Jenny Erpenbeck – z Niemiec do Polski
|
Autorka Słownika i Opowieści o starym dziecku w KRK
Zapraszamy na spotkanie z niemiecką pisarką Jenny Erpenbeck
26 marca 2009 (czwartek), godz. 18.30
Dom Norymberski / klub Lokator ul. Krakowska 27
Jenny Erpenbeck urodziła się 1967 r. w Berlinie Wschodnim. Jest córką znanego fizyka i pisarza Johna Erpenbecka i Doris Kilias, tłumaczki z języków arabskich. Studiowała początkowo introligatorstwo i pracowała jako rekwizytorka w Państwowej Operze w Berlinie. Po ukończeniu teatrologii (studiowała m.in. u Petera Konwitschnego, Wernera Herzoga i Heinego Müllera) reżyserowała spektakle operowe w Berlinie i Grazu. Jest autorką sztuk teatralnych, m.in. „Koty żyją siedem razy” („Katzen haben sieben Leben”, 2000), i słuchowisk. Oczekująca na polskie wydanie „Opowieść o starym dziecku” („Geschichte vom alten Kind”, 1999) była jej głośnym debiutem książkowym. W zeszłym roku wydawnictwo Czarne opublikowało jej „Słownik” („Wörterbuch”, 2005) – przejmujące świadectwo życia w totalitaryzmie przedstawione z perspektywy dziecka. W 2001 opublikowała zbiór opowiadań „Tand” (Zabawki), a w 2008 powieść „Heimsuchung” (dosł. nawiedzenie; ciężka próba; plaga, kara, klęska) o wieloznacznym tytule, która była nominowana do Lipskiej Nagrody Literackiej. Wszystkie utwory Jenny Erpenbeck ukazywały się w niemieckim wydawnictwie Eichborn. Erpenbeck jest zdobywczynią wielu literackich laurów,. nagrody jury w konkursie im. Ingeborg Bachmann (2001), GEDOK-Literaturförderpreis (2004), Nagrody Heimita von Doderera i Solothurner (obie 2008), LiteraTour Nord (2009).
„Opowieść o starym dziecku”
Długo oczekiwany w Polsce debiut niemieckiej pisarki Jenny Erpenbeck, „Opowieść o starym dziecku”, rozpoczyna się motywem Kaspara Hausera. W nocy na ulicy jakiegoś miasta zostaje znaleziona dziewczynka z pustym wiadrem w ręku. Nie wie lub nie chce powiedzieć jak się nazywa i skąd jest. Również policja nie jest w stanie tego ustalić. Łatwo przewidzieć, że dziewczynka wyląduje w domu dziecka. Dopiero tam może się spełnić jej marzenie - by zniknąć, by rozpłynąć się w grupie, by być nikim; tego właśnie pragnie. Wystarczy, jeśli podporządkuje się obowiązującym regułom. Osobowość jest w takich miejscach czymś niepożądanym, jest ona tu przydzielana z urzędu, podobnie jak zmiana bielizny czy sweter. Dziewczynka szczelnie ukrywa się we własnym ciele, które jest brzydkie i nieforemne. Celowo. By się nie wyróżniać. Nie rzucać się w oczy. W całym dzienniku ani razu nie pada jej imię. Imię to przecież też osobowość. Dziewczynka. Dziewczynka. Dziewczynka. Historia ta, podobnie jak późniejszy „Słownik”, opiera się na autentycznym zdarzeniu. Na początku lat 80. babcia Jenny Erpenbeck, pisarka Hedda Zinner, korespondowała z pewną czternastolatką. Ta jednak wkrótce okazała się dorosłą kobietą, która pod fałszywym nazwiskiem sama „oddała się” do domu dziecka.
FRAGMENT „Opowieści o starym dziecku”
Po kąpieli wychowawczyni przekazuje jej paczuszkę z ubraniami na cały tydzień. Przydział z tutejszego magazynu. Rzeczy z drugiej, trzeciej lub czwartej ręki, ale wszystkie wyprane i we właściwym rozmiarze. Dziewczynka wskakuje w przydziałowy mundurek. Na swetrach, spódnicach i spodniach musi być przyszyty numerek, by było wiadomo, że rzeczy te należą tylko do niej, dopóki z nich nie wyrośnie. Majtki, koszulki i pidżamy dostaje się „do prania”, to znaczy, że każde dziecko ma na tydzień jedne majtki, jedną koszulkę i jedną pidżamę z głównego magazynu. Codzienna toaleta to coś jakby pielęgnacja kolektywnego ciała, a jeśli którejś się to nie podoba, wychowawczynie zwracają się do niej per madame, jej protest na nic się nie zda. Na dziewczynkę nikt jednak nie musi mówić madame, ona się w pełni zgadza z panującymi tu regułami, również w przypadku bielizny, zna też piękne hasło: Nie trzeba za bardzo się wstydzić! W każdym razie te kolektywne majtki wprowadzają ład tam, gdzie go wcześniej nie było, przynajmniej takie wrażenie ma dziewczynka.
„Słownik”
Doskonale przyjęta w Niemczech i innych krajach europejskich proza (poetycka) Jenny Erpenbeck to tekst o człowieku wobec Zła. Przejmujące świadectwo życia w totalitaryzmie zostaje przedstawione z perspektywy dziecka – w opowieści dziewczynki budującej (swój?) świat pojęć i rzeczy. Erpenbeck buduje konsekwentnie, słowo po słowie, obraz wrogiej przestrzeni – totalitarnego świata. Państwa bez imienia. Właśnie ze słów powoli wypełza przerażenie. Jedni tym światem kierują, inni się w tym świecie boją. „Ci, którzy. Potem ich przyjaciele. Potem ci, którzy ich pamiętają. Potem wszyscy, którzy się boją. A na końcu w ogóle wszyscy. Tak mówi mój ojciec za zamkniętymi drzwiami naszego domu”. A jednocześnie pojawia się w tym świecie niania: „Dobrze pamiętam piersi mojej niani. Długo z nich piłam. [...] Wodniste i słodkie było jej mleko, jej piersi różowe i pełne, twarde wyspy na ciele starzejącej się kobiety”. Także jej córka, Marie: „Ogrodu mojej niani i jej córki Marie, która jest kimś w rodzaju mojej mlecznej siostry, nigdy nie widziałam”. Jest tu również święta Difunda Correa, która umarła na pustyni z pragnienia, dlatego w jej kapliczkach zawsze można znaleźć butelki wypełnione wodą. Jest wreszcie i gosposia, której kości są tak kruche jak szkło. I dom rodzinny: „Dom. Nasz dom wśród ogrodu. Różowe ściany, róż wyblakły od słońca, lekko się już łuszczący”. I dwoje nieznajomych, którzy zjawiają się niespodziewanie i przyglądają się z sympatią dziewczynce. Są ciągłe pytania, bo świat wokół, jakkolwiek znajomy, nosi w sobie ukrytą brutalną tajemnicę: „W zdrowym ciele zdrowy ból”. Czytelnik dotyka wszystkiego „jedynie” przez słowa. Lecz ich powściągliwość, a jednocześnie niezwykła zdolność Jenny Erpenbeck do poetyckiego wręcz zagęszczania narracji wytwarza w „Słowniku” ogromne napięcie. Po raz kolejny autorka opowiada historię dziecka. Jej bohaterka żyje w kraju, w mieście, w którym zawsze świeci słońce. Jest to jednak o wiele bardziej opowieść o poznawaniu świata, siebie, odkrywaniu słów i odkrywaniu w sobie i wokół siebie przerażenia. Słowa, te pojedyncze, mogą mieć różne znaczenia: „Piłka to rzecz, która się toczy, czasami skacze. Ojciec to mężczyzna, który przez długi czas jest większy od nas samych. Zanim mój ojciec wychodzi do spowiedzi, goli się i zakłada świeżą koszulę...”.
Głosy o „Słowniku”
„Zło, które gdzieś w tle wszystkim rządzi, pozostaje niezdefiniowane, nie ma twarzy ani imienia. Słychać czasami odgłosy strzałów, dwóch mężczyzn siłą wypycha kobietę z autobusu, przyjaciele znikają. Kawiarnie są zamykane, chodniki powoli zarastają trawą, życie publiczne zamiera. Nawet czas zostaje zniesiony. Młoda kobieta o wiele za wcześnie obchodzi swe osiemnaste urodziny i musi skonfrontować się z prawdą...”. – „Süddeutsche Zeitung”
„Jenny Erpenbeck jest jedną z największych poetek młodej generacji niemieckich pisarzy. Nikt nie pisze w sposób tak precyzyjny, ściszony, a jednocześnie tak mocny”. – „Frankfurter Allgemeine Zeitung”
FRAGMENTY (ze „Słownika”)
Na co mi oczy, jeśli patrzą, a nic nie widzą? Na co mi uszy, jeśli słuchają, a nic nie słyszą? Po co to wszystko obce w mojej głowie?
Zniszczyć to, zwój po zwoju, myśleniem, aby spod spodu mogła prześwitywać garstka mnie samej. Ująć pamięć jak nóż i skierować ją przeciwko niej samej, pamięć zasztyletować pamięcią. O ile to możliwe.
Ojciec i matka. Piłka. Auto. To być może jedyne słowa, które były całe, gdy je poznawałam. Ale też ich przeciwieństwo, wydarte ze mnie i użyte w odwrotnym znaczeniu: przeciwieństwo piłki znów było piłką, ojca i matki - ojcem i matką. Co to jest auto? Wszystkim innym słowom od samego początku towarzyszyło w połowie milczenie, jak kula u nogi, jak księżyc, który nie może się uwolnić od swej ciemnej strony, nawet kiedy jest w pełni. Ale on przynajmniej się rusza. Dla mnie słowa były czymś stałym, teraz muszę się od nich uwolnić i jeśli inaczej się nie da, odetnę sobie wraz z nimi jedną albo drugą nogę. Piłka. Piłka.
Dobry wieczór, dobranoc. Matka kładzie mnie spać. Śpiewając, głaszcze mnie po głowie. Jasna sucha dłoń, która głaszcze dziecko po głowie. Przystrojona różyczkami. Jasne oczy koloru wody, które na mnie patrzą, podczas gdy moje już się zamykają. Obsypana goździkami. Goździki to kwiaty, powiedziałaby, widząc, że przy tym wersie znów zaczynam płakać. Goździki, nie płakać. Ale na płacz jest już dziś za późno, coraz głębiej opadam w sen, to nie goździki, ale spiczaste gwoździki, którymi ktoś, kogo nie znam, chce mnie przybić w czasie snu do łóżka. Raz, dwa, trzy, i właź pod koc, śpiewa matka. Podciąga mi kołdrę aż pod brodę i gasi światło. Niewielkie krwawe ukłucia gwoździków. Raz, dwa, trzy, i właź pod koc. Przystrojona różyczkami, obsypana goździkami. Kiedy jutro wstanie świt, zechce Bóg, wstaniesz i ty. A krople krwi kamienieją. Matka.
Piłka to rzecz, która się toczy, a czasem podskoczy. Ojciec to mężczyzna, który przez długi czas jest większy od nas samych. Ojciec, nim wyjdzie do spowiedzi, goli się i zakłada świeżą koszulę. Kto chciałby grać w piłkę głową, temu by przeszkadzał nos. Ojciec, zanim wyjdzie do spowiedzi, bierze mnie na kolana i ruszamy w drogę. Kosi, kosi łapci, pojedziem do babci... Skacz, skacz, mój koniku, skacz mój rycerzyku. Już wiele dzieci podróżowało po tej krainie, łatwy łup dla kruków, białe wrzeszczące rycerzyki, które, jeszcze nim się rozpędzą w galopie, już lądują w bagnie. Gdy wpadniesz do rowu, zadziobie cię kruk, gdy wpadniesz do bagna, zrobisz wielkie buch. Koszula ojca pachnie świeżo, jest szorstka, kiedy przytulam do niej twarz, po tym jak z rozbiegu, zawsze przy tym kręci mi się w głowie, udaje mi się w końcu z tego bagna wydostać. Ojciec.
Dom. Nasz dom to środek ogrodu. Różowe ściany, róż wyblakły od słońca, lekko już kruszejący. Paznokciem wjeżdżam pod tynk i odłamuję kawałek. Spod spodu prześwieca ciemnożółty. Uderzam kamieniem w leżącą głębiej warstwę, otwiera się coś jakby kolejny naskórek, tym razem szary. Dalej już się nie da dotrzeć. Szarość przywarła tu mocno do ścian, możliwe że sama już jest domem. Matka mówi: zostaw to. Tak, wiem, przez drzwi też mogę wejść do domu.
Ze słońca do cienia. Gołymi stopami z pyłu na chłodny kamień. Na bosaka. Tu prawie zawsze świeci słońce, świeci i świeci, i świeci, a niebo wokół słońca prawie zawsze jest zupełnie puste. Co słońce właściwie je, pytam ojca. Wodę, odpowiada. A gdzie ma swoje łóżko? Słońce nigdy nie śpi, odpowiada ojciec. Kiedy u nas jest noc, mówi, słońce świeci po drugiej stronie świata. Ładna pogoda dzisiaj. Dzisiaj i prawie zawsze.
Dlaczego nie miałaś dla mnie mleka, pytam matki. Jedne kobiety mają dużo mleka, a inne w ogóle, odpowiada matka. Dobrze pamiętam piersi mojej niani. Długo z nich piłam. Dłużej niż jakiekolwiek inne dziecko, jakie znam, mówi matka. Jeszcze w pierwszej klasie, kiedy wracałam do domu, od razu siadałam na kolana niani i piłam. Wodniste i słodkie było jej mleko, jej piersi różowe i pełne, twarde wyspy na ciele starzejącej się kobiety. Niania trzymała na kolanach całe moje dzieciństwo jak jabłko, także później, gdy już z niej nie piłam. Wyglądała jak wróżka, ze skośnymi zielonymi oczami, jak przepędzona z bajki wróżka, poszarzała przez farbowane u nasady włosy, później już całkiem siwe, i przez ubrania w kolorze jesieni, brązowe, czarne i oliwkowe, nawet podczas najbardziej upalnego lata. To, co widziałam, uzupełniłam niewidocznym spiczastym kapeluszem, jasnoniebieskim z woalką. To nie jest normalne, powiedziała pewnego dnia matka, patrząc, jak piję z piersi mej wróżki, i próbowała ją zwolnić. Wtedy przez trzy dni milczałam jak zaklęta, a czwartego dnia niania znów była w domu. Mleko. Pić.
Nigdy nie widziałam ogrodu mojej niani. Nie wiem, czy karton po butach wraz z dłońmi spadł na trawę czy między kwiaty. Nic się nie stało, mówi do mnie niania, kiedy lód spada mi na ziemię, i kupuje mi nowy. W miejscu, w którym topi się w słońcu upuszczony lód, na chodniku zostaje jasna plama. Marie, córka niani, ma palce o wiele dłuższe od moich, dlatego lody nigdy nie wypadają jej z ręki. I w dodatku zawsze ma czyste ręce, niezależnie od tego, jak brudne są rzeczy, które do nich bierze. Moje ręce zawsze są tak samo brudne i klejące jak to, czym się akurat bawimy albo co jemy. Jak ulice miasta, na które padamy, gdy się ścigamy albo popychamy. Jakby jej skóra była zupełnie inna, chociaż, kiedy biorę Marie za rękę - jest dla mnie kimś w rodzaju mlecznej siostry - wydaje mi się, że jest taka sama jak moja. Jak gdyby w rzeczywistości była z wosku albo z kamienia, a brud się jej nie imał. Ojcze nasz, któryś jest w niebie. Wieczorem, gdy leżę sama w łóżku, włażę pod kołdrę i splatam dłonie, wcześniej dokładnie wyczyściłam skórę gumką, żeby wyglądała jak ręce Marie. Modląc się, przyzywam całe niebo, wraz z Ojcem, w moje ciemności. Ukłoń się ładnie, daj rączkę, daj rączkę.
Ci, którzy, potem ich przyjaciele, potem ci, którzy ich pamiętają, potem wszyscy, którzy się boją, a na końcu w ogóle wszyscy. Tak mówi ojciec za zamkniętymi drzwiami naszego domu. Wtedy jeszcze te drzwi wydawały mi się ogromne. Próbuję sobie wyobrazić, co by się stało, gdyby tak na mnie spadły, kiedy podsłuchuję, czy zrobiłabym się płaska jak placek, przez drzwi czuć aż do korytarza tytoniem, wszyscy, i czy narobiłyby strasznego huku, gdyby tak na mnie spadły, albo czy drzwi mogłyby upaść cicho na człowieka, który jest z mięsa. Kiedy następnego dnia, trzymając się ręki matki, skaczę z wyspy na wyspę po kamiennych wzorach dywanu miasta, milcząc odliczam: Ci, którzy. Potem ich przyjaciele. Ci, którzy pamiętają. Którzy się boją. A na końcu wszyscy. Konsekwentnie albo na czarne, albo na białe, albo na szare, z matką za rękę. Jak wyliczanka jest to zdanie. I tak jak wyliczanka nie może się zatrzymać, póki nie dobiegnie końca. Nie mogę przestać skakać pośrodku zdania, nie mogę się zatrzymać na jednej nodze, gdzieś w środku miasta, na czarnym, białym lub szarym. Boję się o mojego ojca. Wszyscy. Wszyscy, wszyscy.
Tędy skakał ptak, powiedział ojciec i przykucnął koło mnie. Pokazał mi gwiaździste zadrapania w ciemnej ziemi na skraju ogrodu, w cieniu, pod drzewami, tam, gdzie nie rośnie już trawa. Nadleciał ptaszek, sfrunął mi do stóp, w dziobie przyniósł liścik. Co to jest ślad, pytam ojca. Coś, co nie może być przypadkiem, odpowiada ojciec. Ale przecież w takiej sytuacji musiałabym, mówię do niego, zanim się dowiem, co nie może być przypadkiem, wiedzieć już wszystko inne. Pewnie tak, mówi ojciec. A co się dzieje z podwójnym czasem, pytam, który też ma taki ślad. Co za podwójny czas, pyta ojciec. Czas, w którym tędy przechodził ptak i następny czas, w którym my się o tym dowiadujemy. Ślad jest między nimi czymś w rodzaju mostu. Być może, odpowiada ojciec. Ale kiedy ma się w końcu tyle lat, żeby móc odróżnić przypadek od całej reszty, jest już pewnie za późno, by przejść przez ten most. Nie, odpowiada ojciec, to bzdura, i kreśli patykiem w ziemi obok gwiaździstych śladów kolejne gwiaździste ślady.
Mój ojciec pracuje codziennie w pałacu, który od zewnątrz jest zupełnie biały. Odpowiada w tym pałacu za porządek. Eo. Ściany białe, schody białe, i białe kolumnady, słońce razi od strony pałacu, jakby to sam budynek był słońcem, tylko drzewa po prawej i lewej stronie są ciemne, a wiatr nigdy nie porusza ich liśćmi. Eo. Zastanawiam się, czy okna nie są tylko namalowane, bo cały ten pałac jest zawsze niezwykle spokojny, w środku panuje porządek, a za oknami nigdy nikogo nie widzę. Czy ten dom nie jest przypadkiem zamurowany i dlatego tak mocno odbija słońce, bo światło nie może wpadać do środka i gubić się w jego wnętrzu. Eo. Tak jak moja matka troszczy się o mnie. Tak czesze się porządek, daje się mu jeść i pić. W domu, do którego wnętrza nie przenika światło, w którym trzeba chodzić wzdłuż ścian, po omacku, bo okna zapchano cegłami. Eo. Jeśli przez przypadek, bo w ciemności nie da się akurat odnaleźć porządku, będzie się czesać powietrze, kiedy rozsypie się jedzenie i rozleje wodę, a on dalej będzie panował, ów porządek, to będzie rozczochrany, żarłoczny i brudny. Eoeo. Eoeo. Mój ojciec wychodzi z budynku, co za ulga, przysłania ręką oczy, w pierwszym momencie razi go słońce, potem już nas dostrzega, moją matkę i mnie, jak stoimy na dole schodów, jest piątek, wpół do trzeciej, jak w każdy piątek wychodzimy po niego do pracy. Szybko schodzi po schodach i całuje mnie. Jego usta są delikatne jak usta kobiety. Ojciec nigdy nie nosi munduru, a samochody stojące przed domem są biało-szare, bez syren. Dokąd odleciały syreny. Zamieniły się w ptaki, powiedziała niania. Słońce i cisza panują tam, gdzie w naszym mieście mieszka policja.
To cud, mówi matka i pokazuje na dwa czarne, targane wiatrem anioły, ręka w rękę, daleko od nas, wysoko nad morzem spadają z nieba, niebo jest błękitne, całkiem błękitne, tak błękitne jak woda, w której się odbija, anioły spadają z błękitu w błękit, z nieba do wody, czarno i niebiesko spadają, z szeroko rozpostartymi ramionami, trzymają się za ręce, stoję razem z matką na dole, w porcie, i widzimy ów cud, ludzie obok nas też przystają, wskazują na anioły, żegnają się. Czerwony, zielony i żółty. My na ziemi. Pomarańczowy. Wiatr podwiewa aniołom sukienki, biały, biały jest wiatr, tylko suknie aniołów są czarne, właściwie dlaczego, pytam matkę. Czarne. Czarny nie jest kolorem.
Albo może czarny powstaje w ten sposób, że miesza się wszystkie kolory razem w jednym pojemniku. Siedzę w dużym pokoju na dywanie i wycinam z gazet zwierzątka, które mi się podobają. Matka smaży coś obok w kuchni, myje sałatę, miesza i kroi, ojciec przysiada się do mnie na dywan, przytrzymuje papier i mówi na przykład: Uważaj na uszy. Zawsze jest już późno wieczorem, kiedy ojciec siada przy mnie na dywanie, czasami noc. Jego głowę, na którą muszę spoglądać do góry, nawet kiedy przy mnie kuca, tak wysoki jest mój ojciec, widzę co wieczór na tle czarnego, niczym nie zasłoniętego okna, które jest zaraz za nim. Gładka błyszcząca czerń, bez blasku księżyca i na jej tle odznaczająca się jasno głowa ojca: blond włosy, piwne oczy i zęby jak perły, kiedy otwiera usta i mówi, co jest na obrazkach. Czy to prawda, że sęp może całego żywego baranka porwać w niebo i gdzieś potem zrzucić, by go pożreć? Ale gdzież tam, mówi ojciec, sępy jedzą tylko padlinę. Głaszcze mnie po głowie, a ja wycinam baranka. Kolacja gotowa, woła matka, wstajemy i naraz widać w tym samym oknie odbicie całego pokoju. Czerń nagle zniknęła. Ale gdzieś w dali, za tym odbiciem, jest jeszcze owa nieprzenikniona czerń, wiem o tym, bo ogrodu, który jest zaraz za oknem, nie da się zobaczyć w nocy. Okno go uwięziło, ów ogród, nie daje do niego przystępu, narzuciło nań czarną chustę i próbuje nas zbałamucić kolorowym odbiciem pokoju.
Organizatorem spotkań z Jenny Erpenbeck w Polsce jest Instytut Filologii Germańskiej UAM przy współpracy z Domem Norymberskim w Krakowie, Instytutem Goethego w Krakowie, Instytutem Filologii Germańskiej UŁ oraz Instytutem Filologii Germańskiej UWr.
|
| |