Ich dwóch, ona jedna
|
Christoph Ransmayr, Latająca góra, przeł. Jacek S. Buras, PIW, Warszawa 2007 (Kroki/Schritte)
Odkąd większość poetów pożegnała się z mową wiązaną i zamiast regularnych wersów stosuje wolne rymy, a ponadto podzielony na strofy niejustowany skład, tu i ówdzie pojawiło się mylne mniemanie, że każdy niejustowany, to znaczy składający się z linijek nierównej wielkości tekst jest wierszem. To nieporozumienie. Skład niejustowany – czy inaczej: chorągiewkowy – jest wolny, nie stanowi wyłącznej własności poetów. (C.R., Notatka na marginesie)
| Liam, kartograf, piszący w powieści Christopha Ransmayra geodezyjne programy komputerowe i obsługujący sterowane komputerowo teleskopy, utrzymujący poprzez sieć internetową kontakt z całym światem, natrafia, szukając danych z historii pomiarów Transhimalajów, na zagadkową fotografię. Na starym chińskim zdjęciu lotniczym odkrywa górę, nie zaznaczoną na żadnej mapie. Namawia swojego młodszego brata Patricka do podjęcia wspólnej próby wejścia na ten ostatni, dotąd nie zdobyty szczyt świata. Bracia przygotowują się do wyprawy, trenując wspinaczkę na stromych skalistych wybrzeżach Irlandii, wspominają wspólne wycieczki z ojcem, wreszcie udają się do Chin w składzie oficjalnej delegacji, od której odłączają się na miejscu i razem z tybetańskim klanem koczowników docierają w pobliże swojego celu. Miłość Patricka do Nyemy, dziewczyny z klanu, konflikty między braćmi i ostrzeżenia klanu przed zaplanowanym atakiem na szczyt „latającej góry” opóźniają wymarsz. W końcu jednak bracia podejmują udaną próbę zdobycia szczytu, ale w drodze powrotnej zaskakuje ich burza śnieżna. Schodząca lawina staje się przyczyną śmierci Liama.
Powyższe zdarzenia nie przybierają u Christopha Ransmayra charakteru powieści przygodowej czy alpinistycznej. „Latająca góra” („Der fliegende Berg”) to podróż do ostatnich nieznanych zakątków świata, która zdaje się mówić, że nie ma miejsc, danych raz na zawsze, ani ostatecznej pewności. W jednym z wywiadów autor powiedział: „Moje opowieści zawierają zawsze warianty jakiegoś fundamentalnego doświadczenia, na przykład takiego, że to, co jest, nie może pozostać niezmienne. Jest to doświadczenie, które raz po raz każe nam sięgać po to, co nieosiągalne, skrajnie odległe. Jakże często bowiem chcielibyśmy, żeby było inaczej niż jest. Ojca obu moich braci przez całe życie dręczy tęsknota za jakimś niewzruszonym miejscem, gdzie raz na zawsze byłby bezpieczny, nietykalny, nieśmiertelny. Całe nasze doświadczenie przeczy istnieniu takiego miejsca za życia, niemniej tęsknota za nim pozostaje żywa. I ojciec braci w końcu znajduje to miejsce – na cmentarzu w Glengarriff.”
Kiedy mimo zastrzeżeń Nyemy Patrick postanawia wziąć udział w ataku na szczyt, jest „zdecydowany zająć się tą granią, tą latającą górą i tym samym pójść śladem, prowadzącym z świecących matowo, wirtualnych światów Liama w rzeczywistość”. Powieść oscyluje między fikcją a rzeczywistością, tworząc zmitologizowany świat fantazji, usytuowany między leżącą na uboczu irlandzką wyspą a wyżyną tybetańską: „z żyznych nizin w górę ku lodowemu światłu i z ciszy pozbawionej życia z powrotem w dół, nad morze”.
Ransmayr przelewa kontrasty między górami i morzem, życiem i śmiercią, rzeczywistością archaiczną i współczesnością w rytmicznie wycyzelowaną prozę. Mające potężną siłę oddziaływania obrazy jego wielkiej opowieści przybierają niezwykłą w prozie postać „składu chorągiewkowego”, formę „latających zdań”, jak pisze autor w uwadze wstępnej. Czytelnikowi dane jest niezwykłe doświadczenie: czytając, ulega on magii rytmów, które pozwalają mu też zwolnić i się zatrzymać. W trakcie lektury słychać muzykę słów niezrównanego prozaika.
...co jest naprawdę ważne [?] Stare sprawy. Relacje z ludźmi. Dla braci z mojej książki podróż w daleki świat jest też podróżą wewnątrz ich własnej historii. Jeśli chcesz opowiedzieć o czyimś życiu, nie możesz uniknąć mówienia o miłości i śmierci. Ale jest tak wiele sposobów mówienia o tych sprawach. Każda kultura i każda epoka tworzy swój własny. To jest zadanie każdego nowego pokolenia w literaturze. Może się to wydawać nudne, ale w gruncie rzeczy są to jedyne prawdziwie interesujące sprawy. Mój temat to jednostka, a nie społeczeństwo. Ja mogę mówić tylko o ludziach, którzy mają nazwisko i adres. Może przy okazji uda mi się coś powiedzieć o kulturach w bardziej ogólny sposób, ale to nie jest mój cel.
O AUTORZE
Christoph Ransmayr urodził się w 1954 roku w Wels w Górnej Austrii. Studiował filozofię i etnologię. Mieszka w Wiedniu i w Irlandii. Jego powieści: „Die Schrecken des Eises und der Finsternis” (1984, Okropności lodu i mroku), „Die letzte Welt” (1988, wyd. pol. „Ostatni świat”, przeł. Jacek S. Buras, Wydawnictwo Sic! 1998) i „Morbus Kitahara” (1995, pol. przekł. Sławy Lisieckiej – PIW 2003) przetłumaczono na 30 języków. Mniejsze teksty prozatorskie, zebrane w tomach „Der Weg nach Surabaya” (1997, Droga do Surabayi) czy „Die Verbeugung des Riesen” (2003, Pokłon olbrzyma), opowiadają o dalekich podróżach, które Ransmayr podejmował od początku lat dziewięćdziesiątych. W roku 2000 zaproszony jako „poeta-gość” przez organizatorów festiwalu Salzburger Festspiele, zademonstrował z udziałem dużego zespołu muzyków, śpiewaków, filmowców, aktorów, rzeźbiarzy i malarzy w ciągu siedmiu kolejnych wieczorów różne formy narracji pod hasłem „W drodze do Babilonu”. Na kanwie tego scenicznego przedsięwzięcia powstała jego pierwsza i jak dotąd jedyna sztuka teatralna „Die Unsichtbare. Tirade an drei Stränden” (Niewidzialna. Tyrada na trzech wybrzeżach), wystawiona w 2001 roku w ramach salzburskiego festiwalu. Za swoją twórczość Ransmayr otrzymał wiele nagród, m. in. Wielką Nagrodę Literacką Bawarskiej Akademii Sztuk Pięknych (1992), Nagrodę im. Franza Kafki (1995), europejską nagrodę literacką Aristeion (1996, za powieść „Morbus Kitahara”), Premio Letterario Internazionale Mondello (1997), Nagrodę im. Friedricha Hölderlina miasta Bad Homburg (1998) i Nagrodę im. Bertolta Brechta (2004).
FRAGMENT
1. Zmartwychwstanie w Kham. Wschodni Tybet, XXI wiek
(...)
Mój brat nie żyje.
Od przeszło roku leży, pogrzebany pod lodem, u stóp południowej ściany Phur-Ri, którą wtedy, porażeni ślepotą śnieżną, raz po raz wodzeni halucynacjami na manowce, schodziliśmy przez trzy dni i dwie noce wprost w grzmiącą chmurę owej lawiny, w której zniknął.
Nyema była chyba pierwszą osobą, która wiele tygodni później wyrzekła te straszne słowa. Smarowała mi jakimś lepkim wywarem zdarte do krwi opuszki palców i powoli zabliźniającą się ranę na ręce i powiedziała twój brat nie żyje.
Nie żyje. To on trzymał mnie w ramionach pośród tumanu zamarzniętych motyli. To on ogrzał mnie i wsłowił na powrót w życie, a potem przez całą wieczność schodził przede mną jako pierwszy poszarpaną lawinami południową ścianą Phur-Ri w otchłań, której przed nami nikt jeszcze nie przebył.
Nie wiem już, przez ile godzin szukałem go, grzebiąc w lawinisku. Nie miałem już paznokci, kiedy jeden z pasterzy z klanu Nyemy, szukając zbłąkanych jaków, natknął się na mnie w pobliżu jakiegoś opuszczonego obozu. Moje dłonie były czarne, palce stóp czarne od odmrożeń, ale żyłem.
Pamiętam świdrujący ból, kiedy pasterz ciągnął mnie i wlókł doliną na czymś w rodzaju sań, skleconych z gałęzi, skór i rzemieni, od czasu do czasu pomagając sobie zdyszanym, monotonnym śpiewem.
Chciałem się podnieść, wyciągnąć rękę ku śpiewającemu, dotknąć go, by się upewnić, że istnieje fizycznie, że jest naprawdę, a nie znów jedną z tych urojonych postaci, które towarzyszyły mi w drodze na dół, zmieniając się w śnieg, w kamienie i chmury, kiedy odpowiadałem na ich pytania albo próbowałem pochwycić ich wyciągnięte ręce.
Chciałem objąć tego śpiewaka, ale byłem tylko jęczącym brzemieniem na saniach, niezdolny do żadnego ruchu, nie miałem nawet siły podnieść do ust bryłki prażonego jęczmienia, zagniecionego z listkami herbaty i masłem z mleka jaków. Śpiewak musiał mnie karmić.
Dziś, chodząc na Horse Island po skąpanym w słońcu domu brata, z jednego pustego, wypełnionego pogłosem kroków pokoju do drugiego, i widząc przez niemal oślepłe od wykwitów soli okno spienione fale przyboju, urwisty brzeg, Atlantyk, wzburzony w ostatnich dniach gwałtownymi podmuchami sztormowego wiatru, dziś wiem, że śmiech potrafi nas może przywrócić życiu, ale nie umie nas w nim zatrzymać.
To, co trzyma przy życiu Nyemę, jej klan i mnie, i chyba większość z nas, musi mieć związek z tą czasem pocieszającą, czasem groźną zagadką, że gdziekolwiek się znajdujemy, nie jesteśmy sami.
Zawsze jest jeszcze ktoś, kto przynajmniej o nas wie, kto nas nie opuszcza
lub kogo my nie potrafimy opuścić, ktoś, kto przenika nasze wspomnienia, lęki i nadzieje, kto trzyma nas w ramionach, ogrzewa, karmi albo dysząc i śpiewając, wlecze przez skalne rumowisko na saniach z gałęzi i skór.
Pasterz musiał niekiedy zebrać wszystkie siły, żeby przeciągnąć mnie przez jakiś potok, zwał skalny albo pokryty gruzem martwy lód. Kiedy moje czarne, pozbawione paznokci dłonie czy stopy uderzały o jakiś kamień lub choćby tylko o wodę, krzyczałem z bólu.
On jednak nie dawał się zbić tym z tropu, tylko każdym z moich okrzyków wzbogacał swój śpiew niczym nowym motywem i powtarzał go dopóty, dopóki motyw ten nie wpisał się w monotonną melodię jego pieśni. Tak nucąc, sprawił, że zapadłem w omdlenie, w sen.
Ocknąłem się, gdy przed czarnym namiotem próbował podnieść mnie z sań, przy czym rysy jego twarzy układały się raz po raz w twarz mojego brata.
Niczym niezniszczalna budowla namiot wznosił się w okrągły wycinek nieba, poprzecinany chmurami pierzastymi i okolony twarzami ludzi: były to śmiejące się, zaciekawione, nieufne i przestraszone oblicza moich wybawicieli.
Pochylali się nad moją nędzą, nad spalonym słońcem i mrozem obcym, który krwawiąc z dłoni, leżał u ich stóp i wedle opowieści śpiewaka
spadł z latającej góry,
z nieba
w śnieg. (...)
GŁOSY o Latającej górze
Jest to rodzaj poematu epickiego. Poematu z uwagi na quasi-liryczną wersyfikację (quasi, bowiem proza nie podlega tu rygorom wiersza i jest swobodnie rytmizowana), ale także przez wzgląd na osobistą tematykę oraz podniosły, miejscami nieco afektowany styl. Inaczej niż w klasycznych poematach epickich - przedstawiających historię rodu czy dzieje życia niezwykłego bohatera - rodzime perypetie (i to w zgoła mieszczańskiej wersji) mamy tutaj jedynie na dalszym planie. Pierwszoplanowa jest natomiast opowieść o wyprawie dwóch braci z rodzinnej Irlandii w najwyższe góry świata, o niezaspokojonym ludzkim pragnieniu poszukiwania czegoś, co nieznane i co istnieje być może wyłącznie w naszych snach. W to wszystko wplata autor magiczne wierzenia zamieszkujących Tybet nomadów. Ta poetycka książka wyznacza sobie nader ambitne zadanie: nie popadając w patos (czego nie zawsze udaje się uniknąć), wydobyć z życia człowieka rzeczy najważniejsze, pokazać, co czyni jednostkowe życie wartościowym, co nas przy nim trzyma. W czasie tej ostatniej wyprawy do Tybetu bohaterowie Ransmayra dowiadują się najważniejszej rzeczy o sobie samych, o zawiłościach ludzkiej duszy, odsłania się przed nimi coraz mniej niezrozumiała przeszłość... Obaj pochodzą ze świata nowoczesnej techniki - Liam wrócił na rodzinną Horse Island wprost z wydziału programowania przemysłu informatycznego (nic dziwnego, że wszystko, czego doświadczył później na drodze do upragnionego celu, traktował jak obrazy na monitorze komputera, niczego nie chciał widzieć ani słyszeć, nawet kiedy śnieg, oblodzone ściany, każdy kolejny metr drogi w górę przeciwstawiał się jego programowi), a jego bezimienny brat-narrator (notabene, mamy tu przykład rzadkiej konsekwencji w operowaniu jednym, niezmiennym punktem widzenia, punktem widzenia bohatera-narratora) z maszynowni frachtowca. Wspinaczkę trenowali najpierw na urwistych skałach wyspy, być może tam też znajdowała się od zawsze nieznana nikomu góra Phur-Ri, którą Liam "odkrył", studiując geodezyjne mapy komputerowe wschodniego Tybetu. Latająca Góra zawładnie nim niczym chimera i nie da spokoju aż do chwili, w której zostanie przysypany "swoją lawiną". Z jednej strony mamy tu osiadłych ludzi Zachodu, z drugiej tybetańskich nomadów, których bohaterowie spotkali na wyżynie Kham i z którymi mieli pokonać drogę ku Latającej Górze. Dla Chińczyków Kham była "krainą barbarzyńców, zamieszkaną przez zabobonnych dzikusów, plemiona opętane wiarą w demony i ponowne narodziny, istoty zatwardziałe, wobec których podróżny powinien mieć się na baczności", ludzi, którzy ze wszystkich rzeczy najwyżej cenili sobie wodę, toteż bracia na powtarzane przez wszystkich pytanie "skąd przybywacie" odpowiadali "od morza". Przygotowując szczegóły wyprawy przez dwa lata, Liam nikomu nie wyjawił, że udawali się na poszukiwanie zapomnianej góry, kiedy opisywał rzekomo naukowy cel ich wyprawy przedstawicielstwom dyplomatycznym, urzędom centralnym, placówkom, biurom partii, agencjom ekspedycji. Władze w Pekinie zaś miały swój interes w tym, by wpuścić na teren wschodniego Tybetu dwóch wyspiarzy, ludzi Zachodu, którzy mieli zaświadczyć, że nic się tam nie dzieje, nie szykuje się żadna rewolucja, że w kraju panuje spokój. Później mieli z niewinnych miłośników kultury chłopskiej, turystów zainteresowanych formami spasania łąk i technikami uprawy roli, historią przejścia od życia koczowniczego do osiadłego, przedzierzgnąć się w odkrywców i ojców chrzestnych nowego szczytu, w łowców przygód. Niespodziewanie konfrontacja obu cywilizacji posiada moc uwolnienia wspomnień, ułatwia rozumienie przeszłości, odsłania najciemniejsze zakątki duszy bohaterów. Podróż bowiem, jak sama opowieść, wpierw oddala od wszystkiego, od świata, w którym bohater żył wcześniej, od wspomnień, od bliskich, by potem prowadzić go z powrotem "w świat, w którym jest sam na sam ze sobą". Nagle Liam, którego niewzruszonej obojętności młodszy brat wcześniej wprost nie wytrzymywał (nazywał go Mistrzem Twardego Serca, wadził się z nim, czuł, że tamten żyje w zaprojektowanym przez siebie świecie, nie chciał być częścią takiej projekcji), zaczął okazywać bratu troskę, czułość czy - jak z niedowierzaniem stwierdza sam bohater - miłość. W czasie bezsennych nocy w namiocie, kiedy czuwają nad Jangcy, powraca też wspomnienie ojca, entuzjasty wypraw w góry Cork i Kerry. Kapitan Papa cieszył się z wyzwań i znojów, wieczorami przy ognisku podczas górskich wypraw opowiadał synom o irlandzkich ofiarach i bohaterach. Sam zaś żył uwięziony w snach o tym, że któregoś dnia opuści Irlandię jak inni, i zachowywał się tak, jakby przygotowywał synów do przyszłych walk o jedność Irlandii przeciwko armii angielskiej, przeciwko separatystom z Ulsteru i protestantom z Północy. W rzeczywistości do końca mieszkał "na niewzruszonym miejscu, pod niewzruszonym niebem". Chwaląc Liama, swojego "prawdziwego syna", ojciec umacniał niechęć młodszego do pieszych wycieczek i komplikował więź między braćmi. Oczywiście nie każda opowieść o dwóch braciach jest od razu historią Kaina i Abla. Ta jednak wyraźnie do biblijnej historii nawiązuje. Tylko który z bohaterów jest synem marnotrawnym? Zgodnie z wyrokami ojca to Liam lepiej znał wysokość położenia wszystkich szczytów Irlandii, zawsze we wszystkim był lepszy. Kiedy narrator zastanawia się, dlaczego nie skorzystał z możliwości ucieczki z wyprawy na szczyt Latającej Góry, powrotu do domu, pomyślał, że na pytanie, gdzie pozostawił swojego brata, dlaczego go opuścił, odpowiedziałby: "Czyż jestem stróżem brata mego?". Czy zatem podświadomie pragnął śmierci Liama, czy dlatego stwierdził enigmatycznie, że gdziekolwiek się znajdujemy, nie jesteśmy sami, i że zagadka to czasem pocieszająca, a czasem groźna? Chciał zaprotestować, lecz przecież milczał, jak wiele razy wcześniej, chciał wykrzyczeć, że nie chce dłużej iść jego śladem, wisieć na jego linie, żyć na jego wyspie, dzielić jego namiętności... Jednak nigdy mu tego nie powiedział, żył wściekły i milczał. A kiedy zaczął wreszcie mówić, kiedy po raz pierwszy powiedział to, co dławił w sobie przez całe życie - "Liam, ja już nie mogę, ja dłużej tak nie chcę, chcę wrócić do swojego własnego życia... na moje statki, na morze" - był już od wielu godzin sam. Mówił do przysypanego lawiną brata. Po śmierci Liama narrator nie może uwolnić się od myśli, że pragnąc "podarować" bratu szczyt Phur-Ri, nie umiał zaopiekować się nim, tylko... go zabił. Najsilniejszą stroną poematu jest kompozycja oscylująca, oparta na ruchu wahadłowym flashback i antycypacji, pozwalająca narratorowi za każdym razem powiedzieć niewiele, tyle tylko, żeby rozjaśnić kolejny aspekt snutej opowieści. Ransmayr miesza wspomnienia, sceny z dzieciństwa i z życia rodziców, wplata historię trudnej miłości Liama w opowieść o ich wspólnej wyprawie, wycieczki odbyte z bratem rzutuje na długie lata, jakie wcześniej spędził samotnie na morzu, by ponownie wspominać górskie wyprawy z dzieciństwa, które pozwalają nam snuć domysły wokół tego, co skłoniło narratora do zamieszkania w domu brata. Narracja Ransmayra jest jak wspinaczka: należy mówić tyle, by najskuteczniej poruszać się naprzód, by zdobywać kolejny szczyt. Nigdy nie wolno powiedzieć za wiele, bo chwila nieuwagi może wywołać lawinę cierpienia... Należącym do przeszłości zdarzeniom nadaje narrator określony (mierzony zdolnością udźwignięcia wywołanego nimi cierpienia) porządek, jakby za każdym razem sięgał w ową przeszłość głębiej, czerpał pokaźniejsze porcje wspomnień odsłaniając przed nami tyle, byśmy krok po kroku mogli rozumieć motywy i działania bohaterów. W końcu narrator opuszcza dom, który dla brata miał być magazynem na "liczne przedmioty swoich namiętności", niosące mu pociechę wobec niewypełnionych miejsc jego życia i niemożliwych do spełnienia tęsknot. Opuszcza wyspę z poczuciem ulgi, że wszystko na niej już zostało zrobione. A nam ponownie nasuwa się skojarzenie z historią Kaina i Abla. Pan Bóg wiedział, co uczynił Kain, więc rzekł do niego: Nie będziesz uprawiał swej roli. Na twoim polu już nic nie wyrośnie. Staniesz się tułaczem na ziemi. (Hanna Serkowska, Dwóch ludzi morza w najwyższych górach świata, Nowe Książki)
Czytając Latającą górę Christiana Ransmayra można mieć skojarzenie z jakże autobiograficzną prozą Antoine’a de Saint-Exupery’ego o przezwyciężaniu własnych słabości, o walce z naturą – nie tyle w imieniu swoim, ile w imieniu swoich najbliższych. Powieść Christiana Ransmayra, chociaż podobna w swojej wymowie, w żadnym jednak stopniu nie jest kopią pisarskich dokonań swojego poprzednika. Autor Latającej góry tworzy iście poetycką i po prostu piękną, bez śladu taniości wzruszającą, opowieść o dwóch braciach, decydujących się wyruszyć w życiową podróż prosto ze swojej irlandzkiej wyspy Horse Island aż na szczyt niezdobytej prawdopodobnie wcześniej przez żadnego człowieka Phur Ri – Ptasiej Góry gdzieś w Transhimalajach. Ten szczyt, na którym nie postała dotąd żadna ludzka stopa, to nie tylko marzenie i wyzwanie głównie dla starszego brata – Liama, ale także punkt przyciągania o ogromnej sile, któremu młodszy z braci początkowo się opiera, aby później ulec mu całkowicie. To nie tylko opowiadanie o trudach podróży, o zmaganiu się człowieka z siłami natury, w tym wypadku z olbrzymią górą, po to, aby ostatecznie zmóc się z samym sobą. To także powieść o trudach, jakie stawia przed sobą miłość, o pełnym zrozumieniu siebie i drugiego człowieka, do którego dochodzi czasem dopiero przy ostatecznym rozstaniu, wtedy, gdy śmierć przecina czas. To wreszcie powieść o zderzeniu cywilizowanego świata z tym pełnym pokory wobec życia światem mitów, legend i ustnych przekazów koczowniczego ludu nomadów, mówiących o tym, że nic nie jest stale, nawet góry, które w końcu muszą kiedyś ulecieć do nieba, podobnie jak modlitwy i prośby, wypisane na gładkich kamieniach i niesione przez rzeki ku swoim spełnieniom. Pozostaje nadzieja, że nic bezpowrotnie nie ginie, nawet człowiek żyjący w pamięci bliskich osób. (Ewa Sokołowska, W drodze do krawędzi nieba, SPLOT nr 3)
Więcej Ransmayra po polsku
MORBUS KITAHARA
Powieść, która łączy subtelność opisu z mrocznym, fascynującym nastrojem. Jej scenerię stanowi ponura prowincja, skazana na życie pod okupacją zwycięskich aliantów, w zacofaniu i anarchii. Przyczyną takiego stanu rzeczy jest współudział jej mieszkańców w zbrodniach wojennych. Wizja tej napiętnowanej przez historię krainy, jakkolwiek odrealniona, zawiera elementy sztafażu łatwo kojarzone z krajobrazem powojennej Austrii i Niemiec. W zrujnowanym kurorcie żyją trzej główni bohaterowie powieści: były więzień pokonanej dyktatury, namaszczony przez okupantów jako urzędnik nowej władzy, jego przyboczny, czy jak powiedzielibyśmy dziś: ochroniarz, czyli miejscowy kowal oraz tajemnicza dziewczyna, którą często zajmują polowania w okolicznych górach. Wzajemne, przyznajmy – zawiłe – relacje psychologiczne tej trójki zostały ukazane z prawdziwą pisarską finezją. Książkę, która jest swoistą wizją dwudziestowiecznych dziejów, można odczytywać jako wieloznaczną przypowieść o ludzkim uwikłaniu w historię i przemoc.
OSTATNI ŚWIAT. Powieść z dodatkiem owidiuszowego repertuaru
Rzecz bardzo tajemnicza, pełna mroku, mgły, snów, olśnień i zaskoczeń. Ransmayr świadomie, ale delikatnie i bez przesady sprowadza czytelnika na manowce anachronizmów. Nagle, w czasach Owidiusza, pojawiają się takie przedmioty i pojęcia, jak aparat telefoniczny, przystanek autobusowy, szyba okienna, a także całkiem współczesne nazewnictwo geograficzne. Odnajduję także w Ostatnim świecie pewne podobieństwa z Marquezem i Cortazarem. W gruncie rzeczy Ransmayr, ten świetny austriacki autor, chyba jako jedyny w Europie, także uprawia realizm magiczny, ale to nie jest żadna próba naśladownictwa latynoamerykańskiej literatury, przeciwnie - autentyzm i suwerenność tej prozy wydają się jej najmocniejszą stroną. (ze wstępu Andrzeja Szczypiorskiego)
Przełożona na ponad sto języków powieść najważniejszego żyjącego pisarza austriackiego o ostatnich latach życia Owidiusza na wygnaniu w Tomi. Wirtuozerski splot rzymskiej mitologii oraz realiów dawnej i obecnej rzeczywistości. Tłumaczenie nagrodzone przez „Literaturę na Świecie” (1999).
|
| |