Homer Karaibów
|
Derek Walcott, Mapa Nowego Świata. Wiersze wybrane, tłum. S. Barańczak i in., wybór i red. M. Heydel, wstęp J. Brodski, Znak, Kraków 2008
„[...] zamiast zadeklarować swoją rasową przynależność, co niewątpliwie znalazłoby poklask tak u jego wrogów, jak i popleczników, Walcott utożsamia się z «bezcielesną samogłoską» języka, który stanowi część wspólną obu stron równania. Mądrość tej decyzji ponownie należy przypisać nie jemu samemu, lecz mądrości jego języka – albo jeszcze lepiej, mądrości litery tegoż języka: czarnej na białym. Poeta jest tylko piórem świadomym swego ruchu po papierze, a z tej samoświadomości rodzi się obrazowa elokwencja jego wersów [...]”. Tak wprowadza do lektury poezji Dereka Walcotta (1930) jego kolega po fachu i przyjaciel – Josif Brodski. Pierwszy w Polsce wybór wierszy Jamajczyka, laureata literackiej Nagrody Nobla z 1992 roku (za „dzieło poetyckie wielkiej jasności, wyrastające z historycznej wizji i stanowiące owoc otwarcia na wielokulturowość”), opublikowało krakowskie wydawnictwo Znak.
Ten wciąż mało znany u nas autor, a jeden z największych żyjących poetów, dramaturg i eseista, ma w swoim dorobku ponad 20 tomów wierszy i poematów epickich. Urodził się na wyspie St. Lucia na Małych Antylach w rodzinie o korzeniach europejskich i karaibskich. Dwie z jego prababek były niewolnicami. Na St. Lucia przyszły poeta ukończył szkołę oraz debiutował zbiorem 25 wierszy (1948), który wydał własnym sumptem za 200 dolarów podarowanych przez matkę. W Kingston na Jamajce studiował francuski, łacinę i hiszpański, a w Nowym Jorku odbył studia teatralne. Na Karaibach pracował jako nauczyciel i dziennikarz, parając się krytyką artystyczną i teatralną.
Derek Walcott, sam będąc potomkiem niewolników i nomadem pomiędzy rasami, kulturami, językami i tradycjami, w swej twórczości analizował konflikty i związki między dziedzictwem kultury europejskiej, afrykańskiej, azjatyckiej i latynoamerykańskiej, zajmował się śledzeniem długiej drogi krajów postkolonialnych od niewolnictwa do niepodległości. Badał lokalne mity i ich miejsce w kulturze uniwersalnej, koncentrował się na problemach wielojęzyczności, artystycznej izolacji i wykorzenienia z rodzimej tradycji, poszukiwania tożsamości wśród różnorodnych wpływów kulturowych.
WySTĘPek
Derek Walcott urodził się na wyspie Santa Lucia, w tej części świata, gdzie the sun, tired of empire, declines [słońce, znużone imperium, zapada]. Zachodząc, podgrzewa tak wielki tygiel ras i kultur, że nie może się z nim równać żaden na półkuli północnej. Kraina, z której pochodzi poeta, to istna genetyczna wieża Babel – lecz jej językiem jest język angielski. Walcott wprawdzie pisze czasami w dialekcie kreolskim, nie po to jednak, by pysznić się swoją stylistyczną sprawnością czy trafić do szerszej publiczności, lecz aby złożyć hołd mowie swojego dzieciństwa, którą się posługiwał, zanim po krętych schodach wszedł na sam czubek wieży.
[...] Dla kogoś, kto chce się dowiedzieć czegoś o Walcotcie, najlepszym przewodnikiem będą strony niniejszego wyboru wierszy. Oto co mówi o sobie jeden z bohaterów jego poezji, a co z powodzeniem można uznać za autoportret samego poety:
I’m just a red nigger who love the sea, I had a sound colonial education, I have Dutch, nigger, and English in me, and either I’m nobody, or I’m a nation.
[Jestem zwykły kreolski czarnuch, co kocha morze, / Dostałem porządne kolonialne wykształcenie, / Jestem trochę Holendrem, czarnuchem i Anglikiem, / i albo jestem nikim, albo całym narodem.]
Ten zawadiacki czterowiersz zaświadcza o jego autorze tak pewnie, jak trel świadczy o tym, że za oknem jest ptak (i wcale nie trzeba wyglądać przez okno, żeby uzyskać pewność). Użycie dialektowej, niepoprawnej formy love wskazuje na to, że gdy poeta określa siebie mianem a red nigger, czyni to z pełną odpowiedzialnością. A sound colonial education może oznaczać University of West Indies, który Walcott ukończył w 1953 roku, lecz wers ten kryje w sobie wiele innych znaczeń, do których wrócimy później. Najoględniej rzecz ujmując, pobrzmiewa w nim pogarda dla wyrażenia typowego dla rasy panów, a zarazem duma tubylca z odebrania takiego właśnie wykształcenia. Dutch występuje tutaj, ponieważ wśród przodków Walcotta faktycznie są Holenderzy i Anglicy. Jednak zważywszy na naturę tej krainy, przymiotniki Dutch i English każą myśleć raczej o językach niż narodowościach. Zamiast – albo obok – słowa „holenderski”, można by wstawić francuski, hindi, kreolski, swahili, japoński, hiszpański w którejś z odmian latynoamerykańskich itd. – każdy z licznych języków słyszanych w domu czy na ulicy. Najważniejsze jednak, że był wśród nich angielski.
Trzeci wers, zwieńczony słowami English in me, zbudowany jest w sposób niezwykle subtelny. Po otwierającej go frazie I have Dutch Walcott dorzuca nigger, każąc całości ostro zjechać w dół skali, gdy więc zaraz potem na wyższej nucie rozbrzmiewa fraza and English in me, czuje się bijącą z niej olbrzymią dumę, zwielokrotnioną jeszcze przez synkopowany przeskok między English a in me. Z tych właśnie wyżyn „posiadania angielszczyzny”, na które jego głos wznosi się zarazem z płynącą z pokory niechęcią i rytmiczną pewnością, poeta daje dowód potęgi swojej oratoryki, głosząc either I’m nobody, or I’m a nation. Zawarta w tym stwierdzeniu godność i jego zadziwiająca siła brzmieniowa przywodzą na myśl zarówno krainę, w której imieniu przemawia, jak i bezkres otaczających ją wód. Gdy słyszy się taki głos, nagle wszystko staje się jasne: świat szeroko się otwiera. To miał na myśli poeta mówiąc, że „kocha morze”.
Od blisko czterdziestu lat, odkąd Walcott oddaje się swojej sztuce, temu „kochaniu morza”, krytycy po obu stronach Atlantyku określają go mianem „poety karaibskiego” bądź „czarnego poety z Wysp Karaibskich”. Jest to równie krótkowzroczne i mylące, jak byłoby nazywanie Zbawiciela galilejczykiem. To porównanie jest tu bardzo na miejscu, choćby z tego względu, że wszelkie skłonności do uproszczeń biorą się z lęku przed nieskończonością; gdy zaś idzie o apetyt na to, co nieskończone, poezja często przebija wiarę. Tchórzostwo myśli i ducha, których jednoznacznie dowodzą te próby sprowadzenia Walcotta do rangi pisarza regionalnego, można też tłumaczyć niechęcią krytyki do przyznania, że wielki poeta języka angielskiego jest czarnoskóry. Można je usprawiedliwiać także prostymi jak druty helisami czy poprzerastanym boczkiem zamiast siatkówki na oku. Najbardziej wyrozumiałym wytłumaczeniem jest jednak słaba znajomość geografii.
Wyspy Karaibskie to bowiem olbrzymi archipelag, około pięć razy większy od greckiego. Gdyby poezję klasyfikować wyłącznie według poruszanych przez nią tematów, Walcott pięciokrotnie przebiłby barda, który tworzył w dialekcie jońskim i również kochał morze. W rzeczy samej, jeżeli można o kimś powiedzieć, że łączy go pokrewieństwo z Walcottem, to nie o żadnym poecie języka angielskiego, lecz o twórcy Iliady i Odysei, czy też autorze De natura rerum. Walcottowski talent do opisu jest bowiem prawdziwie epicki; od typowo epickiej monotonii jego wersy ocala stosunkowo krótka historia jego krainy i wrażliwość jego ucha na angielszczyznę, która sama w sobie jest historią.
Jednak niezależnie od wyjątkowości daru Walcotta, jego wersy wywołują tak szeroki, stereoskopowy oddźwięk, ponieważ owa „historia” obfituje w wydarzenia – ponieważ język sam w sobie jest środkiem epickim. Wszystko, czego poeta się tknie, promieniuje nawiązaniami i perspektywami, rozchodzi się jak fale magnetyczne, których właściwości akustyczne nabierają znaczenia psychologicznego, których implikacje niosą się jak echo. Faktem jest, że w jego krainie, na Karaibach, doprawdy jest czego dotykać – samo królestwo natury dostarcza wielkiego bogactwa materiału.
[Josif Brodski, Odgłos przypływu, tłum. A. Pokojska, 1983]
WIERSZE
The Swamp | Bagna
Kąsając krawędź autostrady, Szepczą czarnymi wargami: „Wracaj, wracaj do domu...”
Owiane ich lepkim tchnieniem słowo „rosnąć” Samo pokrywa się w mig pleśnią, gnije Odsłaniając korzeń upstrzony białymi cętkami.
Wieje z nich większą grozą Niż z bambusowych chaszczy, kamieniołomu i porażonego słońcem Dna strumienia; bohater Hemingwaya tak się ich przeraził, że Przywarł z całej siły do czystych, pewnych wód płycizny.
Tu nic się nie zaczyna. Piekło nędznych skazańców, Negrów. Codziennie o zachodzie słońca Wciera w siebie krew twojego żywota i przybywa mu czerni.
Straszne, pierwotne kłębowiska! Tropikalne namorzyny Wężowato poskręcane, z korzeniami obleśnymi Jak sześciopalczasta ręka.
W swych splotach kryją ropuchy, Śmiercionośne grzyby, siłodajne lilie imbirowe, Płatki krwi, Plamisty srom tygrysiej orchidei; Fallusy o niesamowitych kształtach Straszące podróżnych na jedynej tu drodze.
Głęboko, głębiej niż sen Jak śmierć Dławiąca się bogactwem swego ubywania, zbyt płytkim oddechem,
Wśród szybko rozrastającej się nocy, czernieją Od rozlewającej się amnezji, powoli Łagodzą napór nicości, łączą
Członki, język i muskuł w jeden węzeł, Który jest jako chaos, jak ta droga Naprzód.
[przeł. Adam Szostkiewicz]
A Map of Europe | Mapa Europy
Jak idea Leonarda, Gdzie pejzaż otwiera się na kroplę wody Lub smoki czają się po plamach, Moja złuszczona ściana w ostrym blasku Żyłami wyznacza mapę Europy.
Na jej wyrysowanym parapecie Puszka od piwa lśni złoconym brzegiem Jak wieczór nad jeziorem Canaletta Albo jak skalny erem, Gdzie, w wypełnionej światłem celi, Hieronim mizerota Modli się, by przyszło królestwo Jego Do dalekiego miasta.
Światło tworzy tę swoją ciszę. W jego kręgu Wszystko JEST. Pęknięta filiżanka, Przełamany bochenek, wyszczerbiona urna Stają się sobą, jak u Chardina Czy u jasnego jak piwo Vermeera, I nie są przedmiotem naszego współczucia
Nie ma tu lacrimae rerum, Nie ma sztuki. Tylko dar Widzenia rzeczy, jakimi są – rozpołowione przez ciemność, Od której nie uciekną.
[przeł. Jerzy Jarniewicz]
Nights in the Gardens of Port of Spain | Noce w ogrodach Port of Spain
Noc, nasze czarne lato, żeby uprościć zapachy zamienia je w wioskę zamienia je w wioskę; przyjmuje nieprzeniknione
piżmo Murzyna; jest coraz bardziej tajemna, jak pot, zaułki jej cuchną pustymi muszlami ostryg,
węgielkiem złotych pomarańczy, koksiakiem z melonu. Handel i tamburyny wzmagają jej żar.
Ogień piekielny lub burdel: po drugiej stronie Park Street wzbija się fala marynarskich twarzy, po czym znika
z fosforescencją morza; bôites de nuit błyskają jak świetliki w jej gęstych włosach.
Oślepiona światłami aut, głucha na klaksony taksówek, unosi twarz znad mizernego, oleistego jak smoła płomienia
ku białym gwiazdom, jak miasta, ku neonowym błyskom, a żądza zamienia ją w sukę, której postać przyjmuje.
Gdy wstaje nowy dzień, Hindus zawraca wózek ściętych głów, rozkrojonych kokosów, i zmierza do domu.
[przeł. Jerzy Jarniewicz]
Z mowy noblowskiej Walcotta
Wystarczy stłuc wazę, a miłość, która zestawi te fragmenty z powrotem w całość, okaże się silniejsza niż miłość, dla której symetria wazy była czymś oczywistym, kiedy waza była jeszcze cała. Klej łączący kawałki jest pieczęcią jej pierwotnego kształtu. Taka miłość łączy znowu w jedną, spójną całość nasze afrykańskie i azjatyckie fragmenty, to popękana scheda, na której widać białe blizny. Zbieranie popękanych fragmentów jest troską i bólem Antyli, a jeśli fragmenty są odmienne, jeśli nie pasują do siebie, to zawierają więcej bólu niż sama pierwotna rzeźba, niż te ikony i święte naczynia brane za oczywistość w swoich pierwotnych miejscach. Sztuka Antyli jest restaurowaniem naszej zniszczonej historii, zestawianiem skorup naszego słownika, naszego archipelagu, który staje się synonimem fragmentów oderwanych od pierwotnego kontynentu. Na tym właśnie polega proces tworzenia poezji, a może coś, со powinniśmy nazwać nie jej „tworzeniem”, ale „odtwarzaniem”, fragmentaryczną pamięcią, szkieletem podtrzymującym boga, nawet rytuałem, który oddaje go płomieniom ostatecznego stosu; tego boga składanego trzcina po trzcinie, wyplatanego trzcina po trzcinie, kawałek po kawałku, kiedy rzemieślnicy z Felicity wznosili jego święte echo.
Poezja, która jest jak pot doskonałości, ale wyglądać musi świeżo jak krople deszczu na czole pomnika, łączy w sobie to, со naturalne, z tym со marmurowe; odmienia jednocześnie oba czasy: przeszły i teraźniejszy, jeśli przeszłość jest rzeźbą a teraźniejszość paciorkami rosy lub deszczu na czole przeszłości. Tam właśnie znaleźć można pogrzebany język, tam jest odrębny, indywidualny słownik, a proces poezji to archeologia i samopoznanie. Pod względem tonacji indywidualny język jest dialektem, sam kształtuje swój akcent, słownictwo i melodie, przeciwstawiając się imperialnemu pojęciu języka, języka Ozymandiasa, bibliotek i słowników, sądów i krytyków, a także kościołów, uniwersytetów, dogmatów, przeciwstawiając się instytucjonalnym żargonom. Poezja jest wyspą, która odrywa się od lądu stałego. Dialekty mojego archipelagu wydają mi się świeże jak krople deszczu na czole pomnika, to nie pot powstały z klasycznego wysiłku srogiego marmuru, ale kondensacja odświeżającego żywiołu, deszczu i soli.
Pozbawione swojego pierwotnego języka, zniewolone i kontraktowe plemiona tworzą własny język, gromadząc i wydzielając fragmenty starego, epickiego słownika, z Azji i z Afryki, ale robią to w rytmie przodków, w ekstatycznym pulsowaniu krwi, którego nie można stłumić niewolą czy kontraktem, mimo że zmienia się brzmienie rzeczowników i zadomawiają się w mowie nowe nazwy miejsc, takie jak Felicity lub Choiseul. Pierwotny język zanika wyczerpany pokonywaniem odległości, jak mgła próbująca przekroczyć ocean, ale proces zmieniania nazw i szukania nowych metafor jest tym samym pracą, którą со dzień rano podejmuje poeta, wytwarzając niczym Robinson Crusoe własne narzędzia, zbierając rzeczowniki z konieczności, ze szczęścia, czyli z Felicity, a nawet zmieniając własne imię. Nagi człowiek musi wrócić do tej siły, która zadziwia samą siebie, do tej pierwotnej siły, do swojego umysłu. Oto podstawa doświadczenia Antyli, morska katastrofa fragmentów, echa, skorupy potężnego plemiennego słownictwa, częściowo tylko pamiętane zwyczaje, które nie są zniszczone, lecz silne. Przetrwały czasy, gdy zawijały tu statki niewolników i „Fatel Rozack”, który przewiózł pierwszych kontraktowych Hindusów z portu w Madrasie na pola trzciny cukrowej, a także statki, które przywiozły skutego kajdanami skazańca z epoki Cromwella i sefardyjskiego Żyda, chińskiego sklepikarza i libańskiego kupca, sprzedającego z roweru próbki tkanin.
I oto są tu wszyscy, w jednym karaibskim mieście Port of Spain, suma historii, Froude’owscy „nieludzie”. Podmiejska wieża Babel szyldów sklepowych i ulic, mieszanka ras, mieszanka języków, ferment bez historii, jak Niebo. Bo tym właśnie jest takie miasto Nowego Świata – niebem pisarza.
[...] Mówią, że książek tu za mało, że nie ma teatrów, ani muzeów, że nie ma nic do roboty. A jednak człowiek pozbawiony książek musi zdać się na swoje myśli, z myśli zaś, jeśli nauczy się je porządkować, wyniknie chęć zapisywania, a w skraj¬nym przypadku, jeśli nie będzie miał żadnych możliwości zapisu, pojawi się recy¬tacja, porządkowanie pamięci, które prowadzi do miary, do upamiętnienia. Niedostatek może mieć swoje zalety, a z pewnością jedną z zalet jest wybawienie od zalewu wzniosłej przeciętności, ponieważ książek dziś się nie tworzy, ale raczej się je przetwarza. Miasta tworzą kulturę, wszystko, co mamy, to te powiększone, targowe miejscowości; jakie są więc rozmiary idealnego karaibskiego miasta? Wokół przystępny, wiejski krajobraz z zielonymi przedmieściami, a jeśli miasto ma szczęście, rozciągają się za nim przestrzenne równiny. Za miastem piękne góry; przed nim ocean w kolorze indygo. Wieżyce to szpile w jego centrum, a wokół niego zielone, cieniste parki. Gołębie przecinają niebo w alfabetycznym porządku, niosąc ze sobą wspomnienia wiary w wyrocznie, a w samym sercu miasta są pewnie konie, tak, konie, te zwierzęta, które widziano po raz ostatni pod koniec dziewiętnastego wie¬ku, kiedy ciągnęły powozy z obywatelami w wysokich kapeluszach, konie, które żyją w czasie teraźniejszym, bez elegijnego echa podków, konie, które wyłaniają się z kałuż w Królewskim Parku Savannah o wschodzie słońca, kiedy mgła rozwija się jak nić z chłodnych gór ponad dachami, a w samym centrum miasta co roku odbywają się wyścigi, tak by obywatele mogli wrzaskiem odpowiadać na pęd i wdzięk tych dziewiętnastowiecznych zwierząt. Doki w mieście nie są zaćmione dy¬mem, ani ogłuszone zbyt wielką maszynerią, a przede wszystkim miasto jest tak zróżnicowane rasowo, że wszystkie kultury świata – azjatycka, śródziemnomorska, europejska, afrykańska – są w nim reprezentowane; przez różnorodność swoich miesz¬kańców to miasto jest bardziej fascynujące niż Joyce'owski Dublin. Jego obywatele zawierali między sobą mieszane małżeństwa, zgodnie z własnym wyborem, pod wpływem instynktu, a nie tradycji, aż ich dzieci dochodziły do wniosku, że badanie własnej genealogii jest coraz bardziej jałowym przedsięwzięciem. Nie ma tu zbyt wielu alei trudnych lub niebezpiecznych dla pieszych, centrum handlowe jest kakofonią akcentów, fragmentów starego języka, które milkną dokładnie o piątej, a w niedziele doki pustoszeją wyzywająco.
Takie jest dla mnie Port of Spain, miasto idealne w swoich handlowych i ludzkich wymiarach, gdzie obywatel jest spacerowiczem, a nie pieszym; tak mogły wyglądać Ateny, zanim stały się kulturowym echem.
Najwspanialsze sylwety Port of Spain to idealizacje rzemieślniczej pracy, nie w betonie i szkle, ale w drewnie zdobionym na barokową modłę, i każda ta budowlana fantazja wygląda raczej jak pogmatwany rysunek samej siebie niż rzeczywisty budynek. Za miastem rozciąga się równina Caroni, z wioskami, hinduskimi modlitewnymi flagami i straganami pełnymi owoców, ustawionymi wzdłuż autostrady, nad którą jak falujące flagi szybują ibisy. Fotogeniczne ubóstwo! Pocztówkowy smutek! Nie odtwarzam tutaj Edenu; kiedy mówię „Antyle”, chodzi mi o realność światła, pracy, przetrwania. Chodzi mi o dom przy wiejskiej drodze, chodzi mi o Morze Karaibskie, którego zapach jest wonią odświeżającej możliwości, a także przetrwania. Przetrwanie to triumf uporu, a dzięki duchowemu uporowi, dzięki wzniosłej głupocie, nie ginie pisanie poezji, choć tyle rzeczy chce zamienić ją w jałową działalność. Wszystkie je można określić jednym zbiorczym rzeczownikiem: „świat”.
Oto więc widzialna poezja Antyli. Przetrwanie.
[Derek Walcott, Antyle: fragmenty epickiej pamięci, przeł. J. Jarniewicz]
OPINIE o książce
Zawstydzający to fakt, że dopiero teraz, po 16 latach od przyznania mu Nagrody Nobla, ukazał się w Polsce pierwszy wybór wierszy Walcotta. Najważniejsze jednak, że jest wreszcie, i to bardzo solidnie zredagowany przez Magdę Heydel, jedną z 11 osób, które przetłumaczyły wiersze do publikacji Znaku. Publikacji tym ciekawszej, że zawierającej także esej Josifa Brodskiego o twórczości Walcotta i przepiękną mowę noblowską tego ostatniego. [...] Walcott, wielki poeta języka angielskiego (tylko czasami pisze w dialekcie kreolskim, by złożyć hołd mowie swego dzieciństwa), jest czarnoskórym potomkiem niewolników. Ale wśród jego przodków są Holendrzy i Anglicy, a dziedzictwo europejskie jest w jego poezji tak samo zaakcentowane jak latynoamerykańskie, afrykańskie czy azjatyckie. Mowę noblowską Walcott rozpoczął zresztą od opowieści o wiosce na Trynidadzie zamieszkanej przez Hindusów sprowadzonych tam po zniesieniu niewolnictwa do zbierania trzciny cukrowej. Dziś, po kolejnym literackim Noblu dla pisarza z tego regionu – V.S. Naipaula (2001) – wiemy już więcej o skomplikowanej historii teraźniejszości Wysp Karaibskich, archipelagu pięć razy większego od greckiego.
(Krzysztof Masłoń, „Rzeczpospolita”)
...Walcott nie zalicza się do noblistów, którzy przyjęli się u nas bez oporu. Jeśli na przykład Coetzee, Jelinek czy Lessing zrobili furorę wśród polskich czytelników, to on raczej nie. Nawet jeśli się pamięta, że poetów czyta się inaczej - ciszej, intymniej - stwierdzić trzeba panującą wokół niego ciszę. Jakby morskie wiatry, które poruszają jego poezję, do nas nie docierały. Metaforyka żywiołów, wody, wiatru, nieba, obłoków, księżyca, przestrzeni w wielu wierszach Walcotta, wyspiarza z urodzenia i wyboru, jest wyjątkowo ważna. Pierwsze spotkanie z nimi wywołuje wrażenie otwartości i uniesienia. Mimo że ukazany przez nie świat leży na skraju jakiegoś świata większego, to zarazem właśnie w nim, na odkrytym marginesie, życie zachowało swą gdzie indziej dawno utraconą świetlistą tajemniczość. Przemieszczające się chmury, rytm oceanu, mięsistość ziemi - jeśli je zobaczyć, usłyszeć, odczuć, to człowiek nieuchronnie staje się tematem eposu, zaplanowanego z kosmicznym rozmachem. Rację ma Brodski, mówiąc, że Walcott nie zalicza się do żadnego z nurtów XX-wiecznej poezji, gdyż wchłonąwszy wiele tradycji poezji Zachodu, wszystkie przestąpił w skutecznym poszukiwaniu na wskroś własnego języka. W swym oddaniu przyrodzie i historii Karaibów podobny jest być może tylko do Homera, który był włodarzem wysp greckich. Brodski zachwycał się Walcottem w 1983 r.; siedem lat później ukazał się ogromny poemat Omeros wplatający los Antyli w dzieje ludzkiej kultury, w mit o afrykańskiej praojczyźnie, do której pragną wrócić bohaterowie utworu, w uniwersalną narrację o odwiecznym pragnieniu odzyskania domu i sensu. Jest to też homeryckie, na dodatek ilustrowane obrazami autora, sprawozdanie z walki o ziemię (wyspę) i kobietę (Helenę), a także opowieść o iście dantejskim złu, jakie towarzyszyło kolonizacji i niewolnictwu. Słowem: rzecz, jakich się dzisiaj bezkarnie - to jest bez narażenia się na śmieszność - nie pisze. Chyba że jest się w połowie potomkiem niewolników mającym coś do zrobienia dla własnego kraju, coś tak podstawowego jak nadanie mu tożsamości, a w połowie dziedzicem tradycji anglosaskiej czy zgoła europejskiej, którą w kilka lat po debiucie (lata 40.), kiedy jego estetyka zupełnie już dojrzeje, w sposób nieomal bezczelny zaprzęgnie do wyrażenia swego nomadycznego doświadczenia. Jego twórczość stanie się odtąd rodzajem nieustającej wędrówki między różnymi kulturami i językami, testem na ich wzajemną przekładalność. Jakby, będąc mieszańcem, chciał sprawdzić szansę zrozumienia i wyrażenia siebie. (Piotr Śliwińsk, Gazeta.pl)
Materiały z tomu publikowane są za uprzejmą zgodą wydawcy.
|
| |