Zauważeni, wyczuwani, uzmysłowieni

Mateusz Marczewski, Niewidzialni, Czarne, Wołowiec 2008


Mateusza Marczewskiego (1976) uszłoby nazywać poetą, pisarzem, reportażystą... Wedle uznania i znajomości jego książki z Czarnego bądź wypowiedzi wywiadowczych.

– „Niewidzialni” to projekt czysto literacki – wszystko w tej książce opiera się na języku, język jest w niej metodą, a nie faktografia. Staram się opowiadać o problemie poprzez emocje. Co jest dla mnie ważniejsze, w którym kierunku chciałbym iść? Myślę, że jest to proza, nie tylko reportaż...

Można też unikać metek quasi-zawodowych, by nie doznał uszczerbku na swych licznych, nie zawsze zdrowych fascynacjach. (Ilu wyjeżdża ot tak, w poszukiwaniu X na inny kontynent?).

Okazały młodzieniec studiował na Wydziale Prawa i Administracji UAM w Poznaniu. Debiutował książką poetycką „Naprawiacz Ptaków” (2000), jest też autorem libretta do płyty „KOD. Symfonia ogrodów” (2004).

– Z poezją się nie rozstałem, w dwa tysiące czwartym roku miałem okazję napisać libretto do płyty, która była ciekawym, eksperymentalnym projektem obracającym się w klimatach elektroniki połączonej z muzyką klasyczną. Natomiast zdecydowałem się, żeby to, co robię czemuś służyło. Można powiedzieć, to jest skompromitowane hasło, ale interesuje mnie literatura zaangażowana, która czemuś służy, jakiejś sprawie.

Marczewski publikował teksty reportażowe w „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, „Gazecie Wyborczej”, „Przeglądzie Powszechnym”, „Znaku”. Laureat konkursu im. Macieja Szumowskiego „Polska zza siódmej miedzy” na reportaż/esej (2007).

Jego najnowsza książka – „Niewidzialni”, opowiadająca o życiu Aborygenów, Obcych we współczesnej Australii, znalazła się w finale konkursu literackiego Fundacji Kultury 2008. Udanie łącząca style prozy i reportażu narracja została bardzo dobrze przyjęta przez krytyków i czytelników jako perełka literatury faktu i zaangażowana opowieść o „ludziach stamtąd”.

– [Biała Australia] wstydzi się tego, na czym to państwo wzrosło: na przemocy i eksterminacji prawowitych właścicieli ziem. Dziś Aborygeni odzyskali je w dużej mierze. Zwykle mieszkają gdzieś we wsiach w buszu. Cała książka w zasadzie to jest przemieszczanie się pomiędzy wsiami. Oni nie chcą tam białych, stawiają tabliczki, że to ich teren, teren rezerwatu, że wstęp jest zabroniony, że to oni tu mieszkają. To trochę taki szowinizm czarnych, w odpowiedzi na szowinizm białych. Wy nas nie chcecie w miastach, to my was nie chcemy w buszu... To jest ta ich niedostępność. Ale nie tylko dystans geograficzny dzieli obie kultury. Mamy do czynienia z odmiennością kulturową. Choćby zwykła rozmowa: oni toczą rozmowy zupełnie innym trybem, inaczej mierzą czas między pytaniem a odpowiedzią. U nas mamy pytanie – odpowiedź, pytanie – odpowiedź. W przypadku Aborygenów pomiędzy pytaniem a odpowiedzią są długie pauzy. Z tego wzięło się mnóstwo nieporozumień międzykulturowych.

Mateusz Marczewski zdaje się odpowiadać swoimi „Niewidzialnymi” na kwestie (meta)literackie i (trans)kulturowe poruszone przez tytułową bohaterkę tomu J.M. Coetzee’ego – australijską pisarkę Elizabeth Costello, która twierdziła:
„Aborygeni z Tasmanii są dziś między innymi tym niewidzialnym, niewidzialnym, którego jestem sekretarką, jedną z wielu. Każdego ranka zasiadam przy biurku i przygotowuję się do zmierzenia się z wyzwaniami dnia. Takie jest życie sekretarki, moje życie. Jeśli wezwą mnie dawni Tasmańczycy, jeśli postanowią mnie wezwać, będę gotowa i napisze o nich, najlepiej jak potrafię”*.

Polak podaje „nieswój” przepis na slumsy:

...weź kilka aborygeńskich rodzin, zapakuj do pickupa i wskaż im budynek, w którym od dziś mają mieszkać. Wysadź ich, wywal ich dobytek, te osmalone garnki, worki ze starymi szmatami, telewizor. Wróć za kilka miesięcy. Okolicy nie poznasz. Dymiące koksowniki, śmieci, graffiti na ścianach, bezpańskie psy, gołe i brudne dzieciaki. Biali, którzy zostali skazani na to sąsiedztwo, chętnie opowiedzą ci tysiące gorzkich historii: o pijaństwie, nieróbstwie, narkotykach i brudzie. A potem zapytaj tych Białych, jakie noszą imiona ich nowi sąsiedzi i skąd pochodzą.
I to jest właśnie przepis na społeczeństwo podzielone.
I o tym jest ta książka.


Podążanie za „niewidzialnymi” zaczęło się od pociągu do... didgeridoo – tradycyjnego instrumentu dętego australijskich Aborygenów. I nauki – dmuchania :)

– Można [...] podróżować miesiącami po Australii i nie spotkać prawdziwych Aborygenów. Ludzie spotykają się tylko w markecie. O tym też piszę w książce, to jest paradoks, ale tak jest – market jako miejsce gdzie wszyscy są równi. Pewnego razu w miasteczku Pine Creek był konkurs gry na didgeridoo, w którym wystartowałem, grając w kategorii „open” dla amatorów. Wygrałem, ale nie dlatego, że jestem dobry, ale dlatego, że w tej kategorii startowały ze mną zaledwie trzy osoby. Jako nagrodę dostałem wtedy propozycję – „jeżeli chcesz, jedź z nami do rezerwatu”. Tak się drzwi otworzyły.

Części całej reszty są widoczne w jego ciepło przyjmowanej książce quasi-podróżniczej, korzystającej z potencjału reportażu i atrakcyjności czy swobody opowiadania prozą. „Niewidzialnych” nie powinno się nazywać tomem (tylko wspomnień) z podróży, niegodne byłoby też nazywanie jej literaturą podróżną, czyli do pociągu lub samolotu, ze względu na formalne uładzenie (choć w luźnej kompozycji) czy ulirycznienie i emocjonalizm – chwyty proczytelnicze.

– Przyjąłem pewna formułę – zebrałem podstawowe informacje, przeczytałem to, co uważałem, że warte jest przeczytania. Natomiast unikałem wyszukiwania generalnych opinii o problemie, ponieważ wolałem ten problem sam zobaczyć. Wejść „na czysto”, jakby nic nie wiedząc. To zaowocowało tym, że nie tworząc sobie struktur, które potem chciałbym potwierdzić w obserwacji, mogłem obserwować i z tych obserwacji dopiero wyciągać wnioski. Nie robiłem notatek, prowadziłem jakiś tam dziennik, ale potem go wyrzuciłem, bo pod koniec uznałem, że jest totalnie nieadekwatny do tego, o co chodzi. Postanowiłem i to jest moim zdaniem bardzo cenna nauka, że zapiszę tylko to, co przetrwa w pamięci. W książce pisanej po powrocie do Polski znalazły się tylko te rzeczy, które zapamiętałem, bo wywarły na mnie wrażenie. Miałem nadzieję, że ta metoda pozwoli mi przenieść na papier ładunek emocji.

* J.M. Coetzee, Elizabeth Costello, przekł. Z. Batko, Znak, Kraków 2006, s. 234.


FRAGMENT: Odsunięci

Pine Creek wygląda jak wszystkie miasteczka Północy. Jest ciche, nie ma żadnego ruchu. Żadnych ludzi, żadnych samochodów. Bezruch potęguje rozciągający się przy drodze park zabytkowych urządzeń. Są tam stare rolnicze maszyny – skomplikowane, pełne nitów i pokręteł mechanizmy. Stoją też ustawione pionowo żelazne baniaki. Wyglądają jak łazienkowe bojlery na gorącą wodę albo jak rakiety, które nawiedzały nocą Leonarda z Vinci.

Rakiety-baniaki, które cumują przy wjeździe do Pine Creek, nie są tak żywotne, jak te ze snów Leonarda. Nie żeby nie miały nic do powiedzenia. Są całe pokryte rdzą i w ten sposób opowiadają swoją historię. Ta ich chropowata rdza pasuje do buszu. Busz jest słomkowy, biały, rdzawy i zielony. Maszyny, choć zostały stworzone przez człowieka, są teraz gdzieś pośrodku – pomiędzy światem ludzi a naturą. Chwilami nawet ich nie widać na tle buszu, jakby kawałek po kawałku te żelazne przedmioty odchodziły od ludzi i wtapiały się po cichu w ciało traw, jakby zdradzały świat ludzi na rzecz świata, który nie przemija.

Marzy mi się książka pełna beczek po ropie. Zbiór opowieści, których beczki byłyby głównymi bohaterkami. Całe Północne Terytorium usłane jest setkami, tysiącami beczek znajdujących się w najbardziej nieoczekiwanych miejscach. Wykorzystane, wydojone z cennego płynu, dawno już przeszły w wyższy stan istnienia. Takie beczki są nieodłącznym elementem wsi porzuconych na pustkowiach. Zamienione na koksownik, element konstrukcji podtrzymującej dach garażu albo bardzo praktyczną półkę, pełnią swoją drugą powinność.

Pamiętam taką jedną beczkę, stojącą na odludziu, gdzieś na granicy Australii Zachodniej, z wypisaną białą farbą nazwą wsi i strzałką skierowaną wprost w wąską dróżkę, której koniec znikał w zieleni. Gdzieś tam tliło się powolne, tajemnicze życie. Ale przy beczce to nie miało znaczenia. Była tylko ona – stalowa beczka po ropie otoczona wielką przestrzenią, tak wyraźna, tak rzeczywista, że wydawało mi się, że można się z nią zaprzyjaźnić.

Zniszczone, zardzewiałe przedmioty szybko stają się częścią buszu otaczającego każdą wieś. Wystarczy wejść kawałek w zieleń. Zawsze trafi się na wrak samochodu, rury, resztki konstrukcji, szkielety dawno zarzuconych projektów. Są niemal niewidoczne. Zarośnięte trawą. Każdy taki okaz kiedyś zaczęła toczyć rdza. I znów ta nieuchronność: przedmiot zmienia się, coraz bardziej zaczyna przypominać swoje otoczenie. W końcu znika. Jednoczy się z naturą. Tak jak oni.

Ta wieczność przedmiotów jest fascynująca. Ich życiorysy przecież nigdy się nie kończą. Większość z nich nie umiera. Raczej przechodzi w inne stany użyteczności. Jest coś jeszcze: jakaś ich nieoczywista głębia, która mówi wszystko o tych dziwnych ludziach, używających przedmiotów w nieskończoność. Jestem prawie pewien, że te beczki noszą w sobie nowy ładunek: zamiast ropy – opowieść o pewnym sposobie postrzegania świata Aborygenów: o biedzie, zagubieniu i potrzebie.


Jakaś troskliwa ręka dba o park maszyn w Pine Creek. Trawa jest tu przycięta, krawężniki biegną równiutko w dal. Żadnych śmieci. No, kilka w zagłębieniach metalowych kolosów. Paczka po Marlboro, puszka po napoju. Wokół maszyn panuje porządek, jakby tym porządkiem chciano oddzielić rdzę od dzikiej natury, która za wyznaczoną pobielonym krawężnikiem granicą schnie, odradza się, umiera i rozkwita jednocześnie. Ale tak na prawdę całe Pine Creek jest przeżarte rdzą. Osada swoją świetność ma już za sobą. „Spokojne miasteczko Pine Creek, w latach siedemdziesiątych XIX wieku było świadkiem gorączki złota. Do czasów współczesnych przetrwało z tamtego okresu kilka budynków z drewna i blachy falistej. Miejscowość jest znana wśród ornitologów, ponieważ w okolicy występuje mnóstwo ptasich gatunków” – piszą przewodniki. Pine Creek na naszych oczach powoli jednoczy się z naturą. Stacja benzynowa jest lekko nadgryziona. Baraki z blachy falistej, które kiedyś były piekarnią, rdza przeżera na wskroś. Wewnątrz, w smugach słońca przebijających przez szpary konstrukcji, leżą porozrzucane resztki. Puszki, szmaty. Od razu wiadomo, kto tu był. Kto inny mógł się tu bawić, siedzieć w zaciemnionym, pełnym kurzu wnętrzu? Komu potrzebna jest taka niewygoda? Siedzenie na deskach? Stolik z kartonu po piwie? Przecież kawałek dalej jest zacieniony bar z chłodnym piwem i wesoło wirującymi pod sufitem wiatrakami. To byli Oni. To Oni bawili się w zabytkowej piekarni. Tylko oni potrafią cieszyć się wnętrzem takiej rudery. Dla nich stara piekarnia wciąż jest formą praktyczną. Stara piekarnia wcale jeszcze nie umarła. Można w niej pić i spać, jest dach, są ściany. Żaden to problem, że ściany są pełne dziur. Stara piekarnia wciąż przecież żyje, wciąż może do czegoś służyć. Stara piekarnia wypełnia postulat istnienia wiecznego.

Najżywsze jest rozwidlenie dróg, w pobliżu którego miasteczko osiadło. W lewo nitka prowadzi do Oenpelli, prosto – do Katherine. Na drodze samochody pojawiają się co kwadrans. Może trochę rzadziej, a może częściej. Niektóre się zatrzymują. I to już jest atrakcja. Ale nadal jest martwo. Stacja benzynowa nieczynna, w sklepie spożywczym pana Ah Toy jest pusto. Sam Pan Ah Toy jeszcze pogłębia ciężką, opitą słońcem ciszę. Mówi cicho, niemal szeptem. Kiedy słucha – słucha z uwagą. Kiedy się wita lub żegna, robi to starannie. Tak, to jest najlepsze słowo – starannie. Asfalt przed sklepikiem Pana Ah Toy przyjąłby ze spokojem nawracającą ciężarówkę.

Pan Ah Toy ma azjatyckie rysy i jest już starszym człowiekiem. Przed południem dogląda sklepu, potem idzie gdzieś aleją drzew. Jest drobny i nosi starannie wyprasowaną koszulę. Uśmiecha się dobrotliwie. Spogląda zza okularów oczyma, które wiele widziały. Słucha i potakuje, ale nic już nie jest w stanie zmącić jego widzenia świata, nic nie przeszkodzi mu w prostej wędrówce po drodze, którą poszli jego rodzice i dziadkowie. Rodzina pana Ah Toy od pokoleń mieszka w Pine Creek i prowadzi sklep spożywczy. Po swoim dziadku Ah You, który sto lat temu przybył na te tereny, powtarza: jeżeli mieszkasz gdzieś, działaj na rzecz tego miejsca. Pan Ah Toy więc wypełnia swój obowiązek. Jest w tym wytrwały. Dwa miesiące po opuszczeniu Pine Creek znalazłem gazetę, w której było zdjęcie Pana Ah Toy. Jakiś czas po naszym wyjeździe został uznany za człowieka roku Północnego Terytorium.

Kobieta, która pojawiła się w sklepie pana Ah Toy, zastygła przy kasie. Chce dostać towar na kredyt. Jej czarne dłonie opierają się na blacie. Drobna dziewczyna, może córka, a może wnuczka Ah Toy, patrzy w skręcone rachunki, coś notuje. Na kobietę nie zwraca uwagi. Klientka nie daje za wygraną. W ciszy co chwilę słychać jej mechaniczne: no daj... no daj... no daj. I mówiąc to, patrzy gdzieś w dal, przez okno sklepu na asfalt, zupełnie oddzielona od tego, co dzieje się przy kasie, oddzielona nawet od swojej prośby.


Byli za barakiem, który kiedyś służył za warsztat taboru kolejowego. Ten barak budowali chińscy robotnicy zatrudnieni przy budowie linii kolejowej łączącej Palmerston, dzisiejsze Darwin, z Pine Creek. W 1880 roku, kiedy rząd australijski zadecydował o połączeniu obu ośrodków, Pine Creek tętniło życiem, złoto wydobywano na potęgę, a droga łącząca miasta po ulewach stawała się niechętna podróżnym. Znikała nagle, okrywała się błotem. Budujmy więc kolej – zapadła decyzja. W końcu przyszłość osady miała być barwna i dynamiczna. Pociąg kursował na tej linii do 1976 roku. Czego nie mogła dokonać ulewa, dokonał cyklon Tracy. Pod koniec swoich dni kolej docierała do sennego Pine Creek, którego dawna świetność zapisana była w rozpadających się budynkach.

Siedzieli na ziemi, obłożeni puszkami po piwie Victoria Bitter. Nie wyglądali ani na zasmuconych swoim piciem, ani na agresywnych. Rozmawiali i głośno bekali. Było ich czterech: dwóch młodych, na oko dwadzieścia lat, we flanelowych koszulach w kratę, jeden w średnim wieku i siwy jak gołąbek dziadek w rozchełstanej zielonej koszuli odsłaniającej chudą pierś. Zaprosili do siebie na trawę i poczęstowali piwem. Przybijali piątkę na powitanie, przedstawiali się. Imion nie pamiętam, ale pamiętam te szeroko otwarte oczy, ciemne, prawie zupełnie czarne. I uśmiech. Szybko przeszli do konkretów. Chcieli, żebym im pomógł. Kiedy skończą ten karton piwa, a większość z trzydziestu kilku puszek była już wypita, będą chcieli iść do baru. Dzisiaj w barze jest zabawa. Ale jest problem, bo w barze biali nie chcą im sprzedawać alkoholu.
– Jest zakaz sprzedawania piwa, bo ponoć za dużo pijemy – wyjaśnił ten w średnim wieku.
– Nie zostanę z wami do wieczora.
– Nie bój się, znajdziemy cię.
Puszki zgniatali z siłą namiętności, z ciepłym trzaskiem metalu.

Potem siedziałem jeszcze z nimi chwilę, a kiedy nastał wieczór, spotkałem ich tam. W knajpie o jedenastej wieczorem ledwie pulsowało życie. Dwóch młodych niewidzącym wzrokiem patrzyło gdzieś przed siebie, zataczali się. Ten średni, chyba ich ojciec, w jakimś widmowym napadzie energii podskakiwał w miejscu, wysoko unosząc nogi i coś do siebie krzyczał. Dziadek siedział przy stole, z głową melancholijnie opartą na dłoni. Palił. Byli zdziesiątkowani alkoholem. Żaden z nich mnie nie poznał, choć nasze spojrzenia kilka razy się skrzyżowały. A w tych oczach nie było już ogników popołudniowego podpicia. Był ciężar pół jawy, pół pijaństwa. Stali pomiędzy parkietem, na którym tańczyło kilka par, a barem, przy którym siedzieli biali. Wyglądali na zawieszonych w działaniu, rozpaczliwie chcących dokonać jakiegoś ruchu, ale zbyt pijanych, by zrobić pierwszy krok. Byli w półmroku. I tak już będę ich pamiętał. Jako ukrytych, odsuniętych na bok.

Kiedy jeszcze siedzieliśmy za budą, w której kiedyś naprawiało się wagony, jeden z młodych pokazał mi gips, którym miał obłożoną lewą rękę.
– Prawdziwy gips. Zakładali w szpitalu. Nie bolało. Nie lubię szpitala.
Co się stało? Reszta się śmiała, a on spuszczał oczy i dopiero po chwili, namówiony, wstydliwie opowiedział. Tydzień temu z ich wsi, położonej niedaleko Pine Creek, pojechali na polowanie. Strzelali z dachu furgonetki i kiedy on strzelił, pośliznął się i poleciał na głowę w dół. Walnął w maskę i spadł na ziemię.
– To nie dlatego, że nie umiem strzelać. Jestem dobrym myśliwym, umiem strzelać, ja się po prostu pośliznąłem.

Jego towarzysze kładli się na trawę i wyli ze śmiechu. A potem, kiedy już zapadło milczenie, on, jakby chcąc rewanżu za to swoje odsłonięcie, mówi do mnie: now, tell me ya story, bro. Teraz ty opowiedz mi twoją opowieść. A ja nie wiedziałem, co mu powiedzieć, jaką historię sprzedać i kiedy powiedziałem, że nie wiem, co mam opowiedzieć, jeden z nich powiedział, że to niemożliwe, że każdy człowiek ma swoją opowieść. Coś opowiedziałem, jakąś historię na zamówienie, ale i oni, i ja wiedzieliśmy, że przegrałem ten pojedynek. I teraz przyszedł chyba czas, żeby spłacić tamten dług. Dług, który zaciągnięty został za barakiem taboru kolejowego w Pine Creek.

To było w Menngen. Rozbiliśmy namiot koło starego biura. Biuro było dziś barakiem z powybijanymi szybami, wewnątrz którego walały się połamane meble i książki dla dzieci, najprawdopodobniej służące szkole, której dziś już w Menngen nie było. Wybraliśmy miejsce oddalone od centrum wsi, żeby nie niepokoić mieszkańców naszą wizytą. W nocy przychodziły dzikie konie. Żyły gdzieś w buszu, ale pozbawione wody pomimo strachu zaglądały do wsi. W dzień widać je było w cieniu drzew kilkaset metrów od pierwszych domów. Stały grupkami, chroniąc swoje ciężkie od słońca łby w cieniu koron. Czasem decydowały się na eskapadę do wodopoju. Na środku wsi z ziemi wystawała rura z kranem. Pod nim w białych pojemnikach oklejonych pomarańczowym błotem stała woda. Konie wiedziały o wodzie, ale nie szły w jej kierunku, bojąc się ludzi. Ich pragnienie jednak wygrywało w końcu ze strachem. Ruszały powoli, rozglądając się, przystając całą grupą na widok każdego człowieka. Stawały bokiem dla niepoznaki, jakby chciały pokazać, że idą zupełnie w innym kierunku. Przez cały czas obserwowały jego ruchy, a kiedy zniknął, ruszały dalej, krok za krokiem, jak saperzy na zaminowanym terenie. A potem, kiedy wchodziły kopytami w grząskie czerwone błoto, zatrzymywały się i powoli, nie spuszczając oczu z ludzi, siorbały chłód. Czasami wody w zbiornikach brakowało i wtedy spragnione wylizywały ich ścianki. Raz w takiej sytuacji pojawił się na placu któryś z chłopaków i kiedy zobaczył, że konie są spragnione, wszedł pomiędzy nie. A one, olbrzymie dzikie konie żyjące w buszu, które tam nie dawały się podejść nawet na dziesięć metrów, które uciekały ze parskaniem, w którym przewalała się wolność i witalność, dudniąc kopytami przed człowiekiem, rozstąpiły się, pozwalając mu odkręcić kurek. I tak człowiek i zwierzę stały się równymi w obliczu pragnienia.

Pewnej nocy zbudził nas hałas. To były one. Otoczyły namiot i powoli przechadzały się całym stadem, skubiąc trawę. Były wszędzie. Noc była ciemna, bez księżyca i nawet wyglądanie przez szpary namiotu nic nie dawało. Mogliśmy je tylko nasłuchiwać. Leżeliśmy z Anią w maleńkim namiocie, w swoich śmiesznych śpiworach, obudzeni, w milczeniu trzymając się za dłonie. Nasłuchiwaliśmy ciszy i tąpnięć, które co pewien czas rozbrzmiewały to bliżej nas, to dalej. Czasem któryś z nich rżał i ta cisza, która potem, po tym dźwięku zapadała, mówiła o tym, jaka ta noc była głęboka. Wydawało mi się, że muszą słyszeć moje walące serce. Gdyby się nagle czegoś wystraszyły – a wystarczyło trzaśnięcie, głos, by spłoszyć je i poderwać całe stado do panicznej ucieczki – pewnie wdeptałyby nas w ziemię. I tak leżeliśmy, a one podchodziły coraz bliżej do namiotu i w końcu gdzieś nad naszymi głowami jeden z nich przejechał pyskiem po brezencie i wciągnął powietrze. Potem je wydmuchnął. I był to dźwięk, jaki wydawały farne organy u mojej babki we Wschowej, dźwięk miecha tłoczącego powietrze, dźwięk, który przebijał się w trakcie mszy przez chybotliwe zawodzenie piszczałek organów i biegł astmatycznym westchnieniem ponad ludźmi. A potem coraz bardziej rozzuchwalone chodziły wokół namiotu, zacieśniając krąg, tak blisko, że kopytami zawadzały o linki. A my, leżący na ziemi pomiędzy nimi, byliśmy zdani na ich łaskę i gniew, i byliśmy niczym więcej, jak drobiną pyłu złożoną po wieczność z dwóch istnień. I wtedy właśnie usłyszałem dźwięk, który wydawały, dudniący rytm kopyt, i dźwięk ten dobiegał nas od dołu, drżeniem samej ziemi. Czułem, jak materia wibruje pod ich uderzeniami i było to jak bicie wielkiego serca i ono przechodziło przez nas i już wiedziałem, że tak wysoko nigdy więcej nie zostaniemy uniesieni, bo to jednostajne głębokie bicie to był właśnie głos ziemi.

I to jest moja historia, bro.


Cytowane wypowiedzi autora pochodzą z wywiadu udzielonemu portalowi o2.pl (rozmawiał Jacek Muszyński).