I stała się jasność

[Przegląd czasopism: „Lampa” 2006, nr 9, 10]


Wiele się przydarzyło w ciągu ostatnich 2 miesięcy szefowi Lampy i Iskry Bożej... W „zstępniaku” z wrześniowego numeru Paweł Dunin-Wąsowicz ogłosił bankructwo (idei) swojego miesięcznika, dokonując rozliczenia z rządowymi „mecenasami” tylko z nazwy promującymi czytelnictwo (bez ich dotacji ani rusz?). Z kolei 1 października nastąpił przełom, niespodzianka, o której niewielu się śniło. Najbardziej znana pisarka wydawnictwa, Dorota Masłowska, otrzymała Nagrodę Literacką Nike za 2005 rok. Wprawdzie czek na 100 tysięcy złotych powędrował w ręce autorki, ale PDW dostał szansę sprzedania zalegającego nakładu Pawia królowej, bo lud czyta „laureatki”. To oznaczałoby dopływ gotówki na dalszą – nawet krótkotrwałą – żywotność miesięcznika i wydawnictwa. Może skorzysta też nowa proza polska, gdy mass media zainteresują się młodocianym materiałem na artykuł bądź program (o dobrych książkach?)... Na początek ja pokuszę się o kilka słów na temat zawartości „nowej” produkcji Lampy i Iskry Bożej, wspominając kilka wydarzeń z czytelniczej przeszłości.


Raport z drugiego dna piekła

Sporo żółci wylał redaktor naczelny w swoim pożegnaniu z dawną formułą pisma. Dlaczego? „Lampa” nie sprawdziła się na polskim rynku jako popularny magazyn dla konsumentów „literatury, muzyki i innych takich”, zainteresowanej kulturą młodzieży i początkujących yuppies. Z nakładu w wysokości 2500 egzemplarzy sprzedaje się 6o–70%. Do tego wypada doliczyć czytelników „pożyczalskich”, ale trudno określić, ilu znajduje ich tytuł od 2. numeru właściwie pozbawiony promocji.
Los śmiertelnika wśród periodyków spotkał w wakacje „Arte” – niepozbawiony ambicji krakowski „magazyn nowości książkowych, płytowych i filmowych”. Wcześniej „numerem prozaicznym” poddała się hibernacji śląska „Kursywa”, milczy rzeszowska „Fraza”, od wielu miesięcy publicyści z „Krytyki Politycznej” przemawiają tylko w Internecie. Przyzwoicie się wiedzie czasopismom patronackim Biblioteki Narodowej, które mają stałe zespoły redakcyjne i pewne źródło finansowania: „Odrze”, „Twórczości” czy „Nowym Książkom”. Prezentują one dość równy poziom, choć powiewa też na ich łamach nudą, grzecznością, wiekowym skostnieniem.

Na krytyczne i literackie ekscesy, dezynwolturę winno się znaleźć miejsce przynajmniej w niskonakładowym, patrząc na poczytność europejskiego „[Der] Dziennika” czy „Wprost[a]”, getcie okupowanym przez młodych duchem i twórczym ciałem. I faktycznie nadal powstają tytuły tworzone przez zapaleńców, często „dla idei” zamiast zysk-ów (ostatnio „Czuły Barbarzyńca”, wypełniane tylko polską prozą „Opowieści”, drukowana „sZAFa” czy powstały w Staromiejskim Domu Kultury w Warszawie „Wakat”), czyli miejsca prezentacji kolejnych środowisk i indywidualności. Jednak bez wsparcia instytucjonalnego trudno im się finansować, wejść na rynek i u/trzymać się. Ponoć wytrwają najlepsi [w pozyskiwaniu sponsorów...?] i najpoczytniejsi... – ostatni epitet razi jednak śmiesznością, gdy rozprawia się o kilkuset ze wszech miar Polakach zainteresowanych kulturą i płacących za jej wytwory. Ja wolałbym zdobywać lepsze okazy niż comiesięczny „Akant” lub wyglądający jak gazetka reklamowa „Magazyn Literacki Książki”. Chcę kupować noworoczny „FA-art”, zanim nadejdzie jesień... i dotacja rządowa. Pobożne życzenia pismożercy? Być może. Ale nie tylko ja z niepokojem spoglądam na teraźniejszy stan czasopism polskich...

Przyczyn „wyjątkowego” stanu niszy z ambicjami w swoim Darowanym koniu Wąsowicz wymienia kilka, z czego najważniejsze są finanse („kiedy w kasie forsa, to sukces pierwsza klasa”), a raczej ich brak. Wszyscy to znamy i od lat powtarzamy, chociaż władza nie słucha. Tymczasem zdobywanie szerszego grona odbiorców wymaga pewnych współpracowników, stałości cyklu wydawniczego (bez numerów łączonych), ogólnokrajowej dystrybucji, dużych nakładów na promocję, regularnych dotacji lub zastrzyków gotówki od reklamodawców (najlepiej spoza branży, żeby nie wymagali pozytywnych recenzji). Nie(?)zależna „Lampa”, mimo że aktualna i dobrze poinformowana, od dawna służy raczej subiektywnej prezentacji tekstów z pisania i czytania Rzeczywistości, fabuł podobających się naczelnemu „oku smoka”; regularnie pojawiają się też przyjaciele z Czarnego i Ha!artu. Wkrótce ma się to zmienić, między innymi na rzecz „głębszych ambicji artystycznych” i jawnego reklamowania „swoich”, wydających książki u PDW. Możliwa staje się też wycieczka w stronę dawnej, zinowej koncepcji „amatorskiego nieregularnika o bardziej kreacyjnym niż odtwórczym profilu”. Gdy liczyła się głównie przyjemność przygotowywania i wydawania, a nie jakość własnym sumptem robionej gazetki. (Jak wyglądał artzin Dunina, przekonają się czytelnicy wrześniowego numeru, oglądając wkładkę z przedrukiem pierwszego wydania „Lampy i Iskry Bożej” z 1991 roku).


Z historii do obecności

Na wiosnę 2004 zachciało się Duninowi, oszołomionemu sukcesem (finansowym) Wojny polsko-ruskiej, doświadczonemu redaktorowi popularnej „Machiny” i właścicielowi wydawnictwa Lampa i Iskra Boża, wypuścić na rynek własne pismo kulturalne, niezależne od zagranicznych koncernów medialnych czy środków z budżetu państwa. Miało się ukazywać regularnie – co rzadkie w tym segmencie prasowym – i płacić autorom zamieszczanych tekstów. Obyczajność godna pozazdroszczenia, przyznaję. Z niszy czytających książki Wąsowicz postanowił wyjść do ludzi chcących wiedzieć...

Recepta na sukces była prosta: przystępnie omawiać nowości muzyczne i książkowe, relacjonować wydarzenia z kultury „alternatywnej” (niedostrzeganej przez większość mediów głównonurtowych), rozmawiać ze znanymi lub akurat wydającymi książki/płyty artystami, prezentować poezję i prozę debiutujących w literackim światku, zamieszczać przekrojowe artykuły, zaczepne pamflety i felietony, polemiki, a nawet szkice analityczne, przemycać wycinki (ze) współczesnej sztuki. Każdy numer był inny, zróżnicowany wewnętrznie pod względem tematycznym, wypełniony materiałami do i z bieżących dyskusji. Pewnie dlatego tylko raz „Lampa” zdecydowała się wydać numer monograficzny – poświęcony śmierci w sztuce i warszawskiemu (post)neolingwizmowi, czyli pozornemu ukatrupieniu jednego z najciekawszych nurtów w poezji ostatnich lat. Nie ukrywam, że numer 2/2005 – z Michaśką Literatką na okładce – należy do moich ulubionych (redaktor ówczesnego wydania, Jarosław Lipszyc, zatroszczył się zarówno o kontrowersje, jak i artystyczne smaczki), ale regularna zawartość tytułu też przysparza sporo czytelniczej radości lub powodów do polemik.


Najciemniej pod lampą

Inaczej praktyki wydawnicze Dunin-Wąsowicza przyjęła ogólnopolska siła nabywcza. Publikowanie takich recenzji, artykułów i szkiców, wywiadów, że „da się to czytać”, nie zapewniło statkowi PDW tysięcy czytelników, którzy chcieliby się uważać za ludzi „kulturalnych”, a co za tym idzie – kupować jego magazyn. Ambitne plany zdobycia publiki zawiodły, samofinansowanie tytułu okazało się mrzonką. W 2006 roku dotacje Ministerstwa Kultury [i Dziedzictwa Narodowego] wystarczyły do końca września. Przyczyna? Sugerują Jarosław Urbaniuk i Łukasz Orbitowski w 10. numerze: „dzisiaj lud jest suwerenem, artysta może poddać się pod jego osąd, próbując odnaleźć się na wolnym rynku, co w warunkach polskich jest trudne w związku z upadkiem czytelnictwa i skupieniem większości środków finansowych przeznaczonych na kulturę u najlepszych przedstawicieli ludu, czyli urzędników”.

Naczelny „Lampy” nie stracił siły do walki o tytuł, jaki stworzył w Polsce nową jakość: zejście z poziomu „elit intelektualnych” do „zwykłych czytelników”. Przygotował kosztem własnym i autorów (nikt nie dostanie honorarium do końca roku) 9. i 10. numer, pokazując, że jest światełko nadziei na przetrwanie „Lampy”. Oczywiście szykują się też zmiany. Jak głosi „zstępniak”, magazyn pozostanie „medium «pierwszego kontaktu» z kulturą dla wyrabiających się dopiero uczniów i studentów”, ale zwiększy ambicje artystyczne. Zmianie ulegną „proporcje tekstów stricte literackich wobec wywiadów i notek recenzenckich” – na korzyść tych pierwszych. Magazynowa formuła „Lampy” zmuszała do pobieżnego omawiania zbyt wielu książek, często pozbawionych literackiej wartości albo smaczków spoza mowy znaków. Teraz Dunin chce się skupić na wnikliwszym pisaniu o najważniejszych tytułach.


Napisz sobie notkę

Rzetelność i wartość merytoryczna wywodów recenzenckich nigdy nie były mocną stroną magazynu, ale może z czasem złe praktyki ulegną ograniczeniu. Na razie o połowę odchudzono dział krytyczny w „Lampie” (2 strony dla poezji, 10 dla pozostałych książek), dokonano zmian personalnych. Paweł Gołoburda – ku chwale krytyki literackiej – ustąpił z miejsca piszącego o tomikach poetyckich Krzysztofowi Fiołkowi, a sam zajął się prozaikami: niesłusznie zapomnianymi, jak Krzysztof Kąkolewski, oraz podróżującymi geograficznie i mentalnie (casus Andrzej Stasiuk). Od razu widać korzyści z przesunięcia wśród autorów. Wiersze omawia człowiek myślący, igrający ze sposobem czytania i pisania poprzednika, mający blade pojęcie o poetyce, znający terminologię literacką i sposoby opisu dzieła. Oczywiście robi, co mu każą (melasa dla mas), ale często kpi sobie z narzuconej (?) w miesięczniku konwencji banalizowania tekstów. Po Albedo Fiołek sunie tak:

„[Radosław] Wiśniewski zapewne jest bardzo zaangażowany w poszukiwania duchowe, ale nie umie ich przekazywać przy użyciu prostych wyrażeń, a to często decydujący sprawdzian dla dobrej poezji. W przeciwnym razie mogą powstawać stosy nieczytelnych traktatów alchemicznych. To może i fascynujące, ale raczej nie odżywcze, nie ma kamienia filozoficznego, nie ma chleba powszedniego”.

Chwilami ostro, prześmiewczo, kiedy indziej wnikliwie – czuć, że poezję czyta osoba chcąca po-znać teksty i mająca do tego określone kompetencje. To już nie jest Gołoburdowy „model dyskursu ad hoc, czyli z bani”, prostolinijne, niekoherentne czernienie papieru”, farmazony przyprawiające bardziej wprawionego w recenzenckie rzemiosło o „zawrót zza wrót tekstu” – jak pisał o byłym opisywaczu poetyckich światków Michał Kasprzak w (Ek)Lektyce krytyka („Wakat” 2006, nr 1). Krzysztof Fiołek ma szansę uratować krytycznoliterackie oblicze „Lampy” przed kompletną infantylizacją i bezmyślną paplaniną obok... Bo czyta i myśli swoje, ale m/iew/a to poparcie w przedłożonych tekstach.

Wśród recenzentów miesięcznika zdarzają się inne, samozwańcze już, talenty, które ochoczo prawią banialuki na wszystkie strony. Kazimierz Bronisław Malinowski, powodowany lekturą Rasy drapieżców Stanisława Lema, doznał ekspresji-słowotoku pt. Wałkonie, Marek Sieprawski bez jaj pastwi się nad Zanim Cię znajdę Johna Irvinga, zagubiony w Mieście Boga Jakub Żulczyk nie dookreśla (bo nie wie jak nazwać...?) składników prozy Paolo Linsa. Wśród przyzwoitych zawodniczek tekstualnych zmagań jak zwykle Anna Marchewka i Agata Pyzik. I oczywiście uszczypliwy element na koniec, czyli stosunki Agnieszki Drotkiewicz ze Szminką w wielkim mieście Candace Bushnell, gdzie studentka wiedzy o kulturze UW wyraża się z krytycznym zabarwieniem:

„Nasze kobiety sukcesu wszystko mają na kredyt, w każdej chwili grozi im upadek z wysokiego zamku, intrygi dworskie w korporacji tętnią zgodnie z rytmem zawiści, wściekłe hrabiny czekają za każdym rogiem, żeby oblać im twarz kwasem solnym. Najgorsze jednak jest to, że głównym przeciwnikiem kobiety w walce o przetrwanie jest mężczyzna”.

Więcej zależności od cudzych idei młoda pisarka i dziennikarka „Lampy” zdradziła już tylko w autorefleksyjnym rozwijaniu kwestii nie tylko kobiecych w wywiadzie z Justyną Jaworską.


Dla mnie coś innego

Człowiek jest tylko akwizytorem – pod tym szyldem płyną zwierzenia Agnieszki Drotkiewicz „z okoliczności powstania” jej nowej powieści. Dla mnie to samo wydała niedawno Lampa i Iskra Boża, w związku z czym portret autorki trafił na okładkę miesięcznika PDW, a wnętrze zdobią niebagatelne zdjęcia wykonane przez Patrycję Musiał. Czy stylizowane (na lata 50.) fotografie pomogą autorce zaistnieć w mediach i męskiej wyobraźni, jak w przypadku debiutanckiego Paris London Dachau? Na pewno nie będą podstawowym czynnikiem wspomagającym, gdyż tym razem pisarka sporo mówi... Jej konwersacja z Justyną Jaworską (we wrześniowym numerze) pozwala lepiej poznać osobowość twórczą (?) Drotkiewicz, ale też w sposób nacechowany spojrzeć na zadaną publiczności lekturę.

Studentka Uniwersytetu Warszawskiego bardzo źle wspomina okoliczności debiutu, skrajne reakcje krytyków i czytelników. Paris London Dachau potraktowano jako wycinki z warszawki, dzieje szybkich lub z/a/wodzących miłości, wyraz pseudointelektualnego lansu... Druga „powieść”, podejmująca między innymi problem relacji i związków damsko-damskich, ma zaskoczyć innością, zaangażowanym krytycyzmem, „budzić smutek [votum separatum wobec korporacji miłość] i gniew” – jak chciał przyjaciel i patron duchowy autorki, Sławomir Sierakowski z „Krytyki Politycznej”.

„Niektórzy mi zarzucali, że moja pierwsza książka jest o niczym, taka wydmuszka o problemach z dupy wziętych. [...] Teraz chciałam napisać o sprawach istotnych, ale tak, żeby każdy widział, że one są istotne, bo w przypadku tej pierwszej książki jakoś to zginęło. Poza tym, rzeczywiście byłam pod wrażeniem niektórych książek. Zwał Sławomira Shuty przeczytałam dwa razy, [...] całą przetłumaczoną Elfriede Jelinek, całego Houellebecqa i trudno, żeby to jakoś na mnie nie wpłynęło. Spojrzenie krytyczne jest chyba jedynym możliwym. Poza tym, przecież i tak zawsze jakoś zostaniesz zaklasyfikowana, a ja zdecydowanie wolę być zaklasyfikowana jako tzw. pisarka krytyczna niż jako panienka kontemplująca swój lakier do paznokci. [...] trzeba się angażować, ja się tego zarzutu nie boję”.

Drotkiewicz nie ukrywa swoich ciągotek do pozytywistycznego interwencjonizmu, obnażania brudów rzeczywistości i możliwej „tu” egzystencji, moralistyki w polityce autorskiej. Dobrowolnie wiąże Dla mnie to samo z kwestiami społecznymi. A to dlatego, że „literatura zaangażowana różni się od niezaangażowanej tym, że zaangażowana budzi wątpliwości, a te są początkiem sprzeciwu”. Zanika też dążność do kreacji bohaterów pozytywnych, skoro i oni zostają przedstawicielami nie zawsze słusznej, kompromitującej się ideologii.

Istotna dla młodej pisarki okazuje się ponownie sprawa kształtowania postaw kobiecych, myśli feministycznej w Polsce poprzez słowa na wolności! Dlatego tworzy prozatorskie kolaże, mocno skupia się na wyrazach kobiecości w sidłach konsumpcji „tu i teraz”, odrzuca kłamliwe „mitologie popularne” na rzecz szukania sposobu mówienia o swojej płci, trwa w zainteresowaniu wspólnotą „żeńskości”.

„A jeśli chodzi o feminizm, powtarzajmy to, że nie trzeba bać się tego słowa, trzeba je oddemonizować. Ta książka jest prokobieca, ale jest też proczłowiecza po prostu. Bo feminizm jest humanizmem [...]”.


Promocja czytelnictwa

W bardziej stonowany i przemyślny sposób wypowiadają się dojrzalsi (wiekowo) rozmówcy „Lampy”. Therézia Mora (niemiecka pisarka urodzona na Węgrzech) mówi, jak przełożyła własne doświadczenia imigrantki na powieść Każdego dnia, koncentrując się na problemie komunikacji werbalnej i socjopsychicznego porozumiewania się między ludźmi z różnych narodowości, kultur:

„[...] będąc imigrantem, trzeba się komunikować intensywniej, bardziej niż osoby, które nie opuściły swoich domów, ponieważ jest się zmuszonym do pokonania jeszcze jednaj bariery – bariery kulturowej. [...] wiele osób cierpi tak na emigracji, dlatego że ich życie w innej kulturze jest ograniczone. Czują się zmuszeni do postępowania w określony sposób, zgodny z narzuconą rolą imigranta, a to wyklucza swobodę podejmowania decyzji, jaką mieliby, żyjąc we własnym kraju. Wynika to między innymi z wewnętrznych przeszkód, strachu przed całkowitą utratą tożsamości. Zatrzymują się w połowie drogi między asymilacją a oporem wobec niej, a przecież nikt nie potrafi żyć w taki sposób. Zatrzymują się pośrodku niczego, zastygają w nicości” (nr 9).

Jak przekonuje autorka, niemota krążącego w labiryncie obczyzny emigranta to efekt braku zdolności społecznych, a nie (znajomości lub nie) języka obcego – domniemanego narzędzia mowy i porozumienia. Bo „można znać nawet sto języków i w niczym to nie pomoże”.

O byciu obcym opowiada też Andrzej Stasiuk w październikowym wydaniu „Lampy”. Jednak on doznawał tego stanu tymczasowo – jako podróżnik, zapisujący swoje impresje z wyprawy przez „zadupia Europy”. Złożyły się one na wydaną niedawno książkę Fado.

„Masz pewien kłopot, żeby wejść w tę rzeczywistość, tym bardziej że natychmiast cię rozróżniają. Tam jest tak mało obcych, obcokrajowców, że natychmiast cię widzą [...]”.

Dla autora Jadąc do Babadag liczy się przede wszystkim możliwość oderwania od codzienności i swojszczyzny, przemieszczanie się, chęć poznania ludzi i zakamarków Rumunii, Albanii...

„W podróży nie ma żadnego czasu. To jest czas święty, czas wyjęty. To jest czas, który nie istnieje. Po to wyjeżdżamy tak naprawdę, żeby wyjść z własnego czasu. Przede wszystkim nie istniejesz w codzienności, kiedy podróżujesz. To jest czas karnawału, [...] możesz wszystko”.


Magazyn pozą literacki

Paweł Dunin-Wąsowicz regularnie troszczy się o wypełnienie pisma fragmentami świeżo wydanych lub dopiero zapowiadanych książek. Zająć czytelników 9. i 10. numeru mogą przede wszystkim premiery, peregrynacyjne: Flauta Adama Pluszki i Deutschland Stasiuka oraz prozatorskie znamiona kobiecości ze Śladu po mamie Marty Dzido. Ostro poczyna sobie również minimalistyczny Juliusz Strachota. Autor zbioru opowiadań Oprócz marzeń warto mieć papierosy wkłada w usta swojej bohaterki takie zdania:

„Dla mnie możesz nie pisać. Potrzebuję faceta, a nie zakochanego w sobie świra. Pierdolę pisarzy. To chuje, kurwa, i idioci sami. Pijacy” (Osiedle na którym chciałbyś mieszkać – Przedwiośnie).

Osoby podzielające złe mniemanie o piszących mogą sobie darować ciąg dalszy materiałów (około)literackich i przejść do działu muzycznego „Lampy”, gdzie pełno recenzji płytowych, relacje z festiwali w Jarocinie czy Budapeszcie. Zwrócić uwagę mogą też prezentowane komiksy czy rysunki Marka Sieńczyka.
Z kolei żądni aktualności plotkarze dowiedzą się wszystkiego co dla PDW ciekawe w dziale „wiadomości dobrych i złych”: o inicjatywach, konkursach i imprezach literackich (jak warszawskie Manifestacje Poetyckie pod patronatem T.J. Pajbosia, gdzie blogowi „kumple” zamiast nowych awangardzistów odkryli „Natalię Kukulską polskiej poezji”), środowiskowych zatargach (Świetlicki kontra Pilch) i kpinach z osób na nieodpowiednich stanowiskach (TV bez Kultury). Dla rozrywki czytelników redakcja robi wiele. Czas na lekturę – nie tylko oświecającą „Lampą”!