nie mając czasu, by obejrzeć poszczególne widoki po drodze – nie lubił tego, bo wywoływało w nim niepokój. To niewłaściwe, powiedział do Florence. Niewłaściwe? Co masz na myśli? – spytała poirytowana. Nie potrafił tego wyjaśnić i dlatego coraz częściej latała sama albo z innymi, zwykle do Ameryki Południowej.

Gregorius podszedł do witryny z plakatami przy kinie Bubenberg. Na późnym seansie wyświetlano czarno-biały film według powieści Georges'a Simenona L’homme qui regardait passer les trains. Gregoriusowi spodobał się tytuł i długo przyglądał się zdjęciom. Pod koniec lat siedemdziesiątych, gdy wszyscy kupowali kolorowe telewizory, całe dnie na próżno próbował znaleźć czarno-biały odbiornik. Wreszcie przyniósł do domu telewizor ze śmietnika. Nawet po ślubie z uporem odmawiał wyrzucenia go, telewizor stał więc w pracowni, a gdy Gregorius był sam, ignorował kolorowy odbiornik w salonie i włączał starą skrzynkę, na której obraz migotał i od czasu do czasu się rozjeżdżał. Mundus, jesteś niemożliwy, powiedziała pewnego dnia Florence, gdy zastała go przed tym okropnym, nieforemnym pudłem. Kiedy zaczęła się do niego zwracać tak jak inni i traktować w domu jak popychadło całego miasta Berno – to był początek końca. Gdy po rozwodzie kolorowy telewizor zniknął z mieszkania, Gregorius odetchnął z ulgą. Po wielu latach kineskop zupełnie się popsuł i dopiero wtedy Gregorius kupił nowy, kolorowy odbiornik.

Zdjęcia w kinowej witrynie były duże i drażniąco ostre. Jedno ukazywało bladą, alabastrową twarz Jeanne Moreau, która odgarniała z twarzy wilgotne pasemka włosów. Gregorius ruszył z miejsca i wszedł do najbliższej kawiarni, by obejrzeć dokładniej książkę, w której Portugalczyk ze szlacheckiego rodu próbował wyrazić w słowach samego siebie i swe nieme przeżycia.
Dopiero teraz, gdy z dokładnością miłośnika starych książek Gregorius powoli przewracał stronę po stronie, odnalazł portret autora, stare zdjęcie, pożółkłe już przed oddaniem do druku. Czarne niegdyś plamy zbrązowiały i widać było jasną twarz na tle gruboziarnistego, cienistego mroku. Gregorius przetarł okulary, założył je ponownie i w ciągu kilku chwil pozwolił się całkowicie oczarować tej twarzy.

Mężczyzna nieco po trzydziestce promieniał inteligencją, pewnością siebie i śmiałością, które dosłownie oślepiły Gregoriusa. Jasna twarz z wysokim czołem była zwieńczona bujnymi ciemnymi włosami, połyskującymi matowo i zaczesanymi do tyłu, włosy przypominały hełm, z którego po bokach, miękkimi falami spadały na uszy pojedyncze pasma. Wąski rzymski nos nadawał twarzy wielką wyrazistość, tak samo jak mocne brwi przypominające grube belki, namalowane szerokim pędzlem i dość krótkie od zewnętrznej strony, więc na środku powstawało zagęszczenie, dokładnie tam, gdzie znajdowały się myśli. Pełne, wygięte usta, które pasowałyby do twarzy kobiety, były otoczone cienkimi wąsami i przyciętą brodą. Z powodu czarnego cienia, który broda rzucała na smukłą szyję, Gregorius miał wrażenie, że postać charakteryzuje się pewną surowością i twardością. Jednak najważniejsze były ciemne oczy. Podkreślały je cienie, ale nie cienie zmęczenia, wyczerpania lub choroby, lecz powagi i melancholii. W spojrzeniu łagodność mieszała się z nieustraszonością i niezłomnością. Mężczyzna ten był marzycielem i poetą, pomyślał Gregorius, ale jednocześnie kimś, kto potrafił zdecydowanie posługiwać się bronią albo skalpelem, kimś, komu lepiej zejść z drogi, gdy w jego oczach płonie ogień. Te oczy zdołałyby powstrzymać zgraję gotowych do walki olbrzymów, ale nieobce też im było nienawistne spojrzenie. Jeśli chodzi o ubranie, zdjęcie ukazywało tylko biały kołnierzyk i węzeł krawata oraz ciemniejszy fragment odzienia, które Gregorius wyobrażał sobie jako surdut.

Dochodziła pierwsza, gdy Gregorius otrząsnął się z zamyślenia nad portretem. Ponownie pozwolił, by kawa wystygła. Pragnął raz jeszcze usłyszeć głos Portugalki i zobaczyć ją w ruchu. Jeśli w 1975 roku autor miał nieco ponad trzydzieści lat, na które wyglądał, teraz musiał być po sześćdziesiątce. Português. Gregorius przywołał w myślach głos bezimiennej Portugalki i nadał mu głębsze brzmienie, choć inne niż u księgarza. Miał to być głos o melancholijnej czystości, który dokładnie odpowiadałby wizerunkowi Amadeu de Prado. Gregorius spróbował wyobrazić sobie brzmienie zdań z książki wypowiadanych tym głosem. Nie udało mu się, nie wiedział, jak należało wymawiać poszczególne słowa.

Kawiarnię minął Lucien von Graffenried. Gregorius był zaskoczony, ale z ulgą stwierdził, że nawet nie drgnął. Spoglądał za odchodzącym uczniem i myślał o książkach zostawionych w klasie. Musiał poczekać, aż o drugiej znowu zaczną się lekcje. Dopiero wtedy będzie mógł pójść do księgarni, by kupić podręcznik do nauki portugalskiego.


OPINIE

W najnowszej powieści Nocny pociąg do Lizbony (wcześniej ukazały się Perlmanns Schweigen, 1995, oraz Der Klavierstimmer, 1998) Bieri alias Mercier opowiada o odnajdywaniu siebie, które następuje poprzez myśli innego człowieka.[…]
Amadeu de Prado (…), lizboński lekarz, sam postrzegał siebie raczej jako filozofa i pisarza, który na próżno dąży do tego, co dla nas, ludzi przeciętnych, jest podstawą istnienia – by w miarę bezpiecznie przejść przez życie czyli osiągnąć milczące porozumienie między swoim małym „ja” i jego światem. […]
Nocny pociąg, który zabiera Gregoriusa do Lizbony, a stamtąd z powrotem do znajomego Berna, można rozumieć jako metaforę życiowej podróży, jaką musi podjąć każdy, również ten, kto wolałby pozostać nieznany. Prado, któremu Mercier podsuwa własne poglądy tak subtelnie, że docierają do czytelnika w obiektywnej formie, we fragmencie zatytułowanym Mieszkam w sobie jak w jadącym pociągu notuje: „Nie wsiadłem z własnej woli, nie miałem wyboru i nie znam celu podróży. Pewnego dnia w odległej przeszłości obudziłem się w przedziale i poczułem ruch. To było ekscytujące, nasłuchiwałem stukotu kół, wystawiałem głowę na wiatr i cieszyłem się prędkością, z jaką rzeczy przesuwały się obok mnie. Pragnę, żeby pociąg nigdy nie przerwał biegu. W żadnym wypadku nie chcę, żeby zatrzymał się gdzieś na zawsze”. […]
Gregorius, który nazbyt wiele wziął na swą biedną głowę i zostaje ukarany niepokojącymi utratami przytomności, musi zrozumieć, że „nie istnieje punkt widzenia poza pamięcią” – „życie nie jest tym, co przeżywamy, jest tym, co wyobrażamy sobie, że przeżywamy”.
Pascal Mercier napisał imponującą książkę, kryminał świadomości z głębią i bez gwarancji. Bowiem gwarancji nie ma nigdy, ani na loterii, ani w życiu, chyba że samemu się ją śmiało ustanowi i będzie jej bronić wbrew podpowiedziom rzekomo zdrowego rozsądku. Filozofia, przynajmniej ta wielka, nie zajmująca się na co dzień racjonalnymi wątpliwościami, dzięki Peterowi Bieriemu, który trzyma się pseudonimu Mercier, ma nam więcej do powiedzenia, niż ośmiela się mówić. […]
(Otto A. Böhmer, Die Zeit)


Mercier przedstawia ostrożne, egzystencjalne poszukiwania przez bohatera owego dziwnego autora, którego książeczka Złotnik słów towarzyszy mu niczym przewodnik do własnego „ja”. Ów Amadeu de Prado, który żył w latach 1920–1973 i którego krewnych, byłych przyjaciół oraz – nieliczne – miłości spotyka teraz Gregorius, mógłby być fikcyjnym prawnukiem Fernanda Pessoi – jego refleksyjna, wydana własnym sumptem proza sprawia wrażenie dalekiego echa Księgi niepokoju, pisanej do szuflady przez niepozornego korespondenta handlowego.
Jednak o ile Pessoa posuwając się aż do autonienawiści krąży nieustannie wokół tematu własnej samotności i mikrokosmosu swej „Rua Dos Douradores”, „Ulicy Pozłacaczy”, o tyle „Złotnik Słów” metodycznie i coraz głębiej kwestionuje siebie, snuje refleksje o pozorach i istocie, zewnętrzu i wnętrzu, faktach i ich odbiciach. To niezupełnie pisarz, a raczej późnoromantyczny odkrywca wielkiej symulacji: „Historie, które opowiadają o nas inni, i historie, które opowiadamy o sobie sami – które są bliższe prawdy? Czy to takie oczywiste, że te własne? Czy człowiek jest autorytetem dla samego siebie?”.
(Jan Schulz-Ojala, Der Tagesspiegel)

Ta powieść to dzieło utalentowanego pisarza, który jest również błyskotliwym filozofem. W prawdziwym życiu nazywa się Peter Bieri, urodził się w 1944 roku w Bernie i od 1993 roku wykłada na Freie Universitat w Berlinie. Przed trzema laty książką „Das Handwerk der Freiheit” udowodnił, że bogata w treści filozoficzna rozprawa bez jakiejkolwiek napuszoności może być napisana językiem o czystej elegancji. […]
Powieść tę czyta się z zapartym tchem i trudno ją odłożyć, nim podróż nie zaprowadzi bohatera z powrotem tam, skąd pewnego dnia, który zaczął się jak każdy inny, wyruszył ku nowemu życiu – do Berna. Filolog klasyczny Raimund Gregorius pewnego ranka nagle i z pozornie błahego powodu w środku zajęć wychodzi ze szkoły, nie znając portugalskiego jedzie do Lizbony i zaczyna podążać śladami życia człowieka, którego fascynującą książkę zdobył przypadkiem w antykwariacie.[…]
„Czy to możliwe”, brzmi jedno z wielu pytań pojawiających się w powieści, „że najprostsza droga, by zyskać pewność co do samego siebie, polegała na poznaniu i zrozumieniu kogoś obcego? Kogoś, kogo życie biegło zupełnie innym torem i według odmiennej logiki?”.
Właśnie tak, jak uczą dalsze losy Gregoriusa. Pięć tygodni poszukiwań Prado, który nie żyje od ponad 30 lat, wystarcza, by stał się innym człowiekiem.[…]
Źródłem nieustannego iskrzącego napięcia jest nie tylko pełna przygód próba rekonstrukcji przez Gregoriusa wydarzeń z życia Prado, ale przede wszystkim myślowe bogactwo zapisków lekarza, przy których fragmentarycznym tłumaczeniu czytelnik może asystować.[…]
Stawiane są podstawowe pytania dotyczące ludzkiej egzystencji, które w niemieckiej literaturze na porównywalnym poziomie zadawał jako ostatni Max Frisch: czy byłoby możliwe prowadzenie innego życia niż to, którym się żyje? Co by się stało, gdyby można było wrócić do określonego momentu w przeszłości i obrać zupełnie odmienny kierunek? Czy rzeczywiście istniałaby wtedy alternatywa, czy też takie rozważania są wyrazem paradoksalnego pragnienia powrotu do przeszłości i zabrania w nią dopiero później uformowanego przez życiowe doświadczenia „Ja”?
To seria właśnie takich refleksji, nierzadko sformułowanych z aforystyczną dobitnością, do których wydarzenia powieści dostarczają poniekąd ilustracji: „Jeśli naprawdę jest tak, że możemy przeżyć tylko małą część tego, co się w nas znajduje – co dzieje się z resztą?”. […]
Tematem akademickiej książki Bieriego jest zależność wolności i determinacji. W jego powieści niektóre z tych rozważań zyskują poglądowość, lecz postacie nie zostają zdegradowane do czystych alegorii filozoficznej tezy. Uniemożliwia to choćby ich plastyczna, obejmująca różne ludzkie oblicza charakterystyka, świadcząca o dużej wrażliwości i psychologicznym wyczuciu autora. Na końcu są nam bliscy jak dobrzy przyjaciele i dlatego wyjątkowo niechętnie się z nimi rozstajemy. Ale nawet jeśli z bólem opuszczamy świat Gregoriusa i Prado, powieść ta pozostaje vademecum dla duszy, rozumu i serca. Przy jej lekturze czas staje się czymś cennym – bogatym, spełnionym czasem życia.
(Gunther Nickel, Die Welt)