Jak najdalej

Dawid Grosman, Kto ze mną pobiegnie, przeł. Leszek Kwiatkowski, wyd. 2, W.A.B., Warszawa 2008


Eksstudent filozofii oraz wiedzy o teatrze na Uniwersytecie Hebrajskim. Mieszkaniec przedmieść Jerozolimy. Znany publicysta. Laureat międzynarodowych nagród literackich. Tłumaczony na 25 języków. Dawid Grosman (1954) jest uważany za jednego z najważniejszych współczesnych pisarzy izraelskich, chociaż w ojczyźnie bywa o nim głośno ze względu na głoszone publicznie poglądy, bezkompromisową postawę polityczną i prospołeczną. Autor „Kto ze mną pobiegnie” wielokrotnie wyrażał swoje zdecydowane sądy o rządach i narodach na „ziemi obiecanej” – podzielonych...
Jak większość Izraelczyków, Grossman popierał Izrael w czasie wojny (kryzys izraelsko-libański 2006). Jednak 10 sierpnia 2006 wraz z zaprzyjaźnionymi pisarzami, Amosem Ozem i Awrahamem B. Jehoszuą, na konferencji prasowej wezwał rząd Izraela do zawieszenia działań militarnych i przystąpienia do negocjacji z rządem Libanu. Działania militarne występujący pisarze określili jako groźne dla Izraela oraz przynoszące odwrotny skutek. Dwa dni później 20-letni syn Grossmana, Uri, zginął od rakiety przeciwczołgowej podczas operacji wojskowej w południowym Libanie, mającej na celu maksymalizację zdobyczy, zanim rozejm wprowadzony przez ONZ wejdzie w życie. To wpłynęło na dalszą działalność autora „Patrz pod: Miłość” dla pokoju – bez użycia siły.
Grossman napisał wiele powieści i książek – najwięcej dla dzieci, dla których przygotowywał też programy radiowe. Ważniejsze tytuły to: „Du-Kraw” (Pojedynek, 1982), „Ajen erech ahawa” (Patrz: „miłość”, 1986; pol. wyd. 2008: „Patrz pod: Miłość”), „Sze-tihji li ha-sakin” (Będziesz dla mnie nożem, 1998), „Ba-guf ani mewina” (Ciało to moja specjalność, 2002), „Death as a Way of Life: Dispatches from Jerusalem” (Śmierć jako sposób na życie) oraz zekranizowane „Kto ze mną pobiegnie” („Miszehu laruc ito” / „Someone to Run With”). Paradokument „Sleeping on a Wire: Conversations with Palestinians in Israel” oraz głośna książka „The Yellow Wind” – o życiu Palestyńczyków na terytoriach okupowanych przez Izrael (Strefa Gazy) – spotkały się z uznaniem za granicą, natomiast w kraju pisarza spotykały się z krytyką i wywoływały żarliwe dyskusje.


„Kto ze mną pobiegnie” to specyficznie utkana przeplatanka narracyjna. Opowieść snuta jest na głosy: chłopięcy i dziewczęcy.
Assaf, poważny i wyjątkowo nieśmiały szesnastolatek, przeżywa najgorsze lato w życiu. Wakacyjne dni upływają mu na pracy w miejskim wydziale sanitarnym w Jerozolimie, wieczory zaś spędza samotnie przed telewizorem lub monitorem komputera. Wszystko się zmienia, kiedy Assaf otrzymuje zadanie odnalezienia właściciela zabłąkanego labradora. Chłopiec podąża za psem – Dinką. Tak zaczyna się ich bieg przez Jerozolimę.
Tymczasem w innej części miasta piętnastoletnia Tamar, właścicielka psa, porzuca rodzinę, by wśród narkomanów odnaleźć starszego brata. Postanawia mieszkać na ulicy i zarabiać na życie śpiewaniem.
Historia Assafa i Tamar, zmierzających ku sobie z nieubłaganą baśniową koniecznością, to przerażająca relacja o tym, co spotyka dzieci na ulicach miast, a jednocześnie magiczna opowieść o mocy miłości. Grosman znakomicie i z olbrzymim wyczuciem portretuje izraelskie dzieci ulicy. Opisuje przygody wieku młodzieńczego, które pozwalają odnaleźć siebie i drugiego człowieka.


FRAGMENTY

Ktoś, kto rzuciłby na nią przelotne spojrzenie, pomyślałby, że dziewczyna wybiera się na wycieczkę. Tak właśnie chciała wyglądać. Gdyby wszakże przejeżdżał tamtędy samochód, kierowca mógłby przez ułamek sekundy zastanowić się, dlaczego właściwie samotna dziewczyna schodzi w tę dolinę. A może przyszłaby mu do głowy jeszcze jedna niepokojąca myśl – dlaczego dziewczyna, która wybiera się na krótką popołudniową wycieczkę w dolinie położonej tak blisko miasta, taszczy na grzbiecie ogromny plecak, jak gdyby wypływała w długi rejs?

Miesiąc przed spotkaniem Asafa z suką – dla ścisłości, trzydzieści jeden dni przed tym zdarzeniem – na krętej bocznej szosie ponad jedną z dolin w okolicach Jerozolimy wysiadła z autobusu dziewczyna. Była niska i wątła. Prawie nie było widać jej twarzy spod grzywy czarnych, kędzierzawych włosów. Zeszła po schodach, słaniając się pod ciężarem olbrzymiego plecaka uczepionego jej grzbietu. Kierowca zapytał niepewnie, czy nie potrzebuje pomocy, a ona, przestraszona tym, że się do niej odezwał, skuliła się lekko, zacisnęła usta i potrząsnęła głową.

Później czekała na przystanku, aż autobus się oddali. Czekała nadal, gdy zniknął już za zakrętem szosy. Stała, prawie bez ruchu, kilkakrotnie rozglądając się to w lewo, to w prawo, a za każdym razem niebieski kolczyk w jej uchu skrzył się srebrzyście w promieniach popołudniowego słońca.

Tuż obok przystanku leżała zardzewiała, podziurawiona beczka po paliwie. Do słupa energetycznego przywiązana była tekturowa tabliczka „Na wesele Sigi i Motiego” oraz strzałka skierowana w niebo. Dziewczyna rozejrzała się po raz ostatni na wszystkie strony, upewniając się, że nikogo nie ma. Na wąskiej szosie nie widać było również samochodów. Obróciła się powoli i minęła wiatę przystanku. Patrzyła teraz w dolinę roztaczającą się pod jej nogami. Pilnowała się, by nie poruszyć głową, ale oczy biegały jej na boki, przeczesując krajobraz.

Ktoś, kto rzuciłby na nią przelotne spojrzenie, pomyślałby, że dziewczyna wybiera się na wycieczkę. Tak właśnie chciała wyglądać. Gdyby wszakże przejeżdżał tamtędy samochód, kierowca mógłby przez ułamek sekundy zastanowić się, dlaczego właściwie samotna dziewczyna schodzi w tę dolinę. A może przyszłaby mu do głowy jeszcze jedna niepokojąca myśl – dlaczego dziewczyna, która wybiera się na krótką popołudniową wycieczkę w dolinie położonej tak blisko miasta, taszczy na grzbiecie ogromny plecak, jak gdyby wypływała w długi rejs? Jednakże żaden kierowca tamtędy nie przejeżdżał, a w dolinie nie było nikogo. Przedarła się w dół poprzez żółte gorczyce, wśród gorących w dotyku skał, po czym zniknęła w gęstwinie drzew pistacjowych i ciernistych zarośli.

Szła szybko, przez cały czas słaniając się pod ciężarem plecaka, który co rusz przechylał ją to do przodu, to znów do tyłu. Potargane włosy powiewały jej wokół twarzy. Usta miała nadal ściągnięte w tym samym stanowczym i twardym grymasie, którym przedtem odpowiedziała kierowcy autobusu. Po paru minutach zaczęła ciężko dyszeć. Serce biło jej szybko, a dookoła wirowały czarne myśli. Po raz ostatni przychodzi tutaj sama. Następnym razem, następnym razem…

Jeżeli w ogóle będzie następny raz.

Dotarła wreszcie na dół, na dno wadi. Co jakiś czas rzucała roztargnione spojrzenia na zbocza doliny, jakby podziwiała krajobraz. Z zachwytem podążała oczami za przelatującą sójką, dzięki niej ogarniając wzrokiem cały łuk widnokręgu. Na tamtym odcinku drogi, na przykład, jest zupełnie odsłonięta. Jeśli przypadkiem ktoś stoi na górze, na szosie, obok przystanku, może ją dostrzec.

Może też przypadkiem zwrócić uwagę, że schodziła tędy także wczoraj i przedwczoraj.
Co najmniej dziesięć razy w tym miesiącu.
I będzie mógł ją tutaj schwytać, kiedy przyjdzie następnym razem…
„Będzie, będzie następny raz” – cedziła przez zęby, starając się nie myśleć, co do tej pory będzie się z nią działo.

Gdy po raz ostatni usiadła, niby po to, żeby poprawić sobie sprzączkę u sandała, nie poruszyła się przez całe dwie minuty. Zlustrowała każdą skałę, każde drzewo i krzak.

A potem, jakby za sprawą jakichś czarów, zniknęła. Po prostu rozpłynęła się w powietrzu. Nawet gdyby ją ktoś śledził, nie zdołałby pojąć, co się stało: przed chwilą jeszcze tam siedziała, zdjęła wreszcie plecak z ramion, oparła się o niego i odetchnęła głęboko. Teraz tylko wiatr poruszał gałęziami krzewów, a w dolinie było pusto.

Zbiegała głębokim, schowanym korytem, próbując dogonić plecak, który staczał się przed nią jak miękki głaz, tratując chwasty i kolczaste krzaki. Zatrzymał się dopiero na pniu pistacji, a drzewko zatrzęsło się, rozrzucając wkoło suche narośla, które rozsypały się w brązowowiśniowy pył.

Z bocznej kieszeni plecaka wyjęła latarkę. Wprawnymi ruchami odgarnęła na bok kilka uschniętych, wyrwanych z ziemi krzaków, odsłaniając niskie wejście, jakby do domku skrzatów.

Dwa, trzy kroki na ugiętych kolanach. Oczy i uszy szeroko otwarte na wszelki cień i szelest. Węszyła jak zwierzę. Każdą komórką skóry próbowała czujnie wyczytać z ciemności, czy od wczoraj kogoś tu nie było. Czy któryś z cieni nie oderwie się nagle od czarnego tła, by ją zaatakować.

W pewnej chwili jaskinia nagle się rozszerzyła, stała się wysoka i przestronna, można się już było wyprostować, a nawet zrobić kilka kroków od ściany do ściany. Ze znajdującej się gdzieś pod sklepieniem szczeliny, zasłoniętej gałęziami krzaków, sączyło się do środka słabe światło.

Szybko wysypała zawartość plecaka na matę. Konserwy, paczka świeczek, plastikowe kubki, talerze, zapałki, baterie, dodatkowa para spodni i koszula, którą w ostatniej chwili zdecydowała się dorzucić, bidon obity styropianem, rolki papieru toaletowego i zeszyty krzyżówek, tabliczki czekolady, papierosy „Winston”… w plecaku robiło się pusto. Konserwy kupiła po południu. Pojechała aż do Ramot Eszkol, żeby nie natknąć się na kogoś znajomego, a mimo to spotkała kobietę, która pracowała kiedyś z jej matką w sklepie jubilerskim, w hotelu King David. Kobieta zamieniła z nią kilka zdań i po przyjacielsku spytała, po co kupuje aż tyle, na co ona odparła, nawet się nie rumieniąc, że następnego dnia wybiera się na wycieczkę.

Pośpiesznie posegregowała przyniesione przedmioty. Przeliczyła butelki wody mineralnej. Woda jest najważniejsza. Miała już ponad pięćdziesiąt litrów. Wystarczy. Musi wystarczyć na cały ten czas. Na wszystkie dni i noce. Noce będą najtrudniejsze, potrzeba będzie mnóstwa wody. Jeszcze raz, już ostatni, zmiotła piasek z kamiennej podłogi. Próbowała poczuć się w tym miejscu jak w domu. Kiedyś, milion lat temu była to jej ulubiona kryjówka. Teraz skręcało ją na samą myśl o tym, co ją tu czeka.

Ułożyła ten grubszy materac pod ścianą i położyła się na nim, żeby sprawdzić, czy jest wygodny. Nawet leżąc, nie pozwoliła sobie na odprężenie – wciąż miała szum w głowie – jak to będzie, kiedy go tutaj sprowadzi, do jej Stumilowego Lasu, do Restauracji na końcu wszechświata. I co przyjdzie jej przeżyć w tym miejscu. Z nim, sam na sam.

Tuż nad nią na ścianie uśmiechali się radośnie zawodnicy Manchester United, tuż po zdobyciu pucharu Ligi Mistrzów. Chciała mu sprawić miłą niespodziankę. Tylko czy on w ogóle zwróci na to uwagę? Uśmiechnęła się sama do siebie z roztargnieniem, a w ślad za tym uśmiechem powróciły złe myśli i strach znów zacisnął pięść w jej brzuchu.

„A jeśli to wszystko jest jedną wielką pomyłką?” – pomyślała.

Wstała i zaczęła chodzić od ściany do ściany, mocno przyciskając dłonie do piersi. Na tym materacu będzie leżał, a tu, na składanym plastikowym krzesełku, będzie siedzieć ona. Przygotowała też cienki materac dla siebie, ale nie miała złudzeń: przez wszystkie te dni i noce ani na chwilę nie zmruży oka. Trzy, cztery, pięć takich nocy. Bezzębny mężczyzna z Parku Niepodległości ostrzegał ją: „Wystarczy, że na chwilę spuścisz go z oczu – zaraz ci ucieknie”. Zniechęcona przyglądała się pustym ustom, które się do niej uśmiechały, i oczom, które wprost pożerały jej ciało, a jeszcze łapczywiej patrzyły na dwudziestoszeklowy banknot, który trzymała w ręku. „Jak to? – dopytywała, starając się opanować drżenie w głosie. – Co to znaczy, że mi ucieknie? Dlaczego miałby to robić?” On zaś, w długiej ubrudzonej szacie w paski, opatulony mimo upału kosmatym, zmierzwionym kocem, zarechotał, rozbawiony jej naiwnością: „Słyszałaś kiedyś, siostro, o takim magiku? O tym, co uciekał z każdego miejsca, gdzie tylko go zamknęli? Z tym twoim będzie dokładnie tak samo. Wsadź go do puszki i zamknij na sto kłódek, wsadź do sejfu w banku, w brzuch jego matki – on po prostu musi uciec. Nie ma rady! On nad tym nie panuje, tu żaden sąd nie pomoże!”.

Nie miała pojęcia, jak to wytrzyma. Może kiedy tu z nim będzie, obudzą się w niej nowe, nieznane pokłady energii. Tylko na tym może się teraz oprzeć, na takich właśnie nikłych nadziejach. Ale i tak wszystko jest pisane palcem po wodzie – jeśli teraz zacznie się zastanawiać, jakie są szanse powodzenia, to się załamie. Panika nosiła ją po wnętrzu małej jaskini – byleby tylko nie myśleć, nie myśleć logicznie, teraz musi być odrobinę szalona, jak żołnierz, który wyruszając na samobójczą misję, nie myśli o tym, co może go spotkać. Znowu, już chyba po raz dziesiąty, sprawdziła zapasy żywności. Znów obliczała, czy wystarczy jedzenia na wszystkie te dni i noce. Usiadła na plastikowym krześle naprzeciwko materaca i próbowała sobie to wyobrazić: co będzie do niej mówił, jak z godziny na godzinę będzie jej coraz bardziej nienawidził i co będzie próbował jej zrobić. Na tę myśl znów poderwała się z miejsca. Podbiegła do niszy w głębi jaskini, żeby sprawdzić, czy są bandaże, plastry i jodyna. To jej nie uspokoiło. Odsunęła leżący na podłodze wielki kamień, odsłaniając drewnianą płytę. Pod nią, w dołku wykopanym w ziemi, leżały obok siebie mały elektryczny paralizator oraz kajdanki, które kupiła w sklepie ze sprzętem turystycznym.

„Jestem kompletnie stuknięta” – pomyślała.

Zanim wyszła, przystanęła, by ogarnąć wzrokiem miejsce, które przez cały miesiąc przygotowywała i urządzała. Kiedyś, być może setki lat wcześniej, mieszkali tutaj ludzie. Znalazła ślady. Mieszkały tu także zwierzęta. Teraz będzie to ich mieszkanie, jej i jego, dom wariatów i szpital zarazem, pomyślała. A przede wszystkim więzienie. Wystarczy. Pora iść.

Miesiąc później chłopak i suka pędzili ulicami Jerozolimy, obcy sobie, ale złączeni sznurkiem, jakby wciąż jeszcze niezdolni uznać, że naprawdę są razem. Mimo to, niejako mimochodem, zaczęli powoli uczyć się czegoś o sobie nawzajem: jak podnoszą się uszy w chwilach podniecenia, jak mocno uderzają buty o asfalt, jak pachnie pot, jakie uczucia można wyrazić ogonem, ile siły jest w ręce trzymającej sznurek, ile tęsknoty w ciele, które ciągnie ją dalej, do przodu… Zeszli już z głównej, ruchliwej ulicy i zapuścili się w wąskie, kręte zaułki, suka jednak nadal nie zwalniała biegu. Asaf miał wrażenie, że przyciąga ją jakiś potężny magnes. Ogarnęło go dziwne uczucie, że jeśli tylko przestanie myśleć, jeśli całkowicie wyrzeknie się własnej woli, wtedy on także, tak jak suka, zdoła poddać się sile przyciągania tego miejsca, do którego tak jej spieszno. Po dłuższej chwili ocknął się niespodziewanie, bo suka zatrzymała się przed zieloną bramą osadzoną w wysokim kamiennym murze, po czym stanęła z gracją na tylnych łapach, przednimi zaś nacisnęła żelazną klamkę i otworzyła. Asaf spojrzał w prawo i w lewo. Ulica była pusta. Zdyszana suka parła do przodu, a on wszedł za nią, i natychmiast otoczyła go głęboka cisza, jak w morskiej głębinie.

Przestronny dziedziniec.
Pokryty śnieżnobiałym żwirem.
Posadzone w równych rzędach drzewa owocowe.
Okrągły kamienny dom, wielki i przysadzisty.

Asaf szedł powoli, ostrożnie. Żwir chrzęścił mu pod stopami. Zdumiewało go, jakim sposobem tak piękny i przestronny teren uchował się niemal w samym centrum miasta. Minął okrągłą studnię. Do sznura przywiązane było błyszczące wiadro, a na pniu ściętego drzewa stało kilka glinianych kubków, jakby czekały na kogoś, kto by się z nich napił. Asaf zajrzał do studni, wrzucił do niej kamyk i dopiero po dłuższej chwili usłyszał cichy, podobny do czkawki chlupot. Kawałek dalej stała opleciona bujną winoroślą altana, a w niej pięć rzędów ławek, przed każdą z nich zaś stało po pięć dużych kamieni ociosanych w kształt poduszek, aby można było na nich oprzeć zmęczone nogi.

Asaf zatrzymał się, by obejrzeć kamienny dom. Pnącze o fioletowych kwiatach porastało ściany, pięło się na wysoką wieżę i rozkładało płasko u stóp krzyża na jej szczycie.

„Kościół” – pomyślał zaskoczony. – „Suka jest własnością kościoła. Widocznie to kościelna suka”. Starał się w to uwierzyć, a nawet zdołał sobie wyobrazić ulice Jerozolimy zapełnione stadami rozszalałych kościelnych psów.

Suka bez wahania zaciągnęła go na tyły domu, jakby rzeczywiście była u siebie. U szczytu wieży znajdowało się łukowate okienko, niby otwarte oko między gałązkami bugenwilli. Suka podniosła łeb i zaszczekała kilka razy, krótko i donośnie.

Przez chwilę nic się nie działo. Później z góry, ze szczytu wieży, dobiegło szurnięcie krzesłem. Ktoś się tam poruszył. Okienko się otworzyło i rozległ się głos kobiety, a może mężczyzny – trudno powiedzieć, był ochrypły, jak gdyby nieużywany od dłuższego czasu. Pojedynczy okrzyk, jedno słowo, być może imię suki, bo znów zaczęła szczekać, a głos z góry ponownie zawołał, ostry i pełen zdumienia, jakby nie dowierzając szczęściu, jakie go właśnie spotkało. Asaf pomyślał, że tutaj kończy się jego mała eskapada z suką. Zwierzę wraca do domu, do kogoś, kto mieszka na szczycie tej wieży. Tak szybko się to skończyło. Czekał, aż ktoś wyjrzy przez okno i poprosi, żeby wszedł na górę, ale w oknie zamiast twarzy ukazała się drobna, śniada ręka – przez chwilę sądził, że dziecięca – a potem mała drewniana skrzynka z przywiązanym do niej sznurkiem, który spuszczał się coraz niżej, a skrzynka na jego końcu kołysała się jak kosz z małym Mojżeszem na falach Nilu. Wreszcie zatrzymała się dokładnie na wysokości jego oczu.

Suka omal nie oszalała z podniecenia. Przez cały czas, gdy sznurek się opuszczał, szczekała, kopała w ziemi, podbiegała do drzwi kościoła, po czym wracała do Asafa. W skrzynce Asaf znalazł wielki i ciężki żelazny klucz. Przez chwilę się wahał. Klucz oznacza drzwi: co go za nimi czeka? (Z pewnych względów był właściwym człowiekiem na właściwym miejscu. Miał za sobą setki godzin treningu, który przygotował go na taką właśnie sytuację: wielki żelazny klucz, wysoka wieża, tajemniczy zamek… do tego zaczarowany miecz, czarodziejski pierścień, szkatuła skarbów i strzegący jej żarłoczny smok. I prawie zawsze troje drzwi, spośród których trzeba wybrać te właściwe, pamiętając, że za dwojgiem z nich czają się najwymyślniejsze rodzaje śmierci w męczarniach). Tu jednak był tylko jeden klucz i jedne drzwi, więc Asaf podążył za suką, i otworzył je.

Stanął w progu wielkiej, ciemnej sali, z nadzieją, że gospodarz tego domu zejdzie do niego z wieży, lecz nikt się nie zjawiał, nie było też słychać kroków. Asaf wszedł do środka, a drzwi powoli zamknęły się za nim. Czekał. Po chwili zaczął rozróżniać kształty przedmiotów we wnętrzu ciemnej sali: kilka wysokich szaf, komody, stoły i książki. Tysiące książek. Wzdłuż wszystkich ścian, na półkach, na szafach, na stołach i usypane w sterty na podłodze. Leżały tam też ogromne paczki gazet powiązane cienkimi sznurkami, a do każdej doczepiona była kartka z cyframi: 1955, 1957, 1960… Suka znów zaczęła ciągnąć, a on postępował krok w krok za nią. Na jednej z półek zobaczył książki dla dzieci i przez chwilę poczuł się zagubiony, a nawet nieco wystraszony. Co tu robią książki dla dzieci? Od kiedy to księża i mnisi czytają bajki?

Pośrodku sali stała wielka skrzynia, Asaf ominął ją. Może jakiś stary sarkofag, może ołtarz. Zdawało mu się, że słyszy, jak na górze ktoś się porusza, że dochodzi stamtąd odgłos miękkich, pośpiesznych kroków, a nawet brzęk widelców i noży. Na ścianach wisiały portrety odzianych w habity mężczyzn, nad ich głowami unosiły się świetliste aureole. Wpatrywali się oni w Asafa oczami pełnymi wyrzutu.

Po wielkiej sali niosło się echo, podwajając odgłos każdego ruchu, każdego oddechu, każdego skrobnięcia pazurami po posadzce. Suka ciągnęła go ku drewnianym drzwiom w końcu sali, a on próbował ją od nich odciągnąć. Miał wyraźne przeczucie, że to ostatnia chwila, żeby się stąd wymknąć, być może nawet przed czymś się ratując. Suka nie miała już cierpliwości do jego lęków, poczuła zapach bliskiej osoby, zapach, który miał się stać ciałem, dotykiem, a ona tęskniła za tym całą swoją psią duszą. Sznurek naprężył się i zaczął drżeć. Podeszła do drzwi, stanęła, zaczęła skrobać w nie pazurami i skowyczeć. Kiedy tak stała na tylnych łapach, prawie dorównywała Asafowi wzrostem, a wtedy chłopak znów zobaczył, jakie piękne i zwinne zwierzę kryje się pod tą ubrudzoną, zmierzwioną sierścią, i poczuł ukłucie w sercu, bo właściwie nie zdążyli się dobrze poznać. Przez całe życie chciał mieć psa i błagał, żeby mu na to pozwolili, jednakże wiedział, że to wykluczone ze względu na astmę mamy. Teraz zaś w pewnym sensie miał psa, chociaż tylko na krótko, i to w biegu.

„Co ja tu robię?” – pytał sam siebie, naciskając dłonią na klamkę. Drzwi się otworzyły. Stanął w korytarzu, który zakręcał i prawdopodobnie biegł wokół całego kościoła. „Nie powinno mnie tu być” – pomyślał i pobiegł za suką, która natychmiast wyskoczyła do przodu, mijając troje zamkniętych drzwi. Przemknął jak wiatr między grubymi, pobielonymi ścianami, aż dotarł do szerokich kamiennych schodów. „Jeśli coś mi się stanie – myślał, widząc już oczyma wyobraźni kapitana, który z grobową miną wychodzi z kabiny pilota, zbliża się do jego rodziców i szepcze im coś na ucho – nikt na świecie nie wpadnie na to, żeby mnie tutaj szukać”.

U szczytu schodów, na samej górze, były jeszcze jedne, niebieskie drzwiczki. Suka ujadała i skamlała, nieomal mówiła, węsząc pod drzwiami i skrobiąc pazurami o próg, a zza drzwi dochodziły radosne wołania, które przypominały Asafowi gdakanie kury, po czym ktoś w środku zawołał dziwaczną hebrajszczyzną, z archaicznym akcentem:

– Jużci, moja duszko, wnet otworzą się podwoje, już, już!

Klucz obrócił się w zamku, a kiedy drzwi lekko się uchyliły, suka wpadła jak strzała i rzuciła się na człowieka stojącego wewnątrz, zostawiając Asafa za drzwiami, które zamknęły się z powrotem. „Zawsze tak się kończy” – pomyślał z goryczą. Zawsze tak się jakoś składa, że na końcu to on zostaje za zamkniętymi drzwiami. Ale właśnie dlatego tym razem zebrał się na odwagę, popchnął lekko drzwi i zajrzał do środka. Zobaczył czyjeś pochylone plecy i długi warkocz wystający spod czarnego, okrągłego beretu z wełny, i przez chwilę zdawało mu się, że ta niska, szczupła osoba ubrana w długą szarą suknię to dziecko, dziewczynka, ale to była dorosła kobieta – drobna staruszka, która ze śmiechem wtuliła twarz w szyję suki, głaskała ją drobnymi dłońmi i przemawiała do niej w nieznajomym języku. Asaf czekał, nie chcąc im przeszkadzać, aż wreszcie kobieta, wciąż się śmiejąc, odepchnęła sukę i zawołała:

– No, wystarczy! Dość już, moja ty skandaliariso, pozwólże mi się przywitać wreszcie z Tamar!
Po czym odwróciła się i szeroki uśmiech w jednej chwili zamarł jej na ustach.
– Ale kim… – cofnęła się – kim ty jesteś? – krzyknęła, chwytając się rękami za kołnierz habitu, a jej twarz wykrzywiła się w grymasie rozczarowania i lęku. – I czego tu szukasz?
Asaf zastanowił się, a po chwili odpowiedział:
– Nie wiem.

Mniszka cofnęła się jeszcze bardziej i przywarła do ściany, zapełnionej regałami książek. Suka stała między nią a Asafem i oblizując się, spoglądała to na nią, to na niego, wyraźnie zagubiona i nieszczęśliwa. Asaf miał wrażenie, że ona też jest rozczarowana; że nie tego spotkania oczekiwała, ciągnąc go tutaj.

– Przepraszam, eee... Naprawdę nie wiem, co ja tu robię – powtórzył i poczuł, że zamiast cokolwiek wyjaśnić, jeszcze bardziej wszystko gmatwał, jak zawsze, kiedy trzeba było rozwiązać jakiś problem za pomocą słów. Nie wiedział, jak ma uspokoić mniszkę, żeby tak nie dyszała, żeby z jej czoła znikły zmarszczki świętego oburzenia.

– Oto pizza – powiedział łagodnie, wskazując wzrokiem pudło, które trzymał w dłoni.

Miał nadzieję, że chociaż tym ją uspokoi, bo pizza to rzecz prosta i jednoznaczna. Ale mniszka jeszcze mocniej przylgnęła do półek z książkami i Asaf ze swoją posturą poczuł się groźnym olbrzymem, którego każdy ruch był niewłaściwy. Widok mniszki opartej o regał ściskał go za serce, wyglądała jak mały przerażony ptaszek, który stroszy piórka, aby odegnać drapieżnika.

W tym momencie zauważył nakryty stół: dwa talerze i dwie filiżanki, duże metalowe widelce. Mniszka spodziewała się gościa. Asaf nie wiedział jednak, czym wytłumaczyć tak wielki strach, i takie rozczarowanie, wręcz rozgoryczenie.

– To ja już pójdę – powiedział ostrożnie. Została jeszcze kwestia formularza. I mandatu. Nie miał pojęcia, jak się mówi coś takiego. Jak prosi się kogoś o zapłacenie mandatu.
– Jak to pójdziesz? – krzyknęła kobieta. – A gdzie Tamar? Dlaczegóż nie przyszła?
– Kto?
– Tamar, Tamar! Moja Tamar, jej Tamar!

Zniecierpliwiona, trzykrotnie wskazała palcem na sukę, która z szeroko otwartymi oczami śledziła rozmowę, przenosząc wzrok to na jedną, to na drugą stronę, jakby obserwowała mecz ping-ponga.

– Nie znam jej – wymamrotał Asaf, uważając, by nie palnąć jakiegoś głupstwa. – Po prostu jej nie znam. Naprawdę.

Zapadło długie milczenie. Asaf i mniszka spojrzeli po sobie jak dwoje cudzoziemców, którzy pilnie potrzebują tłumacza. Nagle suka zaszczekała i oboje zamrugali oczami, jak przebudzeni, jakby prysnął rzucony na nich czar. Asaf rozważał z wolna snującą się myśl: „Tamar to widocznie ta młoda dama, o której mówił sprzedawca pizzy, ta z rowerem. Pewnie zajmuje się dostawami dla kościołów. Teraz już wszystko jasne” – pomyślał, chociaż wiedział, że nic nie jest jasne. Ale to już naprawdę nie jego sprawa.

– Proszę pani, ja tylko… – położył białe pudło na stole i natychmiast się cofnął, żeby broń Boże nie pomyślała, że zamierza tu również jeść – ja tylko przyniosłem pizzę.
– Pizza, pizza! – rozzłościła się mniszka. – Skończ wreszcie tą pizzą! Ja go pytam o Tamar, a ten mi o pizzy! Gdzieś ją spotkał? Mówże wreszcie!

Asaf spuścił głowę między ramiona, a wtedy jej strach przed nim nagle stopniał, pytania mniszki spadały na chłopca, jak gdyby okładała go piąstkami:

– Co to ma znaczyć „nie znam jej”? Nie jesteś jej kolegą, przyjacielem, krewnym? Spójrz no mi w oczy! – Asaf podniósł wzrok na mniszkę i z jakiegoś powodu pod jej świdrującym spojrzeniem poczuł się tak, jakby skłamał. – Czy ona cię tutaj nie przysłała, żeby sprawić mi przyjemność? Żebym się o nią tak nie troskała? Chwileczkę! List! Ach, jaka ja jestem niemądra, oczywiście, list!

Przypadła do kartonu z pizzą, otworzyła go i zaczęła w nim szperać, podniosła pizzę, zajrzała pod spód, z dziwną tęsknotą przeczytała reklamę pizzerii, jakby szukając między wierszami jakiejś wskazówki, i coraz bardziej rzedła jej mina.

– Nawet krótkiego liściku? – wyszeptała, nerwowo poprawiając srebrne włosy, które wysunęły się jej nad uszami spod czarnego wełnianego beretu. – A może chociaż przekazała jakąś wiadomość? Może prosiła, żebyś coś zapamiętał? Spróbuj sobie przypomnieć, bardzo proszę, to dla mnie ważne: na pewno cię prosiła, żebyś mi coś przekazał, prawda? – Utkwiła wzrok w jego ustach, jakby siłą woli próbowała odczytać z nich upragnione słowa: – Może chociaż tyle, że wszystko układa się pomyślnie? Co, mam rację? Że niebezpieczeństwo minęło? Tak ci powiedziała?

Asaf wiedział, że stojąc w taki sposób, przybiera minę, o jakiej Reli, jego siostra, powiedziała kiedyś: „Co do jednego masz szczęście, Asafi – że z taką miną możesz tylko miło zaskoczyć”.

– Ale czekaj, czekaj! – Mniszka zmrużyła oczy. – Może ty w ogóle, nie daj Boże, jesteś jednym z nich, z tych łobuzów? Mówże, mów, jesteś od nich? Trzeba ci wiedzieć, mój panie, że ja się wcale nie boję! – W tym momencie tupnęła na niego drobną nóżką, aż Asaf zrobił krok do tyłu. – Co, czyżbyś połknął język? Zrobiłeś jej coś? Tymi rękami rozedrę cię na strzępy, jeśli choć dotknąłeś dziewczynki!

W tym momencie suka nagle zaskowyczała, a Asaf, zakłopotany, klęknął koło niej i zaczął ją głaskać obiema rękami. Nie przestawała jednak skomleć i szlochać, drżąc na całym ciele. Wyglądała przy tym trochę jak dziecko, które przypadkiem stało się świadkiem kłótni między rodzicami i nie może już dłużej tego znieść. Asaf położył się obok niej na podłodze, głaskał ją, tulił, obejmował, mówił jej coś na ucho, jakby zupełnie zapomniał, gdzie jest, jakby zapomniał o tym miejscu i o mniszce. Z całą delikatnością i czułością starał się ukoić wystraszonego, przygnębionego psa. Mniszka z kolei umilkła, patrząc zdumionym wzrokiem na wysokiego chłopaka. Przyglądała się badawczo jego jeszcze dziecięcej, ale poważnej twarzy, czarnym włosom opadającym mu na czoło, policzkom obsypanym trądzikiem – i zadrżała, widząc w chłopaku tyle ciepła, które bez żadnych oporów emanowało z niego ku suce.

W tym momencie dotarło do Asafa to, co usłyszał wcześniej. Podniósł głowę i spytał:
– To jest dziewczynka?
– Co? Kto? Tak, dziewczynka… Nie, dziewczyna. Mniej więcej w twoim wieku… – Mniszka zdawała się szukać głosu, który gdzieś jej zginął. Pocierając lekko twarz palcami, patrzyła, jak Asaf pociesza sukę, stara się ją utulić, delikatnie i cierpliwie łagodzi wzburzone fale jej płaczu, aż w końcu uspokoił ją zupełnie, przywracając iskierkę światła jej brązowym oczom:

– Dość, wystarczy, widzisz, że wszystko w porządku – mruknął Asaf, po czym wstał, a kiedy zobaczył, gdzie się znajduje i przypomniał sobie, w jakim się znalazł kłopocie, jego wzrok przygasł i chłopiec znów pogrążył się we własnych myślach.

– Ale chociaż wyjaśnij – westchnęła staruszka, lecz tym razem było to zupełnie inne westchnienie, miało w sobie coś jeszcze prócz bólu i rozczarowania – skoro jej nie znasz, to jak wpadłeś na to, żeby przynieść tutaj niedzielną pizzę? I jak się to stało, że suka pozwoliła ci się prowadzić na sznurku? Przecież nie ma na świecie człowieka, prócz Tamar, rzecz jasna, któremu pozwoliłaby się tak uwiązać! A może ty jesteś takim małym królem Salomonem i znasz język zwierząt?

Wysunęła drobną, spiczastą brodę, domagając się odpowiedzi. Asaf z wahaniem zaprzeczył: to nie jest język zwierząt. To jest, jak by to wytłumaczyć… Prawdę mówiąc, nie do końca rozumiał, co mniszka mówiła do niego wzburzonym tonem, ową przedziwną hebrajszczyzną. Wyraźnie podkreślała gardłowe głoski, tak jak je wymawiają starzy jerozolimczycy, poza tym podwajała litery, o których Asafowi nie przyszłoby nawet do głowy, że należy je podwoić, i przeważnie nie czekała na odpowiedź, tylko dalej zasypywała go pytaniami.

– Ale może byś wreszcie otworzył buzię? – dyszała zniecierpliwiona. – Panagija mu! Jak długo można milczeć?
Wtedy wreszcie zebrał myśli i opowiedział jej, krótko i rzeczowo, swoim zwyczajem, że pracuje w urzędzie miejskim…
– Ależ chwileczkę, zatrzymaj się! – gwałtownie weszła mu w słowo. – Czemuś się tak nagle zerwał do galopu? Nie rozumiem: przecież jesteś za młody, by pracować!
Asaf uśmiechnął się w duchu i wytłumaczył jej, że to taka wakacyjna praca, a wtedy mniszka znowu mu przerwała:
– Wakacyjna? Coś podobnego, to wakacje mogą być pracą? Opowiedz mi prędko, gdzież się znajduje to cudowne miejsce?
Chłopak wyjaśnił zatem, że po prostu ma teraz wakacje od szkoły i w tym czasie postanowił sobie trochę zarobić.
– Ach, pojęłam! To wspaniale, mów dalej, tylko przedtem powiedz jeszcze, jak dostałeś taką niezwykłą pracę?

Asaf był trochę zdziwiony: co to ma wspólnego z odnalezieniem suki i dlaczego staruszka chce wiedzieć, co się działo, zanim tutaj dotarł, ale najwyraźniej naprawdę ją to interesowało. Przysunęła sobie niewielki bujany fotel, usiadła w nim i zaczęła się kołysać z lekko rozstawionymi nogami i dłońmi złożonymi na kolanach. Spytała, czy bardzo mu się podoba jego zajęcie, na co Asaf odparł, że nieszczególnie; jego praca polega na wpisywaniu do rejestru skarg mieszkańców dotyczących pękniętych rur wodociągowych na ulicach i w miejscach publicznych, ale większość czasu po prostu przesypia…

– Przesypiasz? – Mniszka podskoczyła, jak gdyby spotkała bratnią duszę w tłumie obcych ludzi. – Naprawdę siedzisz tam sobie i śpisz? Opowiadaj! – I radośnie uderzyła kolanem o kolano.
Asaf bardzo zmieszany wyjaśnił, że niezupełnie śpi, tylko tak, buja w obłokach, rozmyśla o różnych rzeczach…
– Ale o czym rozmyślasz, oto jest pytanie!

Mniszka szeroko otworzyła oczy, w których teraz zabłysła iście demoniczna iskierka, a jej twarz wyrażała tak głęboką powagę i zainteresowanie, że Asaf zmieszał się do reszty i zamilkł; bo co jej miał powiedzieć? Że rozmyśla o Dafi i o tym, jak się ma od niej wreszcie uwolnić, nie narażając się Roiemu? Spojrzał na nią. Jej ciemne oczy wpatrywały się w jego usta, w oczekiwaniu na odpowiedź. Nagle naszła go szalona myśl, żeby rzeczywiście uchylić jej rąbka tajemnicy. „Co mi szkodzi – pomyślał – tylko tak, dla hecy, przecież ona i tak nic z tego nie zrozumie. Tysiące lat świetlnych dzielą jej świat od mojego”.

– Tak? Znów zamilkłeś, mój drogi? – odezwała się mniszka. – Nagle odebrało ci mowę? Nie daj Boże, byś miał tak zakończyć opowieść, która dopiero co się narodziła!
Asaf bąknął, że to zwyczajna, głupia historia.
– Nie, nie, nie! – Staruszka klasnęła w dłonie. – Nie ma czegoś takiego jak głupia historia. Powinieneś wiedzieć, że każda opowieść kryje w sobie, gdzieś w głębi wielką prawdę, nawet jeśli dla nas pozostaje ona niezrozumiała!
– Ale to naprawdę głupia historia – zapewnił ją Asaf z powagą, po czym zaraz zaczął się uśmiechać, widząc, jak usta mniszki rozciągają się, w przebiegłym, dziecięcym uśmiechu.
– Dobrze – powiedziała z teatralnym westchnieniem i splotła ręce na piersiach. – Opowiedz mi w takim razie tę swoją głupią historię. Ale dlaczego stoisz? Słyszał kto coś podobnego? – Zdumiona rozejrzała się dookoła. – Gospodyni siedzi, a gość stoi! – Zerwała się z miejsca i podsunęła mu wysokie krzesło z prostym, solidnie wyglądającym oparciem. – Siądźże, a ja przyniosę dzbanek wody i mały poczęstunek. Co byś powiedział, gdybym pokroiła dla nas obojga świeżego ogórka i pommidora? – Powiedziała „pommidora”, przez dwa „m”! – Bądź co bądź nie co dzień zachodzi tu taki dostojny gość z urzędu miejskiego! Siedź, Dinko, spokojnie. Wiesz, że ty też dostaniesz.
– Dinka? – spytał Asaf. – Tak się wabi?
– Tak, Dinka. Tamar mówi na nią Dineczka, a ja… – Pochyliła się nad suką i potarła nosem o jej nos. – Ja ją nazywam psotnicą, diabelskim nasieniem, mówię do niej serdeńko, mój złoty kudłaczu, i skandaliariso, mam na nią sto dwadzieścia jeden imion, prawda, moje złotko?

Suka patrzyła na nią z miłością i strzygła uszami za każdym razem, gdy padło jej imię. Asaf poczuł, że w nim również odzywa się coś nieznajomego, jakby lekkie, ledwo wyczuwalne łaskotanie: „Dinka i Tamar – pomyślał. – Tamar i jej Dinka, Dinka i jej Tamar. Przez moment stanęły mu obie przed oczami, przytulone do siebie, tworzące razem pełną ciepła, doskonale harmonijną całość. Lecz wtedy Asaf przypomniał sobie, że to w gruncie rzeczy nie jego sprawa, i stanowczo odepchnął od siebie ten widok.

– A ty jak?
– Co ja jak?
– Jak masz na imię?!
– Asaf.
– Asaf, Asaf, „Psalm Asafowy” – zanuciła pod nosem, po czym żwawym krokiem, niemal biegiem, podreptała do kuchni.

Asaf słyszał zza kwiecistej zasłony, jak mniszka coś kroi, podśpiewując. Po chwili wróciła i postawiła na stole wielki szklany dzban z wodą, w której pływały kawałki cytryny i listki mięty, oraz talerz z plasterkami ogórka, pomidora i cebuli, do tego oliwki i pokrojony w kostkę biały ser, a wszystko zatopione w gęstej oliwie. Wtedy usiadła naprzeciw niego, wytarła dłonie w fartuszek, który włożyła sobie na habit, po czym podała mu rękę:

– Teodora. Pochodzę wyspy Liksus w Grecji. Ostatnia córka tej nieszczęsnej wyspy zasiada właśnie z tobą do stołu. Jedz, synku.

Tamar stała dłuższą chwilę przed wejściem do małego zakładu fryzjerskiego w dzielnicy Rechawia, nie mając odwagi wejść do środka. Zbliżał się wieczór, jeden z pierwszych lipcowych dni leniwie dobiegał końca. Tamar chyba z godzinę chodziła w tę i z powrotem przed zakładem. W wielkim oknie widziała własne odbicie oraz starego fryzjera, który strzygł jednego po drugim trzech mężczyzn, równie starych jak on. „Zakład fryzjerski dla emerytów – pomyślała Tamar. – Dla mnie jak znalazł. Tutaj nikt mnie nie rozpozna”. Dwóch klientów czekało na swoją kolej. Jeden z nich czytał gazetę, a drugi, prawie całkiem łysy (czego on w ogóle tu szuka?), o wodnistych, wyłupiastych oczach, wciąż zagadywał fryzjera. Włosy przytuliły się jej do pleców, jakby błagały o litość dla siebie i dla niej samej. Nie obcinała ich od sześciu lat, od dziesiątego roku życia. Nawet w czasach, kiedy chciała całkowicie zapomnieć, że jest dziewczyną, nie potrafiła się ich wyrzec. Były dla niej wygodną zasłoną, czasami wręcz namiotem, w którym mogła się schować, czasami zaś, rozwiane na wietrze, stawały się jej okrzykiem wolności. Co kilka miesięcy, kiedy nachodziła ją potrzeba, by zadbać o wygląd, zaplatała je w grube warkocze, a następnie obwiązywała sobie wokół głowy. Czuła się wtedy dorosła, kobieca, zrównoważona i niemal piękna. Wreszcie pchnęła drzwi i weszła do środka. Opadły ją natychmiast zapachy mydła, szamponu i spirytusu oraz spojrzenia wszystkich, którzy tam siedzieli. Zaległa grobowa cisza. Tamar usiadła śmiało, nie zwracając na to uwagi. Ciężki plecak postawiła sobie przy nodze. Wielki czarny magnetofon na sąsiednim krześle.

– No więc, niech pan sobie wyobrazi… – mężczyzna z wytrzeszczonymi oczami na próżno próbował wrócić do rozmowy z fryzjerem – co ona mi mówi, ta moja córka? Że córce, która im się właśnie urodziła, postanowili dać na imię Beverly! Dlaczego? Bo tak, i już. Tak chciały jej starsze siostry…

Lecz jego słowa zawisły nieruchomo i zgęstniały niczym para, kiedy nagle natrafia na zimne powietrze. Umilkł zmieszany i pomacał się po łysinie, jakby coś mu na nią kapnęło. Mężczyźni spojrzeli ukradkiem na dziewczynę, a potem po sobie. Ich spojrzenia błyskawicznie zaplotły pajęcze nici porozumienia. „Coś tu nie gra – mówiły. – Ona tu nie pasuje, ba, z nią w ogóle jest coś nie w porządku”. Fryzjer pracował w milczeniu, co jakiś czas spoglądając w lustro. Zobaczył jej błękitne, spokojne oczy i nagle palce odmówiły mu posłuszeństwa.

– Starczy już, panie Szymku – powiedział dziwnie zmęczonym głosem do mężczyzny, który i tak przestał już mówić. – Później mi pan wszystko opowie.

Tamar zebrała włosy. Przybliżyła je sobie do nosa i ust, by poczuć ich smak i zapach, pocałowała je na pożegnanie i już na zapas zaczęła tęsknić za ich ciepłym, nieraz łaskoczącym dotykiem, za ich ciężarem, kiedy były upięte, i za poczuciem, że przydają jej wzrostu, podkreślają jej istnienie, jej realną obecność w świecie.

– Proszę ściąć wszystko – powiedziała, kiedy przyszła jej kolej.
– Wszystko? – Głos fryzjera aż załamał się ze zdumienia.
– Wszystko.
– Nie szkoda?
– Prosiłam, żeby pan ściął wszystko.
Dwaj starsi panowie, którzy weszli do zakładu po niej, stanęli jak wryci. Trzeci, Szymek, zakrztusił się w nagłym ataku kaszlu.
– Kochanieńka – westchnął fryzjer, przy czym okulary lekko mu zaparowały. – Może lepiej, żebyś poszła wpierw do domu i spytała taty i mamy?
– Proszę mi powiedzieć – odcięła się natychmiast, sprężona do ataku – jest pan fryzjerem czy doradcą pedagogicznym?
Ich spojrzenia skrzyżowały się w lustrze jak szable. Ta stanowczość też była u niej czymś nowym, czego Tamar nie lubiła, ale było bardzo przydatne tam, gdzie się ostatnio obracała:
– Prosiłam ściąć wszystko i tyle. Za to chyba płacę?
– Ale to jest zakład dla mężczyzn. – Fryzjer próbował oponować.
– W takim razie niech mnie pan ogoli – powiedziała ze złością. Splotła ręce poniżej piersi i zamknęła oczy.

Bezsilny fryzjer powiódł wzrokiem po mężczyznach siedzących na krzesłach z tyłu sali. Jego spojrzenie mówiło: „Biorę was na świadków, że próbowałem jej to wyperswadować. Od tej chwili cokolwiek się stanie – będzie to na jej wyłączną odpowiedzialność”. Klienci przytaknęli mu wzrokiem. Pogładził dłonią własne przerzedzone włosy i wzruszył ramionami. Następnie ujął w dłoń wielkie nożyce i kilka razy zaszczękał nimi w powietrzu. Czuł, że wyszło mu to dość niezdecydowanie, głucho i słabo. Powtórzył więc jeszcze kilka razy, coraz mocniej, aż nożyce wydały właściwy dźwięk, taki, jak zawsze, kiedy z radością przystępują do dzieła. Wtedy ujął między kciuk a palec wskazujący pukiel jej włosów, gęstych, kręconych, czarnych jak węgiel, westchnął i wreszcie zabrał się do pracy.

Tamar nie otworzyła oczu, nawet kiedy zamienił nożyce na nieco mniejsze, ani później, kiedy włączył elektryczną golarkę, ani też na końcu, kiedy ostrą brzytwą usuwał ostatnie ździebełka. Nie widziała osłupienia, z jakim patrzyli na nią mężczyźni. Jeden po drugim odkładali gazety i pochyleni lekko do przodu patrzyli, to z zaciekawieniem, to z niesmakiem, na jej nagą czaszkę, zbyt różową, jak nieopierzone pisklę, która ukazywała się stopniowo spod czarnych fal jej włosów. Obcięte pukle leżały na podłodze i fryzjer bardzo uważał, żeby na nie nie nadepnąć. W pomieszczeniu zrobiło się już gorąco i tłoczno, ona jednak czuła powiew chłodnego powietrza wokół głowy. „Może nie jest tak strasznie – pomyślała i uśmiechnęła się do siebie, słysząc w duszy panią Halinę, swoją nauczycielkę emisji głosu, która wyrzuca jej czasami, że się zaniedbuje: «Włosy też potrzebują troski, Tamile. Jak o nie troszeczkę zadbasz, to sama będziesz odrobinę szczęśliwsza, mam rację? W czym problem? Trochę odżywki, trochę szamponu, może być krem – być piękną to żaden wstyd…»”.

– Gotowe – mruknął fryzjer i poszedł wytrzeć brzytwę w wacik nasączony spirytusem, potem zajął się pokrowcem na nożyczki, byleby tylko stać do niej tyłem, kiedy otworzy oczy.

Otworzyła je natychmiast i zobaczyła małą, brzydką dziewczynkę, wystraszoną, a nawet przerażoną. Zobaczyła dziewczynkę z poprawczaka, dziecko ulicy, wariatkę. Dziewczynka miała zbyt spiczaste uszy, za długi nos i wielkie, dziwnie szeroko rozstawione oczy. Nigdy przedtem nie zauważyła, że są takie dziwne. Teraz przeraziły ją swoim nagim, porażającym spojrzeniem. Pierwsza myśl była taka, że nagle stała się bardzo podobna do swojego ojca, i to akurat w tych rysach jego twarzy, które uwidoczniły się dopiero ostatnio, kiedy zaczął się starzeć. Drugą myślą było, że dzięki temu, w odpowiednim ubraniu, które zatrze podobieństwo, jest szansa, że nie rozpoznają jej nawet rodzice, gdyby przypadkiem przeszli na ulicy koło niej.

Zakład fryzjerski zastygł w bezruchu. Tamar długo i bezlitośnie przypatrywała się sama sobie. Goła głowa wydała się jej odsłoniętym kikutem. Miała poczucie, że teraz każdy może odczytać jej myśli.

– Przyzwyczaisz się – usłyszała dobiegające z oddali mamrotanie fryzjera. – W twoim wieku włosy szybko odrastają.
– Niech się pan o mnie nie martwi – zaprotestowała od razu, odrzucając wszelką łagodność, która mogłaby ją złamać. Bez włosów nawet własny głos brzmiał w jej uszach inaczej, był wyższy, jakby rozszczepiony na kilka barw, i zdawało się, że dochodzi do niej z innego miejsca niż zwykle.

Kiedy zapłaciła fryzjerowi, ten wziął od niej pieniądze koniuszkami palców. Miała wrażenie, że obawia się jej dotyku. Szła powoli, wyprostowana, jakby niosła dzban na głowie. Każdy ruch wywoływał w niej nowe doznania, i to się jej nawet podobało. Powietrze wirowało wokół jej głowy w dziwacznym tańcu, jak gdyby przybliżało się, żeby zobaczyć, kim ona jest, i zaraz się cofało, po czym znów zbliżało się, by jej dotknąć.

Zarzuciła plecak na ramię, wzięła magnetofon i skierowała się do wyjścia. W drzwiach przystanęła na chwilę. Była obyta ze sceną i wiedziała, że poza wszystkim odbył się tu także mały występ. Ludzie obejrzeli przedstawienie, które być może napędziło im trochę strachu, ale z pewnością było również wciągające. Nie mogła oprzeć się pokusie: wyprężyła się, odrzuciła głowę do tyłu, jakby potrząsając ogromną, operową koroną włosów, i w artystokratycznym, pełnym dramatyzmu geście, uniosła rękę, niby Tosca w finale, tuż przed skokiem z tarasu, przytrzymała ją chwilę w powietrzu, i dopiero wtedy wyszła, trzaskając drzwiami.

– Pieczarki czy oliwki?

Asaf nie wiedział, w jakim właściwie momencie to się stało: kiedy Teodora przestała być wobec niego podejrzliwa, i jakim cudem siedzi teraz naprzeciw niej z wielkim widelcem w ręku i zabiera się do pizzy. Miał tylko niejasne przeczucie, że była taka przełomowa chwila, że kilka minut wcześniej coś się wydarzyło w tym pokoju. Mniszka spojrzała na niego innym wzrokiem, jakby otwierając w sobie małe drzwiczki dla Asafa.

– Znów zasnąłeś?
– Pieczarki i cebulka – odparł, a mniszka zaśmiała się pod nosem:
– Tamar woli oliwki, a ty pieczarki. Ona żółty ser, a ty cebulkę. Ona jest mała, a tyś jest wielki jak Og, król Baszanu. Ona mówi, a ty milczysz.
Zarumienił się.
– Ale teraz opowiadaj, opowiedz mi wszystko! Siedziałeś tam i marzyłeś…
– Gdzie?
– W urzędzie miejskim! A gdzież by! Nie powiedziałeś tylko, o kim.

Asaf wlepił w nią wzrok. Zdumiewały go kształty, w jakie układały się zmarszczki na jej twarzy. Jej czoło było nimi pokryte niczym kora drzewa, podobnie jak broda. Kreski zmarszczek ciągnęły się wokół jej warg, z których dolna była nieco wystająca. Policzki za to miała zupełnie gładkie, okrągłe i białe; dopiero teraz, pod jego spojrzeniem, nieco się zaczerwieniła.

Ten rumieniec wprawił Asafa w zakłopotanie. Wyprostował się i czym prędzej skierował rozmowę na oficjalne tory:

– Więc mogę tu zostawić sukę, a pani przekaże ją Tamar?

Było dla niego oczywiste, że mniszka spodziewała się usłyszeć coś zupełnie innego, o jego snach na jawie, na przykład. Pokiwała głową i natychmiast mu przerwała:
– Ależ nie, nie! To niemożliwe!
– Dlaczego nie? – spytał zaskoczony, na co ona odparła z lekką irytacją:
– Nie, nie. Ach, gdybym tylko mogła! Nie goń za tym, co przerasta twe siły! Posłuchaj. – Jej głos złagodniał, gdy zobaczyła jego rozczarowanie. – Z miłą chęcią przechowałabym tutaj kochaną Dinkę. Ale czy nie trzeba od czasu do czasu jej wyprowadzić? Czy nie trzeba pospacerować z nią trochę po podwórku, po ulicy? Poza tym ona na pewno zechce wyruszyć dalej na poszukiwanie Tamar, a ja, co ja zrobię? Wszak nie ruszam się stąd na krok!

– Dlaczego?
– Dlaczego? – Pokręciła powoli głową, jak gdyby nad czymś się zastanawiała. – Naprawdę chcesz wiedzieć?
Asaf przytaknął. „Może ma grypę – pomyślał. – Może jest wrażliwa na słońce”.
– A co będzie, jeśli ni stąd, ni zowąd, przybędą tutaj pielgrzymi z Liksus? Co, twoim zdaniem, się stanie, jeśli mnie tu nie będzie, aby ich przywitać?
„Studnia – przypomniał sobie Asaf – drewniane ławki, gliniane kubki i kamienne podnóżki”.
– A widziałeś, idąc na górę, salę noclegową dla utrudzonych drogą pielgrzymów?
– Nie. – Nie widział, bo Dinka zbyt szybko biegła, ciągnąc go za sobą.

Teraz z kolei mniszka Teodora, wstała i chwyciła go za dłoń, swoją drobną, ale mocną ręką. Pociągnęła go, wołając także Dinkę, i kiedy wszyscy troje schodzili szybkim krokiem po schodach, Asaf zauważył na jej serdecznym palcu dużą, żółtą jak wosk bliznę.

Zatrzymała się przed szerokimi i wysokimi drzwiami.
– Stój tutaj i czekaj. Zamknij, proszę, oczy.
Zamknął, zastanawiając się, kto ją uczył hebrajskiego, i w którym to było wieku. Usłyszał skrzypienie drzwi.
– Teraz otwórz.

Oczom Asafa ukazało się ciasne, okrągłe pomieszczenie z dziesiątkami wysokich żelaznych łóżek ustawionych w dwa rzędy. Na każdym z nich leżał gruby materac, a na nim starannie złożone prześcieradło, koc i poduszka. A na tym wszystkim, niczym kropka nad „i”, spoczywała czarna książeczka.

– Wszystko jest gotowe na ich przyjazd – wyszeptała Teodora.

Asaf poczuł się wessany do wnętrza sali. Przeszedł wolno między łóżkami, każdym krokiem wzbijając w powietrze obłoczek kurzu. Światło sączyło się do środka przez wysokie okna. Otworzył jedną z książeczek i zobaczył litery nieznajomego alfabetu. Próbował sobie wyobrazić tę salę wypełnioną tłumem rozemocjonowanych pielgrzymów, lecz powietrze było tu chłodniejsze i bardziej wilgotne niż w pokoju mniszki, można go było niemal dotknąć. Asaf poczuł nieokreślony niepokój.

Kiedy uniósł oczy, zobaczył Teodorę stojącą w progu i na ułamek sekundy doznał dziwnego wrażenia, że nawet jeśliby ruszył w tamtą stronę, nie dotarłby do niej. Że został uwięziony w czasie, który przestał płynąć. Zerwał się z miejsca i wrócił do niej niemal biegiem. Zadał cisnące mu się na usta pytanie:

– A oni, ci pielgrzymi…? – Lecz widząc wyraz jej twarzy, uświadomił sobie, że musi starannie dobierać słowa. – Właściwie… kiedy mają tu przybyć? To znaczy, kiedy pani ich się spodziewa? Dzisiaj? W tym tygodniu?
Powiało od niej chłodem. Odwróciła się od niego jak cyrkiel na ostrej igle.
– Chodź, mój drogi. Wracamy. Pizza stygnie.
Poszedł za nią na górę, zmieszany i niespokojny.
– Moja Tamar – powiedziała, kiedy szli po schodach, a jej rzemienne sandały stukały mu przed oczami – ona sprząta tam, w dormitorium. Przychodzi raz w tygodniu i dokładnie wszystko szoruje. Ale teraz, sam widziałeś – wszystko zakurzone.

Znów zasiedli do stołu, lecz coś między nimi się zmieniło, przygasło, Asaf sam nie wiedział, co. Był zaniepokojony czymś, co unosiło się w powietrzu, jednak nie zostało powiedziane. Mniszka też była rozkojarzona i nie patrzyła na niego. Kiedy tak pogrążyła się w sobie, jej policzki zaokrągliły się jeszcze bardziej i ze szparkami swoich oczu przypominała mu starą Chinkę. Przez chwilę jedli w milczeniu – albo udawali, że jedzą. Asaf co jakiś czas rozglądał się dookoła, widział małe łóżko, zawalone stertami książek. Na stole w rogu stał przedpotopowy aparat telefoniczny z okrągłą tarczą. Później oczy Asafa zatrzymały się na pewnym przedmiocie, który wyglądał jak figurka osła wykonana z poskręcanych i zardzewiałych żelaznych drutów.

– Nie, nie, nie! – zezłościła się nagle mniszka i uderzyła oburącz o stół, aż Asaf przestał żuć. – Jak tak można? Jeść, nie rozmawiając? Przeżuwać jak te krowy? Nie rozmawiać o tym, co leży na sercu? Jaki smak ma cała ta pizza, mój drogi panie, bez rozmowy!? – I odepchnęła od siebie talerz.

Asaf przełknął szybko to, co miał w ustach, ale nie wiedział, jak wybrnąć z sytuacji:

– A z tą Tamar… – Zakrztusił się lekko, wymawiając jej imię. – Z nią pani rozmawia, tak? – Własny głos wydał mu się zbyt donośny i sztuczny.

Oczywiście zauważyła jego nieporadną próbę wywinięcia się od rozmowy o sobie i utkwiła w nim drwiące spojrzenie. Tymczasem on zaczął już coś mówić i nie wiedział, jak się z tego wycofać, zachowując twarz. W ogóle nie był mistrzem lekkiej konwersacji (czasami w rozmowach z Roim, Meital i Dafi, kiedy wskazana była lekkość i błyskotliwość albo po prostu trzeba było pogawędzić wesoło o niczym, czuł się tak, jakby miał zawrócić czołgiem w ciasnym pokoju).

– Znaczy się ona… Tamar, przychodzi do pani co tydzień, tak?

Widział, że mniszce nie pali się, żeby mu odpowiedzieć, a mimo to, kiedy wspomniał o Tamar, jej oczy znowu rozbłysły.

– Przychodzi tu do mnie już rok i dwa miesiące – powiedziała jakby z dumą, gładząc warkocz. – Pracuje tu trochę, bo potrzebuje pieniędzy, ostatnio nawet dużo. A od rodziców, oczywiście, nie bierze.

Asaf zauważył, że mniszka, mówiąc o rodzicach dziewczyny, pokręciła lekko nosem, ale o nic nie pytał – bo czy to jego sprawa?

– U mnie jest mnóstwo roboty, sam widziałeś: zamiatanie w dormitorium, odkurzanie łóżek, w kuchni raz na tydzień trzeba wypucować te wielkie garnki…
– Ale po co – przerwał jej gwałtownie – wszystkie te łóżka i garnki? Kiedy oni mają się tu zjawić? Kiedy ci pielgrzymi mają… – przezornie zamilkł.

Poczuł, że teraz musi zaczekać. Ogarnęło go znajome uczucie: jest taka chwila w ciemni, kiedy fotografia wyłania się powoli pod wpływem wywoływacza i zaczynają się na niej zarysowywać kontury. Teraz podobnie – to, co usłyszał, i to, czego się tylko domyślał, zaczęło powoli nabierać określonych kształtów. Za minutę, dwie wszystko będzie jasne.

– A po pracy siadamy sobie we dwie, zdejmujemy fartuchy, myjemy ręce i zabieramy się do pizzy – zachichotała. – Pizza! Tylko dzięki Tamar polubiłam pizzę… I wtedy rozmawiamy, oczywiście, do woli. Ta mała rozmawia ze mną o całym świecie i wszystkim, co go wypełnia. – Znów Asaf miał wrażenie, że słyszy nutkę dumy w jej głosie. Zastanawiał się, co jest w tej Tamar, jego rówieśniczce, że Teodora tak się szczyci jej przyjaźnią. – A czasami się spieramy, tak że aż iskry lecą, ale zawsze z życzliwością. – Przez chwilę wydało mu się, że mniszka też jest młodą dziewczyną. – Jak to bliskie przyjaciółki.

– A o czym tak wiele rozmawiacie? – To pytanie wyrwało mu się z zawstydzającym pośpiechem i Asaf poczuł w sercu ukłucie zazdrości. Być może na wspomnienie tego, co powiedziała mu Dafi zaledwie dwa dni temu: że kiedy tylko Asaf zaczyna opowiadać jakąś historię, ona zawsze ma taki dziwny odruch, żeby spojrzeć na zegarek. – O Bogu? – zapytał z nadzieją. Bo jeśliby rozmawiały tylko o Bogu, byłoby to logiczne i do zniesienia.

– O Bogu? – zdumiała się Teodora. – Dlaczego… naturalnie… oczywiście, Bóg też przewija się od czasu do czasu, czy można inaczej? – Założyła ręce na piersi i przyglądała się Asafowi ze zdziwieniem, próbując dociec, czy nie pomyliła się grubo co do niego. Znał to spojrzenie, znał je aż za dobrze, i gotów był wyskoczyć ze skóry, byleby tylko wymazać je z jej oczu. – Prawdę mówiąc, mój drogi, o Bogu nie lubię rozmawiać… Nie jesteśmy już na takiej przyjacielskiej stopie jak kiedyś, Bóg i ja. Ja sobie, a on sobie. Ale czy brakuje ludzi na świecie, o których można by porozmawiać? A dusza? A miłość? Miłość już się dla pana nie liczy, młody kawalerze? A może samodzielnie rozwikłał pan już wszystkie jej zagadki? – Asaf zarumienił się i energicznie pokręcił głową. – I żebyś sobie nie myślał: tu, przy pizzy, poruszamy również kwestie filozoficzne. Po po! – wydała krótki okrzyk, zdaje się po grecku, wymachując drobną ręką. – I wciąż zażarcie się spieramy, tak że aż wieża drży w posadach! O czym rozmawiamy, pytasz? – Asaf zrozumiał, że powinien zapytać, więc energicznie przytaknął. – O czym my rozmawiamy? O dobru i złu, czy mamy wolność, tę naprawdę wielką wolność… – rzuciła mu lekki, prowokacyjny uśmiech – by obrać własną drogę, czy też ta jest nam dana z góry, a my jesteśmy nią tylko prowadzeni? Rozmawiamy też o piosenkach Jehudy Polikera, Tamar przynosi mi zawsze wszystkie jego nagrania, każdą nową piosenkę! Wszystko mam nagrane na magnetofonie „Sony”! A jeśli, na przykład, leci w kinie jakiś piękny film, ja zaraz mówię: „Tamar, idź, proszę, za mnie! Masz tu pieniądze, może zaprosisz też jakąś koleżankę, i przyjdź tutaj, żeby mi wszystko opowiedzieć, kadr po kadrze”. Tym sposobem i ona ma przyjemność, i ja mam pożytek.

Nagle naszła go nieoczekiwana myśl:
– A pani sama? Oglądała pani kiedyś film?
– Nie. I tego nowego… telewizji, też nie.
Części zaczęły się układać w całość:
– I powiedziała pani, że nigdy nie wychodzi, prawda?
Pokiwała głową i spojrzała na niego z uśmiechem, śledząc zalążek myśli, jaka zaczęła w nim kiełkować.
– To znaczy… że nigdy pani stąd nie wychodzi? – dopytywał zdumiony.
– Od dnia, kiedy przybyłam do Ziemi Świętej – potwierdziła z pewną dumą. – Byłam wtedy młodą, dwunastoletnią kózką. Od tego czasu upłynęło już pięćdziesiąt lat.
– I przebywa tu pani już pięćdziesiąt lat? – Głos Asafa zabrzmiał w jego uszach jak głos małego dziecka. – I ani razu pani nie… Zaraz, zaraz, nawet na podwórko?

Znów pokiwała głową. Dalsze pozostawanie w tym miejscu stało się dla niego nie do zniesienia. Chciał wstać, otworzyć wielkie okno i wyskoczyć na gwarną ulicę. Zszokowany popatrzył na mniszkę i pomyślał, że właściwie nie jest taka stara. W sumie jest tylko trochę starsza od jego ojca. Wygląda tak tylko dlatego, że żyje w zamknięciu. Jak dziewczynka, która w jednej chwili zmieniła się w staruszkę, nie przemierzając całej drogi życia.

Poczekała cierpliwie, aż Asaf pomyśli o niej wszystko, co ma do pomyślenia, po czym odezwała się cicho:

– Tamar znalazła dla mnie w jakiejś książce takie przepiękne zdanie: „Szczęśliwy, kto umie pozostawać zamknięty sam ze sobą w pokoju”. W takim razie jestem szczęśliwym człowiekiem. – Ściągnęła lekko wargi. – Bardzo szczęśliwym.

Asaf szurnął krzesłem. Wzrokiem szukał drzwi. Świerzbiły go stopy. Nie o to chodzi, żeby nie mógł zostać sam w pokoju, mógł siedzieć sam całymi godzinami. Ale pod warunkiem, że będzie tam miał dobry komputer, nowego „Questa”, i że nie będzie przy nim nikogo, kto by mu podpowiadał rozwiązania. Tak, to by mu pozwoliło pozostać w pokoju cztery, pięć godzin, nawet bez jedzenia. Ale żeby tak zawsze? Całe życie? Dzień i noc, tydzień po tygodniu, rok za rokiem? Pięćdziesiąt lat?

– Dziękuję, że nic nie mówisz – powiedziała mniszka. – „Milczenie przystoi mędrcom”.

Asaf nie wiedział, czy może teraz o cokolwiek zapytać, czy też powinien uchodzić za mędrca aż do końca wizyty.

– A teraz… – wzięła głęboki oddech – teraz twoja kolej. Opowieść za opowieść. Ale nie zatrzymuj się co chwila i nie bądź przez cały czas taki ostrożny. Panagija mu! Dlaczego tak się boisz opowiadać o sobie? Taka z ciebie ważna figura?

– Ale co? Co mam powiedzieć? – spytał zmartwiony, bo o Bogu mówić nie miał ochoty, o Jehudzie Polikerze nie wiedział zbyt wiele, a jego życie było takie zwyczajne, zresztą w ogóle nie lubił mówić o sobie. Co ma jej powiedzieć?

– Jeśli opowiesz mi historię prosto z serca – westchnęła – ja też ci taką opowiem.

To powiedziawszy, uśmiechnęła się, jakby z bólem. Naraz stało się to możliwe.

Dwadzieścia osiem dni wcześniej, nim Asaf poznał Teodorę, zanim jeszcze zaczął pracować w urzędzie miejskim, kiedy jeszcze nie zdawał sobie sprawy, że jest na świecie ktoś taki jak Teodora, ani nawet nie domyślał się istnienia Tamar – dziewczyna wyszła na ulicę. Jak zawsze w czasie wakacji Asaf spał tego dnia do dwunastej w południe. Potem wstał i przygotował sobie lekkie śniadanie – trzy, cztery kanapki, jajecznica z dwóch jajek – poczytał gazetę, wysłał e-mail do holenderskiego kibica Houston Rockets, i przez bitą godzinę uczestniczył w burzliwej dyskusji na forum Quest for Glory. W tym czasie zadzwonił do niego Roi, a może inny kolega z klasy (on sam zwykle do nikogo nie dzwonił), i próbowali zaplanować wspólny wieczór, ale nic im z tego nie wyszło, więc odłożyli rozmowę na później. Zadzwoniła też mama z pracy i przypomniała mu, żeby zdjął pranie i wyjął naczynia ze zmywarki, a o drugiej odebrał Moki z półkolonii. Potem popatrzył na program National Geographic, wykonał, jak co dzień, kilka ćwiczeń gimnastycznych i wrócił do komputera. Godziny ciągnęły mu się leniwie i nic się nie działo.

W tym właśnie czasie Tamar zamknęła się w małej kabinie z ordynarnymi napisami i rysunkami na ścianach, w publicznej toalecie na dworcu autobusowym. Szybko zdjęła ubranie – dżinsy i indyjską bluzkę z cienkiego materiału, którą rodzice kupili jej w Londynie, zdjęła sandały i stanęła na nich. Została w samych majtkach i staniku. Wypełniające kabinę ciężkie powietrze, które wprost kleiło się do skóry, budziło jej obrzydzenie. Z wielkiego plecaka wyjęła mniejszy, a za nim trykotową koszulkę i niebieski niezgrabny kombinezon, drapiący, cały poplamiony i podarty. „Przyzwyczaisz się” – pomyślała, wkładając go na siebie. Po chwili wahania zdjęła z ręki cienką srebrną bransoletkę, którą dostała na bat micwę. Ona też była niebezpieczna: wygrawerowano na niej jej imię i nazwisko. Wyjęła z plecaka parę adidasów i włożyła na nogi. Wolałaby sandały, ale coś jej mówiło, że w nadchodzących tygodniach będzie bardzo potrzebowała zakrytych butów, zarówno po to, by mieć poczucie, że coś ją obejmuje, utrzymuje jej ciało we właściwym kształcie, jak i po to, by szybciej biegać, gdyby ją gonili.

Był też dziennik. Sześć brulionów, szczelnie owiniętych w papierową, nieprzemakalną torbę. Pierwszy, od dwunastego roku życia, był cieńszy niż pozostałe i ozdobiony kolorowymi rysunkami storczyków, Jelonka Bambi, ptaszków i serc przebitych strzałą. Ostatnie, w gładkich okładkach, były dużo grubsze i gęsto zapisane. Mocno obciążały plecak i tylko przysparzały kłopotu, lecz musiała wynieść je z domu, bo wiedziała, że rodzice zaraz by przeczytali te zapiski. Teraz zagrzebała je głęboko w przepastnym plecaku, lecz po chwili, nie mogąc się powstrzymać, wyjęła pierwszy zeszyt i przekartkowała go z uśmiechem, przyglądając się własnemu dziecinnemu pismu. W roztargnieniu usiadła na muszli klozetowej. O, tutaj jest w siódmej klasie, a to jej pierwsza ucieczka z domu, kiedy pojechała z dwiema koleżankami do Cemach, na koncert Teapacks. Co to była za szalona noc! Wertowała dalej. „Liat zjawiła się na imprezie w czarnej sukni z cekinami i wyglądała szałowo”. „Liat tańczyła z Gilim Papuszado i była taka piękna, że chciało mi się płakać”. Jak to jest, że dawne rany nigdy tak naprawdę się nie goją, że w każdej chwili mogą się otworzyć na nowo (ale teraz musi już stąd wyjść i ruszyć w drogę). Wzięła inny brulion, sprzed dwóch i pół roku: „Stresuje ją to, że akurat teraz dojrzewa. «Rozwija się» (Nienawidzi!!! Tych ich słów!). Komu to teraz potrzebne?” Zatrzymała się. Próbowała sobie przypomnieć, dlaczego pisała o sobie w trzeciej osobie. Uśmiechnęła się z bólem: no jasne. To ten czas, kiedy narzuciła sobie idiotyczny trening, żeby się zahartować, żeby jej skóra stała się mniej wrażliwa. Tresura, która miała ją uodpornić na łaskotki. W najchłodniejsze dni zdejmowała wtedy sweter i kurtkę, a nawet koszulę, albo chodziła boso po ulicach, po polach. Pisanie w trzeciej osobie też było z tym związane: „Uwielbia ciasne zakamarki, jak na przykład przestrzeń między szafą a ścianą w jej pokoju, gdzie jeszcze miesiąc temu mogła wejść i przesiadywać skulona całymi godzinami, a teraz dostaje szału na samą myśl, że już nigdy w życiu nie będzie się mogła tam wcisnąć!!!”.

A na następnej stronie, nie wiadomo dlaczego napisała, jak za karę w szkole, dokładnie sto razy: „Jestem pusta i próżna. Jestem pusta i próżna”.

„Boże – pomyślała, opierając głowę o rezerwuar nad sedesem – nie mogę uwierzyć, że byłam taka stuknięta”.

Jednakże zaraz potem znalazła swoje pierwsze spotkanie z książką Jehudy Amichaja Nawet pięść była kiedyś otwartą dłonią i palcami i ze współczuciem pomyślała o dziewczynce, która napisała: „Wszystkie nowo narodzone rybki mają pęcherzyk z białkiem. Wiem, że ta książka będzie takim moim pęcherzykiem na całe życie”. A tydzień później stanowczo stwierdziła: „Aby mieć W.O., ślubuję uroczyście, że od dzisiaj przez resztę życia zawsze będę patrzyć na świat ze zdumieniem”.

Uśmiechnęła się gorzko. Ostatnimi czasy świat rzeczywiście zmusił ją, by patrzeć na niego ze zdumieniem, potem z wściekłością, a wreszcie z zupełnym zniechęceniem. A jedną z rzeczy, za sprawą których naprawdę zrobiła Wielkie Oczy, była wizyta u fryzjera.

Szybko przerzucała kartki do przodu i do tyłu, trochę się podśmiewając, a trochę wzdychając. Co za szczęście, że postanowiła przejrzeć ten dziennik, nim wyruszy w drogę! Zobaczyła samą siebie jak na dłoni, jak gdyby ktoś puszczał cały film, złożony z pojedynczych kadrów, przedstawiający jej życie dzień po dniu. Musiała już wychodzić, Lea czekała na nią w restauracji – były umówione na pożegnalny obiad, ostatni wspólny posiłek, ale nie umiała wyjść, nie chciała wychodzić na ulicę i wystawiać się znów na te spojrzenia. Jak oni wszyscy się na nią gapią, odkąd ogoliła głowę! Tutaj przynajmniej jest osłonięta. Jest sama, odgrodzona ścianami od świata. A tutaj ma czternaście lat, zaczęła już od czasu do czasu używać pisma lustrzanego, kiedy chciała coś zachować w szczególnej tajemnicy: „Biedna mama, tak bardzo chciała mieć córkę, żeby móc z nią o wszystkim porozmawiać, dzielić się z nią swoimi tajemnicami, odsłaniać przed nią kobiece sekrety i ukazać jej, jak cudownie jest być kobietą. Istny dar Niebios. I co dostała? Mnie”.

Moja mama. Mój tata. Zamknęła oczy, odpychając ich od siebie, lecz oni wciąż powracali. „Są takie sytuacje w życiu, kiedy każdy jest zdany sam na siebie” – powiedział jej ojciec w czasie ostatniej kłótni. Dość, niechże już stąd idzie! Kiedy wszystko się skończy, będzie mogła o nich myśleć. „Jeśli o mnie chodzi, to sprawa jest zamknięta i więcej już nie zamierzam kiwnąć palcem” – powiedział, po czym spojrzał na nią z udawaną obojętnością i tylko prawa brew drgała mu nieustannie, jakby była stworzeniem obdarzonym własnym życiem. Powoli, z wielkim wysiłkiem, odegnała myśli o rodzicach. Nie wolno jej teraz zaprzątać sobie nimi głowy. Oni ją osłabiają i przyprawiają o zniechęcenie. Teraz dla niej nie istnieją. Rozgorączkowana wyjęła z plecaka na chybił trafił inny zeszyt, sprzed mniej więcej półtora roku. Tutaj już w jej życiu pojawili się Idan i Adi, i wszystko zaczęło zmieniać się na lepsze. Tak przynajmniej sądziła. Czytając, nie mogła uwierzyć, że jeszcze kilka miesięcy temu tak bardzo zajmowały ją sprawy tego rodzaju. Idan powiedział to, zrobił tamto; poszedł się ostrzyc na Franciszka Józefa, a ją i Adi zabrał ze sobą, żeby pilnowały fryzjera: „Bo ty jesteś bardziej praktyczna” – powiedział, a ona nie wiedziała, czy w jego ustach to komplement, czy obelga, i była zdumiona, że ktoś w ogóle tak o niej myśli. I wyjazd na festiwal do Aradu – ktoś ukradł plecak ze wszystkimi portmonetkami. Zostało im w sumie dziesięć szekli. Idan objął przywództwo: w sklepie papierniczym kupił za dziewięć szekli bloczek pokwitowań. Następnie wysłał je obie, żeby zbierały datki na rzecz „Stowarzyszenia Walki z Dziurą Ozonową”.

Jak jej się wtedy kręciło w głowie ze szczęścia – popełnić takie oszustwo, takie przestępstwo, żeby potem przynieść mu zdobyte pieniądze. A jaką urządzili sobie wyżerkę, zostało im jeszcze dość pieniędzy, żeby kupić trawę, ona paliła i nic nie czuła, a Idan i Adi wciąż się wygłupiali i mówili, jaki to mają odlot, a w drodze powrotnej, w autobusie, Adi siedziała z Idanem dwa siedzenia przed nią i przez całą drogę zanosili się histerycznym śmiechem.

Między głupstwami zaś zaczęły się pojawiać niepozorne, jakby rzucone mimochodem uwagi, strzępy relacji o sprawach, do których nie przywiązywała wtedy najmniejszej wagi. Było to jak cichy szept, przechodzący stopniowo, powoli, w krzyk: mama i tata odkryli, że zniknął wiszący za drzwiami afgański kilim. Natychmiast zwolnili pomoc domową, która pracowała u nich od siedmiu lat. Później zniknęło też kilkaset dolarów z szuflady taty, a wtedy wyrzucili arabskiego ogrodnika. Wreszcie była ta sprawa z samochodem, kiedy licznik wskazywał na bardzo daleką podróż, a rodzice byli w tym czasie na wakacjach za granicą. I jeszcze inne cienie, które przemykały się pod ścianami domu, a nikt nie miał odwagi rzucić na nie zbyt jasnego światła.

Ktoś załomotał w drzwi. Babcia klozetowa. Nakrzyczała na nią, że siedzi tam już godzinę. Tamar odkrzyknęła ostro, że zostanie tam, jak długo będzie chciała. Oddychała nerwowo, przestraszona brutalną interwencją kobiety.

Kiedy zaczęła czytać ostatni brulion, zdumiała się, bo wszystko tam było opisane, w szczegółach, czarno na białym: plan, jaskinia, spis potrzebnych artykułów, wszelkie prawdopodobne i nieprawdopodobne niebezpieczeństwa. Zdała sobie sprawę, że musi zniszczyć ten zeszyt. Nie może go zostawić nawet w schowku. Jeszcze raz go przewertowała. Znalazła dokładnie to miejsce, do którego pozwalała sobie cokolwiek odczuwać – nocne spotkanie pod Rif-Raf z tamtym kędzierzawym chłopakiem o łagodnym spojrzeniu. Pokazał jej swoje połamane palce, a potem uciekł, jakby i ona mogła zrobić mu coś podobnego. Odtąd zakuła się w zbroję, stała się małomówna i pisała jak urzędniczka w tajnej jednostce wojskowej: zadania, problemy, niebezpieczeństwa. Co wykonano, a co zostało do zrobienia.

Zamknęła zeszyt. Jej wzrok zatrzymał się na ordynarnym rysunku na drzwiach kabiny, oczy jej się zaszkliły. Gdyby tylko mogła zabrać ze sobą ten dziennik. Nie może tego zrobić. Ale co pocznie bez niego? Jak zrozumie sama siebie, nie pisząc go? Bez czucia w palcach wyrwała pierwszą kartkę i wrzuciła między nogami do muszli. A potem kolejną, i jeszcze jedną. Zaraz, a to co? „Kiedyś wiele płakałam, ale byłam pełna nadziei. Dzisiaj ciągle się śmieję, a jestem zrozpaczona”. Do wody. „A ja chyba zawsze będę się zakochiwać w kimś, kto akurat kocha inną. Dlaczego? Bo tak i już. Bo jestem świetna w stwarzaniu beznadziejnych sytuacji. Każdy w czymś jest dobry”. Podarła. „Moja sztuka? Jak to, nie wiesz? Nie żyć chwilą”. Darła, darła z wściekłością. Wstała i zastygła na chwilę, oszołomiona. Zostały strony z kilku ostatnich dni. Nieustanne sprzeczki z rodzicami, jej krzyki, błagania, i to potworne, rozdzierające serce uczucie, kiedy zdała sobie sprawę, że oni naprawdę nie są w stanie nic zrobić, że nie mogą ani jej pomóc, ani jej powstrzymać. Że są całkowicie obezwładnieni nieszczęściem, które na nich spadło, jakby magiczne zaklęcie pozbawiło ich duszy, zostawiając same wydmuszki. Teraz tylko Tamar może cokolwiek zdziałać. O ile starczy jej odwagi.

Jednakże tam, dokąd chce się udać, mogą ją przeszukiwać; być może zostanie zrewidowana albo ktoś będzie grzebać w jej rzeczach, by się dowiedzieć, kim jest. Kim jestem? Co ze mnie zostało? Spuściła wodę i patrzyła, jak wraz z nią spływają wirujące strzępy kartek: nic.

Bez dziennika i bez Dinki. Ogarnęło ją przygnębienie.

[* Wadi – (arab.) sucha dolina, którą w porze deszczowej przepływa strumień lub rzeka]


GŁOSY o książce

Grosman otwiera magiczne drzwi i odsłania Jerozolimę ukrywaną dotąd przed naszym wzrokiem. To historia miłości: optymistyczna i wzruszająca.
– „Kol Ha’Ir”

Książka pełna wnikliwych obserwacji, opisująca życie Izraelczyków.
– „The Guardian”

Pasjonujący i szczery głos w walce o pozbawioną praw izraelską młodzież.
„The New York Times”

To odważna wyprawa w sam środek Jerozolimy, w uliczki, na których toczy się walka – i wcale nie jest to palestyńska intifada. Surowe wejrzenie w hermetyczny świat wieku dojrzewania w jerozolimskiej subkulturze.
– „The Independent”

Piękna bajka: romantyczna i bezpretensjonalna.
– „Panorama”

Izraelski powieściopisarz Dawid Grosman mistrzowsko opowiada baśnie. Tutaj snuje opowieść o poszukiwaniu miłości i tożsamości w stopniowo rozpadającym się świecie i czyni to za pomocą wysublimowanych pisarskich środków.
– „Sueddeutsche Zeitung”

Powieść Grosmana mogłaby zaczynać się jak bajka: za górami za lasami…choć autor znajduje wielką przyjemność w opisywaniu rzeczy normalnych, codziennych. Portrety bohaterów są znakomite, nakreślone wprawną ręką.
– „La Repubblica”

...opowieść o miłości, samotności, odrzuceniu i dojrzewaniu. Książka okraszona zdawkowym humorem pozwala odkryć Jerozolimę zupełnie różną od tej, którą znamy z ekranów naszych telewizorów. Niewątpliwie zaletą książki są bohaterowie z krwi i kości – szczególnie dziewczynka mieszająca w życiu osób, których nawet nie spotkała, poświęcająca się dla brata staczającego się na samo dno. Zarówno Tamar, jak i Asaf borykają się z, mniejszymi lub większymi, problemami życia, które, jak widać, potrafi rzucać kłody pod nogi. Grosman uchwycił w swej książce przełamywanie nieśmiałości, wstydu, granic możliwości oraz bardzo ważną relację człowiek – pies.
– Elkander.pl