S/Zeropozytywni

[Maciek Miller, Pozytywni, Kraków 2005]


Czytałem tyle złego o próbie zmierzenia się z „szerzej nieomówionym w literaturze polskiej tematem metroseksualności”, że powinienem omijać półkę z książką Maćka Millera. Stało się jednak inaczej.
Sięgnąłem po Pozytywnych skuszony nagabywaniem i wybuchami euforii życzliwych mu odbiorców. Literatura popularna jest i winna: koić „z-myśli”, relaksować udręczone codzienną szarzyzną ciało, dawać miłą rozrywkę na złe czasy… Ale czy może przerażać bądź odrażać jakością wykonanej przez pisarza roboty? Śmiem twierdzić, że nie! Przecież nie mogę patrzeć pozytywnie na książkę wybrakowaną: napisaną infantylnie, często niechlujną bądź prymitywną (stylistyka!) polszczyzną, nieprzemyślaną jako całość powieściowa (zamiast warstw sensotwórczych widać zlepek różnych rodzajowo historii, obrazów, głosów, myśli…)!
Nie powinienem winić autora, który jest tylko i aż lekarzem (co widać w omawianej twórczości do… bólu)? Przecież dobrowolnie sięgnął po pióro… – jak ja teraz. Dlatego rozmówię się z nim, uprawiając krytykę negatywną.


U źródła

Korporacyjny wydawca zaopatrzył książkę w notę podstępnie streszczającą zawartość książki:

„Poliseksualny bohater Pozytywnych zmaga się z chorobą w hipersterylnym «zdrowym» świecie. W Warszawie. Prowadząc rozrywkowe życie w modnych klubach niespodziewanie zostaje «trafiony». Poppersa zamienia na kroplówkę, a vip-room na izolatkę. Pomimo «wyroku» wyciąga z szafy czerwone szpilki i zdejmuje z wieszaka zapomniane boa. Powieść w sposób zabawny relacjonuje oraz analizuje współczesne wydarzenia polityczne, gospodarcze i społeczne”.

Z kolei autor zapewnia:

Pozytywni nie są powieścią o – modnych ostatnio – gejach ani o AIDS. Taka historia wydarzyła się naprawdę, jednak tylko do pewnego momentu. Chciałem pokazać, że człowiek z nieuleczalną chorobą może mieć marzenia, może się bawić. Że choroba nie jest wyrokiem. Szok trwa przez pierwszych kilka dni, a życie toczy się dalej”.

A ja ośmielam się twierdzić, że nie wiedzą o „czym” piszą! Bo patrzę na zawartość Pozytywnych inaczej. Na książkę składają się: historia chłopaka zarażonego HIV, wygląd postępującej choroby i ówczesnych stosunków „pacjenta” z otoczeniem (vide regularnie pisany pamiętnik), wtręty towarzyskie odnośnie „warszawki” (moda dyktowana przez Maćka Zienia i friendly-kluby), aluzje publicystyczne (zanim IV RP stała się faktem politycznym i posłannictwem „Ojca Dyrektora”), wyrazy autorskiego liberalizmu autorskiego (galeria postaci różnej maści: o odmiennej sytuacji i stopie życiowej, liczbie partnerów i kontaktów międzyludzkich, orientacji – w świecie realnym i literackim) oraz dzieje zaangażowania medycznej jednostki (narrator) w ludzkie sprawy. Humor widzącemu zawartość książki – wnętrze zwane bebechami – krytykowi poprawić ma wielość śmiesznych i zabawiających literacką naiwnością powiastek, anegdot.

Zła wiadomość ode mnie: całokształt Pozytywnych jawi się jako niepotrzebny wyraz ambicji pisarskiej, pragnienia opowiadania innym swoich historii. Nie chcę zabijać w ludziach dobrych chęci, ale świadomość warsztatu pisarskiego, umiejętność konstruowania fabuły, odpowiednie posługiwanie się narracją i obrazowaniem to podstawy… Zanim sięgnie się po pióro!
Z próby pisania Maćka Millera można śmiać się do rozpuku (patrząc na wyliczanie epitetów jako dominantę stylistyczną w praktykowaniu opisu…). Ale nie ze szczęścia, jakie ogarnia, gdy obcujemy z Literaturą. Bo Ha!art zaoferował nam fragmentami tylko literaturkę. A rzeczywiście nastrajający element omawianego wydawnictwa to różowe słonie na okładce… Chociaż one działają pozytywnie na psychikę dręczonego ciała krytyka.


Seropozytywny a zarażanie skłonnością do czytania

Ukazanego w powieści Zbyszka i historie mu towarzyszące najlepiej nazwać tworami prozaicznymi. Treść książki traktuję jako wyimki ze zdarzeń obserwowanych bądź usłyszanych przez autora, które uznał za możliwe do opowiedzenia dalej.
Pozytywny bohater ma chłopaka Roberta, który ukrywa się przed „złowieścią” o zarażonym partnerze u mamusi, eks-tatyczną żonę Dorotę – malarkę szukającą spełnienia zagranicą. Nawiedzają go też duchem i ciałem wierni kumple.
Te elementy stanowią formę otwarcia, bo nie „dzieła”, na wszystkie możliwości fabularne, wątki dla spragnionego pozytywów ludu!

Wśród przejawów (aseksualnej! – obserwując wpływ na czytelnika) działalności postaci Millera znalazły się: bajeczne podróże, obfitujące w pozytywne wrażenia zetknięcia/spotkania z nie/znajomymi, owocna praca zawodowa (bo nie nad sobą).
Do czasu… pobytu na oddziale zakaźnym. Wtedy należało przeżyć (literacki) wstrząs i obrać nową strategię działania. Oczywiście seropozytywny Zbyszek nadal uprawiał positive thinking. W szpitalu rozpoczął „drugie życie”. Niewiele inne… Tylko otoczenie (osoby, przedmioty) uległo przetasowaniu i „rewaloryzacji”.


Z lotu ptaka

Maciek Miller snuje tele/nowelowe fabuły według tendencyjnego schematu:
1. Zabawimy się, zostawiając ślady na tekście.
2. Strategia: niech o nas usłyszą i stwierdzą, że działamy pozytywnie (na Ciebie też, Czytelniku).
3. Zmagamy się z (nienazwanymi słownie, wprost!) przeciwnościami losu – skutkami własnoręcznych działań.
4. Czas zafundować pamiętnikowe wyznania do ukochanego czytelnika (o pseudonimie Żabka… który okazuje się innym mężczyzną niż ja-odrzucony krytyk).
5. Wypada uszczęśliwić wszystkie postaci, które zdołają przetrwać do końca (lektury?!).
6. Pozytywne zakończenie historii trafionych szczęściem bycia bohaterem literackim osób i pełna nadziei odezwa do odbiorcy: „Wiem, że się kiedyś spotkamy. Nie muszę czytać z kart ani z dłoni, wróżyć z fusów. Po prostu wiem”.

W przewidywalności optymistycznego scenariusza pozytywnych wydarzeń i uporczywym dążeniu do wzruszania czytelnika (przykład: gej, zagrożony AIDS i śmiercią, zostaje ojcem – przynajmniej chrzestnym) widzę najniższe ukłony w stronę czytelnika masowego. A od nadmiaru lukru graficznego można nabawić się mdłości. Tak brzmi moja krytyczna diagnoza.


Mniej niż zero-Pozytywni

Moim zdaniem, debiut Millera to „źle napisana” książka: bez nadrzędnego pomysłu (chaos tematyczny i nieporadność narracji) i rygoru kompozycyjnego (brak świadomości i panowania nad formą), tchnąca banałem w żałośnie śmiesznych – bo doraźnych – kpinach ze spraw aktualnych… w wyborczym roku wydania powieści. Sentymentalne scenki in the end napawają odrażającym współczuciem – z politowania, bo są zamierzone raczej na „czułych kucharzy”, a nie spragnionych pozytywnej energii lekturowej, ambitnych odbiorców. Takich którzy ciągle czytają, poszukują!


Literacka zazdrość i medycyna praktyczna

Taktyka „wy-bitnie” populistycznego pisania, okraszonego docinkami brukowo-publicystycznymi i zakorzenieniem w sprawach medycznych (co ze zdrowiem czytelnika opowiadań trafionych niemiłosierną zarazą – brakiem doktorskiej precyzji w posługiwaniu się słowem?!), zemściła się na jakości Pozytywnych. Ich wartość literacka wydaje się niewielka, mimo że ciekawych historii, uroczych postaci i zabawnych sytuacji w książce nie brakuje.
Wspaniale zasypiało się z myślami o – nie tylko metroseksualnie – pod/kolorowanym Strepsilsie, wśród wyobrażeń imprezowego i „ludzkiego” biskupa – Archy’ego… A jednak patrząc na powieść całościowo i obiektywnie, czuję niesmak. Tyle wycinków z „innych” – tylko seksualnie, bo wciąż ludzkich – światów, spostrzeżeń ze znanego głównie lekarzom wnętrza i materiałów do analiz socjologicznych i psychologicznych (życie jako choroba przenoszona drogą może i płciową) autor zwyczajnie zmarnował.

Przyjemności tekstu w powieściowym wydaniu Millera nie zaznałem wiele, dlatego literackości książki mogę dać jedynie ocenę zeropozytywną. Dramat medyczny dla ciała i umysłu – to najlepsze podsumowanie procesu lektury.



Tekst opublikowany w „Czasie Kultury” 2006, nr 4.