Cudowne lata

Jakub Żulczyk, Zrób mi jakąś krzywdę, czyli wszystkie gry video są o miłości, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2006


Bohaterowie Żulczyka – nazwani komiksowymi „Bonnie i Clyde'em dla ubogich” roczników 80. – uciekają przed sobą, prawdą o mijającym wieku cielęcym i jego przymiotami. Ruszają w drogę po samoświadomość, poznanie wytycznych nie/dojrzałości. Kolejna powieść drogi? Nie do końca... „wydarzyło się coś dużo więcej”.

Fristajlowa opowiastka idzie tak... Dwudziestopięcioletni Piotruś Pan w osobie Dawida, studenta prawa a wkrótce absolwenta o sformatowanym przez rodziców życiorysie dla przedstawiciela „klanu Dzielnych W Końcu Magistrów”, zadurza się... I to w piętnastolatce! Porywa obiekt westchnień – neurotyczną, nieletnią Kaśkę – by odbyć z nią trochę sensacyjną, trochę romantyczną podróż przez osiem leveli gry komputerowej. Stawką i ryzykiem jest zakochanie się. Na tym zasadza się symulacja, ale też formuła zamknięcia w konwencji [wszystkie historie/piosenki są o miłości], wykorzystanie gatunku i konstrukcji człowieka z właściwościami (jakimi – o tym później), by wyjść poza nie. Żulczyka interesują współobecność młodzieńczego i dojrzalszego życia, przekraczanie granicy którejkolwiek, by już nie trwać w obu stanach (mentalnych?) jednocześnie oraz postępowanie kolejnych stopni wtajemniczenia w rychle nadchodzącą dorosłość. Niuanse adolescencji, nieuchronność odejścia dziecięcego świata, utraty beztroski i zabawek niewinności to podstawowe kwestie poruszone w książce.

„– Mogę być dzieckiem, jeśli chcesz. Zawsze – powiedziała i włożyła sobie kciuk do ust.
– Jakbyś nie była dzieckiem, to być wiedziała, że to mało dziecięcy gest – odpowiadam. – Niegrzeczna dziewczynko” (s. 320).

„– Zakochałam się – powtarza i wpija mi język w usta. – Chodź, zrób mi jakąś krzywdę” (s. 321).

W niezgodzie na upupiającą symulację dorosłości przenoszą się narrator Dawid i postacie (Michał, jego rodzice i nastoletnia siostra – Kaśka) do świata wystylizowanego romansidła XXI wieku. Dziewczyna i chłopak, osadzeni w scenariuszu miłości zakazanej, niemożliwej, zrywają z nim, dokonując ucieczki w inną konwencję: historii o miłości spełniającej się po osiągnięciu emocjonalnej dojrzałości. Nieoczekiwanie dorosnąć Dawidowi pomoże fascynacja, a następnie uczucie do „dziewczynki z generacji gadu-gadu”, maniaczki gier komputerowych. Przez rok wspólnej podróży i konstruowanie nowej „ballady o pięknych dwudziestoletnich” odkryją „limitowaną edycję życia, a nie Uprowadzenie Agaty 2”.

„[...] gdy byłem mały, miałem lekką paranoję – wydawało mi się, że jestem bohaterem komiksu, że całość życia jest jakąś nierzeczywistą historią, że demiurgiem jest czytający, a wszystko skończy się na ostatniej stronie, z koda miękkiego mlaśnięcia okładek. Teraz to wszystko się potwierdza. Chciałeś gry video z przeceny, ze spieprzoną grafiką, do tego rysuje się płyta masz problemy z instalacją i momentami nawala monitor” (s. 7).

[...]

Na czym polega wyjątkowość Żulczykowego zapisu prze-czucia? Autor Zrób mi jakąś krzywdę wyzyskuje i perfidnie bawi się – wydawać by się mogło – zużytą konwencją powieści o (przekleństwie?) inicjacji, rozumienia i nazywania stanu zakochania, przejściu w wiek zmagań z prawdziwą miłością. Opowiada jednak swoją historię młodzieżowym, wielce kreacjonistycznym językiem (pozorowanym na fabulację, igrając z retrospekcją w czasie i przestrzeni narracji), świadomym swej retoryczności miszmaszem, gadkami prowadzącymi do bezdechu u czytającego na głos (ostatni efekt to sprawka krótkich, pospiesznie budowanych zdań w natłoku myśli i mających dopiec wrażeń, celnych fraz, wielopoziomowego nacechowania języka wypowiedzi).

Mówiący daje przy okazji świadectwo pieczołowitości w konserwowaniu heterogenicznych wspomnień i rekwizytów przeszłości, pragnienia utrwalenia choćby śladów przynależności do świata odchodzącej młodości... Adolescencja przybiera postać głównej kwestii książki i bohaterki, za którą ugania się Dawid. Sposoby jej remitologizacji (skupienie na konkrecie, namacalnych dowodach obecności, związku z minionymi latami) przypominają chociażby opowiadania Michała Witkowskiego z tomów Copyright i Fototapeta). Żulczyk zakorzenia swojego bohatera-narratora w hiperświadomości dziecięcia przełomu wieków, gdzie mieszają się zaszła komuna, wszechobecna popkultura, mający wkrótce dosięgnąć głównego bohatera kapitalizm. Posługuje się rozpoznawalnymi dla rówieśników reprodukcjami, posuwającymi się klatka po klatce [uwaga na symbole uwięzienia kadrowiczów!] kliszami zamiast pełnych życia widzeń, tytułów, imion i nazwisk, krypto- i cytatami z piosenek rockowych, filmów (w tym bajek i seriali), komiksów, ze świata przedstawień i reprezentacji, czyniąc rzeczywistość powieściową nieczystą grą: nie dość że wirtualną, to jeszcze uciekającą się do estetyki wideoklipu czy filmów Tarantino. Strategia narracyjna oparta na hołubieniu reminiscencji, targaniu porządku mniejszych fabuł na rzecz gargantuicznych odlotów hip-hopowca („karmiczny flow”) i immanentnej walki dyskursów z kolei prowadziłaby do „mówienia Masłem” [połknąć język i upuścić coś dla siebie z Pawia królowej?] czy praktyk opowiadania Chucka Palahniuka (autor zresztą nie ukrywa – w swoich wypowiedziach – fascynacji twórczością koleżanki z Lampy i Iskry Bożej ani amerykańskiego minimalisty).

[...]

Co ze składem i rozkładem jazdy fabularnej? Wymienię jednym ciągiem czynniki sprawcze powieści: prosta historia młodocianej parki, zróżnicowane postaci z tła, liczne wątki poboczne z odniesieniami do mijanej rzeczywistości (zbór świadków Jehowy, festiwal rockowy, wizja „Zasranej warszawki, ciuli, chujów, obszczymurów, kondonów”), znaczące nie(?)sentymentalnie dygresje przedstawiciela rocznika bez wstrząsającego przeżycia pokoleniowego.

[...]