Przystanek Jugosławia. Po Jugosławii
|
Pisarskie re/konstrukcje: Rabelais z Bałkanów
BORA ĆOSIĆ, jeden z najwybitniejszych pisarzy byłej Jugosławii – jak pisała o nim już kilka lat temu polska tłumaczka, Danuta Cirlić-Straszyńska, urodził się w roku 1932, w Zagrzebiu, w kupieckiej rodzinie Lazara Ćosicia. Po pięciu latach przeniósł się wraz z rodziną do Belgradu, gdzie spędził 55 lat życia. W roku 1992, podczas wojen jugosłowiańskich, wyjechał do Rovinja, a stamtąd do Berlina. Dziś mieszka w Niemczech. Należy do pokolenia pisarzy, które debiutowało około 1956 r. – do najbardziej utalentowanego pokolenia w powojennej serbskiej prozie, do którego zalicza się także Miodraga Bulatovicia, Danila Kiša, Borislava Pekicia... Opublikował ponad 30 książek, powieści, zbiorów opowiadań i esejów. Zajmował się teatrem, filmem, tłumaczeniem i – zbieraniem okruchów cywilizacji europejskiej. Sam łączy to z dawną rodzinną praktyką posiadania sklepów z towarem mieszanym, a pomieścił owe okruchy w swoich książkach quasi-eseistycznych (Sodoma i Gomora, 1963; Sardžaj, 1968; Mixed-media, 1970). Pisał m.in. o Gombrowiczu, Schulzu i Witkacym. Wysyła swoje małe eseje do niezależnego chorwackiego tygodnika „Feral Tribune”, a także do „Plusa–Minusa” dziennika „Rzeczpospolita”.
Znany jest przede wszystkim jako prozaik, autor książek z „cyklu rodzinnego” (Priče o zanatima, 1966; Rola mojej rodziny w światowej rewolucji, 1969; Tutori, 1978; Bel tempo, 1982). Rola mojej rodziny... przyniosła pisarzowi największy sukces, a wielka powieść Tutorzy miano „Rabelais'go z Bałkanów”. Podczas wojny serbsko-chorwackiej Bora Ćosić napisał Dnevnik apatrida (1993), ważną książkę antywojenną. W 1991 r. wydał w Sarajewie powieść Rasulo (Rozpad), której niemal cały nakład spłonął podczas wojny serbsko-bośniackiej. W 1998 r. ukazały się w Belgradzie Nowe dzieła Bory Ćosicia w sześciu tomach (m.in. powieści Barokno okno, Privatna praksa, Starost u Berlinu), a w 2000 r., w Splicie, powieść Carinska deklaracija, nakładem zasłużonego wydawnictwa Feral Tribune. Bora Ćosić pisuje także do słynnego opozycyjnego tygodnika „Feral Tribune”. Ćosić wielokrotnie krytycznie wypowiadał się na temat reżimu Miloszevicia.
O swojej sytuacji pisarza-emigranta pisał: „Jestem pariasem z Bałkanów, nie mieszczącym się jeszcze w tym półeuropejskim towarzystwie, ponieważ charakteryzuje mnie niepraktyczność i brak biegłości w czymkolwiek, nie zaś bycie wyzyskiwanym, jak w przypadku niegdysiejszego proletariatu”.
Za powieść „Rola mojej rodziny w światowej rewolucji” otrzymał najwyższą nagrodę jugosłowiańską w 1970 r. Powieść tę wznawiano, tłumaczono, adaptowano dla teatru i kina. Była też zakazywana, m.in. w Polsce Ludowej, w latach siedemdziesiątych. Po trzydziestu latach książkę opublikowało wydawnictwo Czarne i wówczas okazało się, że ta groteskowa historia powojennego socjalizmu w jednym z krajów Europy Środkowej jest nadal w pełni aktualna. Naturalnie czyta się teraz inaczej tę tragikomiczną powieść, w której jednak przeważa ton zabawny.
Eseizującą prozę „Deklaracja celna” Bory Ćosicia uznano za najlepszą książkę zagraniczną w Niemczech, w 2001 roku. Szczególna Deklaracja Ćosicia dotyczy nie konkretnego bagażu, rzeczy, jakie emigrant wywozi za granicę, ale bagażu intelektualnego, emocjonalnego, moralnego, jaki każdy gromadzi z biegiem lat. Pisarz unika oskarżeń własnego kraju, a mimo to „pustynię Belgradu” przedstawia w sposób przerażająco smutny. Stara się pisać obiektywnie, chłodno i w ten sposób osiąga w tej krótkiej autobiograficznej powieści wstrząsający rezultat. Jest to niezwykły portret wewnętrzny kogoś, kto na zawsze opuszcza kraj rodzinny, quasi-eseistyczna powieść ukazująca związane z tym problemy oryginalnie i nowatorsko, znakomitym Ćosiciowskim stylem, bogatym językiem.
Problemy emigracji i uchodźstwa interesują naszych czytelników. Takiego ich ujęcia, takiej powieści na ten temat dotychczas jednak nie było. Ćosić jest pierwszym, który stosując opisaną wyżej metodę, postawił niezwykle celną diagnozę psychologiczną i społeczną.
Rola mojej rodziny w światowej rewolucji
„Rola mojej rodziny...” to obraz rewolucji po wyzwoleniu Jugosławii, przemian widzianych oczami dziecka, które z naiwną powagą patrzy na absurdy powojennej rzeczywistości i toczącej się „walki klasowej”. Bohaterem powieści jest zwykła drobnomieszczańska rodzina, która żyje w Belgradzie i znajdując się na marginesie oficjalnego życia, komentuje zabawną i ponurą codzienność „królestwa robotników”. Radzenie sobie z rzeczywistością państwa w stanie rewolucji ukazane jest w humorystycznej perspektywie, jak wtedy, gdy budujące slogany zostają zderzone ze zdroworozsądkowym osądem. Domowe historie, mądrości i rozmowy - zwykłe, banalne stwierdzenia, narzekania czy żarty – stają się antidotum na groźny czas. To, co prywatne, domowe, zestawione z powojennym zamętem, wywołuje śmiech; język gadany, nieoficjalny, nienamaszczony, zapamiętany i cytowany przez młodziutkiego narratora, daje odpowiedź na pytanie: czym żyją zwykli ludzie, a to z kolei odsłania rzeczywisty i spójny obraz życia w powojennym Belgradzie: życia nieprawdopodobnego i komicznego.
Danuta Cirlić-Straszyńska: NA DRODZE DO EUROPY
Tytuł posłowia pożyczam z pierwszego numeru kwartalnika „Kafka” (2001, nr 1) - bo jest adekwatny, „ćosiciowski” i aktualny. Bora Ćosić opublikował zresztą w tym numerze kwartalnika wypowiedź zatytułowaną „Ja, parias z Bałkanów” z której pozwolę sobie zaczerpnąć przydatny cytat: „... w 1945 roku nasza południowa ojczyzna stała się oficjalnie królestwem robotników. Mój ojciec, który dotąd tkwił za ladą sklepu żelaznego, teraz awansował na referenta do spraw gwoździ w jakiejś instytucji, ale nadal przynależał do <> (...). Wedle tej samej systematyzacji moja mama była robotnicą w naszym gospodarstwie domowym, ja zaś robotnikiem oddającym się nauce przedmiotów gimnazjalnych. Do tego grona należy jeszcze dodać dziadka, który także był robotnikiem, niezmordowanym w dziele komentowania wydarzeń, wujka robotnika, zajmującego się uwodzeniem panienek oraz ciotki zatrudnione w biurze opowiadania przedwojennych filmów - i wtedy będziemy mieli pojęcie o roli mojej rodziny w światowej rewolucji”. Tak pisze autor, nawiązując do swojej powieści z roku 1968, która przyniosła mu sukces i jednocześnie spowodowała kilka zakazów druku, między innymi w Polsce. Przełożyłam ją dla poważnego, oczywiście państwowego wydawnictwa równo trzydzieści lat temu (1972) i do tej pory zachował się u mnie wydobyty z redakcji, nieco pożółkły egzemplarz, niekompletny zresztą. Niekompletny, bo zabrakło w nim stron wyjętych przez redaktorów w celach manipulacji, to znaczy ewentualnego skracania lub retuszowania trafnych miejsc. Dziś może coraz trudniej w to uwierzyć, ale tak właśnie postępowała autocenzura wydawnicza z kłopotliwymi tekstami, zarówno książek oryginalnych, jak przekładów. Zachowały się także (na teczce) ślady desperackich prób zmiany tytułu; najpierw słowa „rodziny” zmieniono na „rodzinki” - aby humorystyczny zamysł autora nie budził u nikogo wątpliwości. Ale to nie załatwiło sprawy: pozostała bowiem „rewolucja”, słowo-fetysz. Ręką bardzo przyzwoitej skądinąd redaktorki zapisano więc ewentualne „bezrewolucyjne” wersje tytułu” „Rola mojej rodzinki w przewrocie światowym” i „Rola mojej rodzinki w przewrocie dziejowym”. Obie te perły pomysłowości pozostawiam bez komentarza; wystarczy fakt, że polski przekład ostatecznie się nie ukazał, mimo iż nawet nie dotarł do oficjalnej cenzury na ul. Mysią. Sprawę „światowej rewolucji”, a także nazwiska i tytuły klasyków marksizmu, zwłaszcza rosyjskich, traktowano czołobitnie, ze śmiertelną powagą. Najlepiej było - przeciwnie, niż to uczynił Bora Ćosić - na wszelki wypadek nie wspominać o Leninie, o Trockim, o Róży Luksemburg czy Dzierżyńskim, o Imperializmie jako najwyższym stadium kapitalizmu. Tymczasem zdolny i zuchwały „parias” z zawsze kłopotliwych Bałkanów odważył się zakpić ze świętych i nietykalnych akcesoriów rewolucji, wkładając opowieść o niej w usta chłopięcego narratora, który w obliczu świata staje naiwny i bezradny jak dziecko wobec dziwów Disneylandu. Jego liczna rodzina, wyrzucona z mieszkania do jednego pokoju przez fale socjalistycznej rewolucji, nie przyjmuje mimo wszystko postawy wrogiej ani nawet złośliwej, lecz wszelkimi sposobami stara się włączyć w nurt nowego życia. W gruncie rzeczy okazuje się to jednak zupełnie niemożliwe, podobnie jak wydanie u nas we wczesnych latach siedemdziesiątych zabawnej opowieści o tych wysiłkach. „Byliśmy podupadłą rodziną z mnóstwem pięknych fotografii. Żyliśmy w połowie dwudziestego wieku, trochę przed, a trochę po tej połowie. (...) Z początku wszystko było jasne i proste - pisze autor na zakończenie powieści - potem coraz bardziej zagmatwane, niewytłumaczalne. (...) Wujek mówił: <>. Wujek liczył swoje kobiety do pięciuset, (...) mama liczyła swoje maszynki firmy <>, dziadek liczył swoje doniczki z kwiatkami. Działo się to w wiecznym zamieszaniu. Wszystkiemu towarzyszył nieopisany zamęt, ale było właśnie tak. Tak albo jeszcze gorzej”. Członkowie drobnomieszczańskiej rodziny pod różnym, najczęściej niespodziewanym kątem komentują „wiodące” wypowiedzi, co staje się naturalnym źródłem „niezmierzonego komizmu i dodatkowo stwarza dla nich niejednorodny, pozornie chaotyczny kontekst, pełen uciesznych dysonansów. Młodzieńczy narrator wszystko to relacjonuje z pełną powagą. Humor, jak zwykle, odgrywa rolę katalizatora, łagodzi ostrość niektórych smutnych spraw i powoduje, że przypomnienie ich nie stwarza złej krwi, ale śmieszy. Czytając Ćosicia, śmiejemy się z jego bohaterów i z samych siebie,a jak wiadomo, śmiech to zdrowie. W ramach przyjętej konwencji książka jest brawurowym popisem autora, stanowi złożony, lecz koherentny obraz życia w pierwszych miesiącach i latach po wyzwoleniu Belgradu (Belgradu, Pragi czy Warszawy - obojętne), spójną konstrukcję, nie poddając się manipulacjom. Żałosny koniec redaktorskich wysiłków, wymuszonych przez czujne „kolegium wydawnicze”, tylko potwierdził prawdziwość wizji autora. Wbrew komicznemu kostiumowi powieść Ćosicia nie jest bowiem „kpiną z rewolucji”, ale jej gorzkim obrazem. Po co sięgamy dziś do pożółkłego rękopisu, przywracamy do życia zagubione kartki przekładu? „Przyszłość potrzebuje pamięci - napisał Györgi Konrád w artykule pod takim właśnie tytułem. - Pamięć to bunt. Pamięć to rozpoznanie. Dzięki niej można odróżnić dobro od zła”. Rękopis z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku pożółkł, ale niektóre upamiętnione w nim sprawy, niektóre postawy i metody do dziś odzywają się rozpoznawalnym echem. Młodsi czytelnicy być może nie będą mogli zrozumieć, czego właściwie obawiali się przed trzydziestu laty redaktorzy, na co czujnie nastawiali ucha ich szefowie.Z myślą przede wszystkim o nich proponują kolejne cyfry na inkryminowanych stronach zakreślić kółkiem, żeby łatwiej je było znaleźć. Takich stron, na ogółem 120, jest ponad 30. Przyznam, że u progu dwudziestego pierwszego wieku chcę też cichaczem uczcić pewną małą rocznicę, czterdziestolecie mojej pracy przekładowej. Postawa Bory Ćosicia była i jest mi bliska, nadal pragnę, aby swą czekającą w zamrażarce powieścią wreszcie przemówił w języku polskim. „Jak nie rozumiałem państwa Tity, tak nie mogę łatwo zaakceptować nowego królestwa, które zakłada istnienie dwóch oddzielnych klas. Przypuszczam, że znów chodzi o to, by jedni harowali, a drudzy zbierali plony tej harówki. (...) Jestem pariasem z Bałkanów, nie mieszczącym się jeszcze w tym półeuropejskim towarzystwie, ponieważ charakteryzuje mnie niepraktyczność i brak biegłości w czymkolwiek, nie zaś bycie wyzyskiwanym, jak w przypadku niegdysiejszego proletariatu” - napisał w kwartalniku „Kafka” Bora Ćosić, który w wojennym roku 1992 opuścił Belgrad, a teraz mieszka w Rovinju na Istrii i w Berlinie”.
Deklaracja celna
Eseizująca proza emigrancka, mająca formę obrachunku, retrospekcji, deklaracji składanej... urzędnikowi, samemu sobie, w imię powinności artystycznych i bardziej osobistych. Narrator „Deklaracji celnej” zamyśla się nad własnym życiem, które dobiega kresu wraz z podróżą na północ. Dąży do uchwycenia jego sensu, a poprzez powracające wspomnienia i pracę pamięci kreśli refleksyjny, fascynujący, „mądrościowy” obraz naszych i dawniejszych czasów. W refleksji eseisty podstawową rolę odgrywają myślenie obrazami - odsłaniające logikę pewnego życia, skupionego, refleksyjnego i samotnego, oraz naturę intymnego odczuwania świata – a także literackie odwołania do Dostojewskiego, Gonczarowa czy Hamsuna, zastanawiające i nietypowe, lecz konsekwentnie podporządkowane artystycznej wizji. Celem bowiem jest ukazanie rysu indywidualnej biografii człowieka, artysty, kiedyś melancholijnego młodzieńca, chodzącego po ulicach bez celu, dziś starca w podróży, będącego na granicy dwu światów: dawnej ojczyzny, od niedawna nieprzyjaznej, oszalałej i niezrozumiałej, oraz nowego kraju, stacji docelowej - emigracyjnego „portu ocalenia”.
„Mój zamiar ucieczki z naszego południowego kraju wynikał z chęci, by mojej starości oszczędzić wstydu, jaki zawsze kryje w sobie młodość. Tam wyrasta jakieś nowe państwo, którego praw nie rozumiem, a one nie pozwalają mi spokojnie się starzeć. Prawa łatwo sobie radzą z młodymi przestępcami, a z trudem ze starcami, którzy w ich zwodniczych regułach potrafią dostrzec zalążek podstępu i oszustwa”. Bora Ćosić, autor tych słów, nie jest starcem – choćby takim jak ponad 90-letni Knut Hamsun, którego przywołuje w „Deklaracji celnej” – lecz, powiada, też chodzi „w swojej starości, jeszcze nie słoniowej, ale zawsze”. [...] „Deklaracja celna” ujrzała światło dzienne w 2000 r. w Splicie. Ta niewielka, eseistyczna książka nie jest li tylko rozrachunkiem autora ze swoim krajem, choć wydarzeniom w Serbii przypatruje się z najwyższym niepokojem. Wie, że do mieszkania takiego jak on człowieka w każdej chwili nogą wejść policjanci lub żołnierze. A najpewniej ci najgroźniejsi, „ludzie z kijami w ręku i kokardą u kapelusza”. Motłoch. Ten motłoch grozi nie tylko w Belgradzie. Mieszkający w berlińskiej dzielnicy Charlottenburg pisarz spogląda w okna sąsiadów po drugiej stronie podwórka: jakiegoś Marokańczyka i (uwaga!) Polaka, którzy – prawdopodobnie – znaleźli się na obczyźnie z tych samych lub podobnych przyczyn co on. Niezgoda na życie w kraju nam danym nie powinna wydawać się niczym nadzwyczajnym. Ćosić twierdzi nawet, że „każdy powinien odpocząć od swojego kraju w pewnym momencie. Wyjechać dokądkolwiek, choćby tam, dokąd wyjedzie, miało być jeszcze gorzej. Dzięki temu uwolniłby się jednak od zmęczenia swoim krajem. Ale człowiek nie potrafi się zorientować w tej sytuacji. Wydaje mu się, że trapią go nie wiadomo jakie zgryzoty, a one biorą się z tego, że zaczyna go przytłaczać własny kraj. To jego wina. Kraj przecież niczego o sobie nie wie, zwłaszcza tego, że jest krajem owego człowieka. To on uznał ziemię, którą depcze, za swoją, i był to jego największy błąd”. „Deklaracja celna” jest rodzajem pisarskiej spowiedzi, na swój sposób wymuszonej. Wzięła się ona z emigranckiego snu: oto na granicy celnicy domagają się od wyjeżdżającego pisarza spisu książek, jakie wywozi z kraju, ale i tych, które zostały w Belgradzie. Żądania się mnożą i wkrótce dotyczyć będą pozostałych w ojczyźnie ludzi, miejsc, myśli. Czyżby trzeba było zostawić w komorze celnej całą pamięć? A kim są ci, którzy zadają nam pytania, co mamy w bagażach, a co w głowach? I skąd się wzięli na granicach, które – na dobrą sprawę – ustalono przypadkowo, stawiając szlabany na środku pól, których część należy do jednych, a część do drugich? W rezultacie nie mamy podzielonego świata, ale „wspólne pole z tym błędem pośrodku. Albowiem granica to błąd świadczący o tym, że ludzie wzajemnie się różnią, i stopniowo taka różnica się uwidacznia”. Opuszczenie kraju przyrównuje Ćosić do sytuacji w małżeństwie. Oto w nowym kraju patrzą na niego jak na nowożeńca albo na wdowę, „której małżeństwo skończyło się w jednym państwie, i oto wyjeżdżam, żeby gdzie indziej za mąż się wydać”. Nic dziwnego, że taką osobę otacza podejrzliwość, bo być może już uprzednio kombinowała z innymi... Uchodźcy nie opuszcza poczucie winy. Na żądanie celników ułożył katalog książek, zestawił listę lektur – głównie dzieł rosyjskich pisarzy – ale co począć z życiem? Przemilczeć je i przemycić? Przechadza się Bora Ćosić po placu pamięci i boi się, że w końcu zaprowadzony zostanie do celi, dostanie długopis i papier, posadzą go przy stole i każą spisywać swoje życie. W takich sytuacjach nie pamięta się niczego, a pod przymusem – o czym też najlepiej wiedzą Rosjanie – napisać można rzeczy absolutnie straszne. Wyprzedza więc Ćosić hipotetyczną sytuację, wracając wspomnieniami do swej młodości, gdy przyszło mu żyć w systemie, w którym ciągle patrzy się w przyszłość, „a w teraźniejszości nie ma z tego właściwie nic”. Pisarz wie, że tamten system był zły, ale wie też, że „każda młodość to forma totalitaryzmu, w której żyje ten, czyja to jest młodość”. Może więc lepiej byłoby wszystkie te lata wyrzucić do śmietnika i nie myśleć o nich? W istocie nic się wtedy nie działo, „albowiem był to ogólny pokój naszego życia w Europie, w tamtym stuleciu, gdy mieliśmy po dwadzieścia lat i bardzo długo, niezmordowanie mogliśmy stać w jednym miejscu”. Autor prezentuje siebie jako stojącego na peronie mieszczanina w ciemnym garniturze, z walizką w ręku. Na głowie nie ma kapelusza, nie jest więc mieszczaninem stuprocentowym. Takich jak on jest wielu na naszym, a pewnie i nie tylko na naszym kontynencie. Ich problem – powiada Ćosić – mógłby być rozwiązany w ten sposób, że powinni być oni rozmieszczeni w porządnych szpitalach psychiatrycznych Zachodniej Europy. W Szwecji czy we Włoszech analizowaliby historię „wojen punickich swoich dusz i krwawych wojen trzydziestoletnich swego rozwoju”. Nad belgradzkim mieszkaniem, które pisarz opuścił, nadzór sprawuje „urzędnik mojego wyjazdu, kustosz pustki”. A jednak autor „Roli mojej rodziny w światowej rewolucji” zostawił tam jeszcze kogoś: swojego bohatera, „cień mojej duszy i makietę mego istnienia”. Ma o kim myśleć, zastanawiając się, co sam by robił, gdyby przypadkiem tam pozostał. „Może to jakiś luksus pisarski – zastanawia się Ćosić – że wymyślam jedynie różne nieszczęścia psychiczne, moje i mojego bohatera. Tymczasem wiadomo, że tam, na południu, ludzie zarzynają się tępymi nożami. I często się zdarza, że jakaś zgraja zadepcze kilkoro dorosłych, a nawet dzieci”. Na przejściu granicznym zazwyczaj nie mamy dobrego humoru. Jesteśmy spięci, zdenerwowani, choćbyśmy nawet nie naruszyli żadnego z licznych przepisów celnych. Nic też dziwnego, że Ćosić, nie bez kozery nazywany Rabelais'em z Bałkanów, napisał smutną, gorzką książkę, której ekslibrisem jest ten sam herb wygnania, jakim znaczyli swe książki Mann i Gombrowicz, Nabokov i Kundera. Decyzję wyjazdu z kraju podjął Ćosić w podeszłym wieku. Starość ma swoje przypadłości i udręki, ale związane są z nią także przywileje. Otóż serbski pisarz twierdzi, że stanowczo „tego, co chciano by mi oznajmić jako najświeższą nowość, wcale nie chcę słyszeć. Owszem, udaję, że tę najświeższą nowość już poznałem. Może to i prawda. Najświeższe nowości składają się przecież w kombinacje rzeczy już znanych. Kombinować nowe ze starego potrafię nawet ja, odcięty z powodu głuchoty od otoczenia. Które jest chyba odcięte ode mnie, a nie odwrotnie. Oto paradoks Anglików z czasów wielkiej wojny. Kiedy ich wyspa była odcięta od Europy, Anglicy uważali, że jest odwrotnie. Ze stanowiskiem takim najzupełniej się zgadzam”. Widzimy zatem, że „Rabelais z Bałkanów” nie do końca uległ emigracyjnemu przygnębieniu. Warto sięgnąć po jego „Deklarację celną”, bo – tak jak jej autor – mamy wiele rzeczy w głowie, „ale wszystko to trzeba jakoś uporządkować”. Serbski pisarz może być w tym pomocny. [Krzysztof Masłoń]
Podróż na Alaskę
Mimo najlepszych chęci w moim pisaniu niewiele jest jowialności szanownych kolegów i współbojowników, kolekcjonerów anegdot, wielbicieli czarnego humoru. I zdradzam może własną profesję, zaczerniając każdy swój krok, choć to wina nie moja, ale czarnej ziemi, zerowego gruntu, na jakim się poruszam. [Bora Ćosić, „Czarny grunt”]
Wybitny intelektualista i pisarz Bora Ćosić wraz z żoną Lidią Klasić zabiera nas do kraju, w którym się urodził, a który nie istnieje już ani na geograficznych ani na mentalnych mapach - do byłej Jugosławii, na Alaskę swego życia. Barwne portrety jugosłowiańskiej bohemy, reminiscencje lektur, zaduma nad burzliwą historią ostatnich dekad XX wieku tworzą swoisty pejzaż pamięci zaznaczony jedynie cienkim konturem czasu. Łagodna zaduma nad światem zapamiętanym i zastanym nie osłabia jednak znakomitego pióra Mistrza. Ostra jak brzytwa ocena kondycji współczesnego świata i nieprzyjemna prawda o cynizmie rodaków wypowiedziana prosto w twarz zapiera dech i budzi szacunek. Bory Ćosicia podróż do Jugosławii, jest wędrówką po wspomnieniach, ale i poszukiwaniem nici łączącej przeszłość z teraźniejszością. Opowieścią o artystach, intelektualistach, umysłach mądrych, wolnych i odważnych. [Miłada Jędrysik]
„Podróż na Alaskę” Bory Ćosicia to opowieść o wyprawie w nicość – do rodzinnego kraju, który już nie istnieje i powoli zaciera się w pamięci. Ćosić (rocznik 1932) jest autorem jednej z najśmieszniejszych i przejmujących książek, jakie zdarzyło mi się czytać w ostatnich latach. Mowa o powstałej prawie cztery dekady temu „Roli mojej rodziny w światowej rewolucji” – mimo że przetłumaczona na polski jeszcze w latach 70., powieść ukazała się u nas dopiero w 2002 roku. To niesłychana, absurdalna szarża przez jugosłowiańską historię czasów II wojny światowej i początków Titowskiego komunizmu, rodzinny i społeczny cyrk osadzony w niewielkim belgradzkim mieszkaniu. Relacja dziecka, które – nieuprzedzone, nieświadome, ufne – rozumie z tego szaleństwa więcej niż miotający się dorośli. Czasy się jednak zmieniły. W 1992 roku Ćosić opuścił Serbię w akcie protestu przeciwko agresywnej, wojennej polityce reżimu Milosevicia – wyemigrował do Niemiec. Trzynaście lat później wyrusza w podróż, którą nazwalibyśmy sentymentalną, gdyby nie to, że świat, do którego powraca pisarz, właściwie już nie istnieje, a jego samego paraliżuje poczucie obcości. „Więc kiedy dziś, po wielu latach, wybieram się (...) do kraju swego urodzenia, czuję się, jakbym jechał do Afryki albo na Alaskę. Jadę do nieznanego kraju swojej przeszłości, właściwie nie wiedząc dlaczego”. Przez Chorwację, Bośnię, do Belgradu. Ćosić też jest innym człowiekiem – czuje się podczas lektury, jak wiele kosztowało go gwałtowne rozstanie ze światem, któremu poświęcił właściwie całą swoją twórczość. To już nie drapieżny ironista z „Roli mojej rodziny...”, ale melancholik zadziwiony przypadkowością swojego losu, artysta przepełniony nostalgią, która nie potrafi odnaleźć znajomych krajobrazów i ludzi. „Tyle widziałem w ciągu kilku dni spędzonych w moim byłym mieście, a właściwie nie natknąłem się na nic ze swojej dawnej historii i zdarzeń, które się tu rozegrały” – wyznaje pisarz, a w innym miejscu dodaje: „Przepłynęła Sawa naszego życia, Dunaj naszego losu, możemy tylko stać na brzegu, ze stopami w piasku, to wszystko. My dwoje nie mamy swojej historii, i inni jej nie mają. A to, co się pamięta z czyjejś kroniki, to wszystko fantazjowanie, w najlepszym razie tekst literacki. Nie potrafimy pozbierać wszystkiego, czym byliśmy, bo zdarzyło się zbyt wiele”. „Podróż na Alaskę”, esej podróżny – bo tak chyba można nazwać tę książkę – opisuje sytuację człowieka, któremu skradziono tożsamość, afiliację, punkt odniesienia. Literatura postjugosłowiańska często staje w obliczu tego paradoksu – nieustannych, powracających prób odtworzenia świata, który bezpowrotnie przestał istnieć. Dałoby się powiedzieć – to główny i jedyny temat tego pisarstwa. Ale jeśli robi się to tak pięknie jak Bora Ćosić, warto poświęcić się sprawie. [Piotr Kofta, Dziennik.pl]
„Podróż na Alaskę” opowiada [...] o spokojnym żegnaniu się z doczesnością, o czasie, który się kurczy i brak go na odkrywanie nowych miejsc, więc wraca się na stare śmieci, by zobaczyć, jakie są naprawdę, starymi oczyma. Mowa o domach dziecinnych, kawiarniach, gdzie kiedyś piliśmy na umór, a teraz można walnąć tylko setkę w obawie o serce, o przyjaciołach z dawnych lat, teraz równie starych lub zgoła martwych; w rzeczy samej, Ćosić masę czasu spędza z umarłymi i nie specjalnie rozróżnia ich od żyjących. Nie można zapomnieć o wyraźnej obecności historii – podróż autora biegnie przez Bałkany, nie licząc wschodu, najbardziej chyba udręczony kawałek Europy. Tu wciąż są leje po bombach, ludzie chodzą w mundurach bez pagonów, przebierając się w cienie swojej własnej chwały, grób Tito wciąż budzi emocje, a gdzieś tam, w zaułkach Lubliany, Belgradu, Zagrzebia włóczą się upiory Karadzicia i „poglavnika” Palevicia i aż człowiek się zastanawia, co Ćosiciowi odpowiedziałby Malaparte. Innym rodzajem obecności – obok duchów, wspomnień – jest osoba żony, z którą podróżuje autor i której poświęca zaskakująco niewiele miejsca. Wydaje się jednak, że jej cicha obecność w ogóle umożliwiła mu tę podróż, widzenie świata i składanie słówek. Nie wiem, kim jest ta kobieta: jak wygląda, co robi w życiu, jest wredna a może ciepła, ważne, że stała się czymś pomiędzy żaglem a laską. Umożliwia podróżowanie i nad podróżą refleksje. Jak wszystko to zbierzemy do kupy, wyjdzie niezawodnie, że „Podróż na Alaskę” jest książką, w której rzeczy najważniejsze pozostają zakryte, a przynajmniej niedopowiedziane. Wyróżniłbym jeszcze brak poczucia humoru, charakterystyczny dla starych mędrców, do których Ćosić się zalicza. Nie jest to cecha irytująca, a nawet przyjemnie kontrastuje z powierzchownym roześmianiem świata. Wydaje się, że nie ma miejsca na dwie rzeczy na raz: albo ciepło, pełne zrozumienia, ale i powagi, z którym pisze autor, albo wesołość i heca. No i wreszcie, o co chodzi z tą nieszczęsną Alaską, skoro Ćosić jedzie na Bałkany, a do Ameryki się nie wybiera? Otóż Alaska oznacz po prostu coś, co jest bardzo daleko i pozostaje nieznane. Ćosić, facet z Bałkanów, dziś emigrant na własne życzenie pojechał do swoich jak do obcych. [Łukasz Orbitowski, Kafeteria.pl]
FRAGMENT
W roku 1955 Matko Peić, chorwacki prozaik i historyk sztuki, powiada do malarza Josipa Vaništy, mistrza kreski: „Twój błąd polega na tym, iż chodząc po Zagrzebiu, myślisz, że wpadniesz na Marcela Prousta. Zapamiętaj sobie: tu Prousta nie ma! Od miejsca, gdzie stoimy (w centrum Zagrzebia, w parku na Zrinjevacu), aż po Morze Czarne istnieje tylko chata pod słomianą strzechą, błotniste podwórze, a na nim siekiera wbita w pień, no, może jeszcze kogut. Nic poza tym. I znowu chata, podwórze, siekiera… I tak aż do Dunaju, do morza”. Od tamtej pory minęło pięćdziesiąt lat, dosyć zmiennych, lecz to, co podstawowe, ta Peiciowska siekiera wbita w pień, pozostało bez zmiany: ponury kraj, nigdzie niczego, i Prousta nie ma. A jednak w owych czasach było tam, jak widać, trochę ludzi o duchu pięknie ukształtowanym, z głęboką świadomością tego, co dzieje się dokoła. I tak ów malarz, Vaništa, razem z kilkorgiem przyjaciół, około roku 1960, na głównej ulicy Zagrzebia kupił wystawę sklepową, pustą i niewesołą, niesłużącą niczemu, i postanowił, że w imieniu owej grupki ludzi pokaże właśnie to, co zastali: wystawę pustą i żałosną. Albowiem w tych czasach pustki trzeba było koniecznie ją ujawnić, w jakikolwiek sposób. Epizod z vacuum wypełnił dusze tych ludzi. Dzisiaj jest to historia ich czystego sumienia.
1
Człowiek rodzi się tu czy tam za sprawą przypadku. Termin „ojczyzna” traci w świetle tego swoją szczególną wartość: wszystko sprowadza się do współczynników geograficznych, pospolitych punktów na mapie naszego losu. Więc kiedy dziś, po wielu latach, wybieram się w podróż do kraju swego urodzenia, czuję się, jakbym jechał do Afryki albo na Alaskę. Jadę do nieznanego kraju swojej przeszłości, właściwie nie wiedząc dlaczego. W sensie uczuciowym jest to całkiem neutralne: nie mam zamiaru udowadniać ani że to jakiś wyjątkowy kraj, ani że zdecydowanie marny. Nie powoduje mną jakikolwiek zamysł, polityczny czy ideologiczny. Jadę tam chyba tylko po to, aby pokazać żonie dom, w którym przyszedłem na świat, i aby ona pokazała mi swój dom rodzinny. Wyruszamy na Alaskę naszego dawniejszego życia całkowicie wolni, zwykli turyści na drodze swego istnienia, pielgrzymi do krainy tego, co przeżyliśmy kiedyś. Bo to, co było, zobaczone na nowo przedstawia się inaczej: nie ma historii, która pozostaje niezmieniona, wiele z niej ulatuje, a w opróżnionym miejscu wyrasta coś nowego. Pewne złudzenie psychologiczne polega na tym, iż człowiek myśli, że coś przeżył, a tak nie jest. W jego duchu nawarstwiło się mnóstwo danych, z książek, z materiału ilustracyjnego, z opowieści innych ludzi, i w końcu owa mieszanina wydaje mu się znajoma, intymna, własna. Dlatego nie jestem pewien, że podróż po przeszłości odbędę bez tych obcych dodatków, może napiszę powieść cudzego życia. Albowiem większość naszych „powieści” to cudze opowiadania, tylko częściowo nasze. We własnym życiu korzystamy przecież z materiału, z „dramaturgii”, z treści jakiegoś ogólnego istnienia, w którym odgrywamy niekiedy rolę statystów.
Aby z naszych dzisiejszych, berlińskich stron rodzinnych dotrzeć na Alaskę naszej przeszłości, trzeba przejechać przez Austrię, ceniony ogródek Europy. Wszystko tu się wydaje tak sztucznie piękne, jak może wyglądać jedynie ogród, dzieło sztuki stworzone ręką ogrodnika. Może wszystko, co istnieje na Ziemi, jest dziełem czyichś rąk albo przynajmniej jednej, kto wie czyjej. Na tym kontynencie nie ma przyrody, która byłaby nietknięta, taka zresztą być może nigdy nie istniała. Albowiem w moich fantazjach zawsze pojawia się człowiek, choćby jako niespodziewany podmiot, nieproszony gość, przypadkowy przechodzień. Ale i taka istota, gdy znajdzie się w naszym domu, może odmienić nasze mieszkanie, nasz pokój, nasze życie. W ten sposób wyobrażam sobie ludzką rasę, przejściową, cudzoziemską, przypadkową, a nie trwałą. Plemię, które wyłoniło się ze świata zwierząt wskutek pewnego incydentu, tu zdjęło z grzbietu swój tobołek, usiadło, by odpocząć, a potem zabrało się do urządzania swoich ziemskich pokoi, ziemskiego domu. Można to zauważyć w Austrii. Gdzie wszystko w jakimś tempie artystycznym zostało stworzone, uporządkowane, poskładane, uzgodnione, przyozdobione, udoskonalone do szaleństwa. I góry, i doliny, i sady, i winnice. Na każdym drzewie pozostał jakby odcisk ludzkiej ręki, na każdej trawce ślad ludzkiej stopy. Trzeba tylko powoli i spokojnie czytać tekst tego rękopisu, dzieła natury z mnóstwem wtrętów, wstawek i ostateczną redakcją pochodzącą od człowieka.
Następnie zwracamy się ku historii; przypominam sobie, że matka mojej mamy, moja babcia, urodziła się w okolicach Grazu, że babcia Lidii uczęszczała do instytutu dla panien w zagubionym a prześlicznym miasteczku Friesach. W związku z tym konstruuję opowieść z dawnych lat, w której obydwie nasze babcie mogły się gdzieś spotkać, a nawet poznać. Możliwe, że podróżowały tym samym powozem, który przywiózł babkę Lidii do tego solidnego gmachu instytutu dla dobrze urodzonych panien z początków dwudziestego wieku, gdzie dziś znajduje się dom dla starych i chorych ludzi z Karyntii. Moja babcia, wówczas już zamężna, mogła wybrać się w odwiedziny do austriackich krewnych i drogi obu kobiet się skrzyżowały. Wszystko to wydaje mi się możliwe. Nasz dzisiejszy związek, Lidii i mój, sięga w głęboką, stuletnią przeszłość i oznacza między innymi, że Austria była naszą wspólną ziemią, krajem, gdzie urodzili się nasi przodkowie. Jedziemy więc nie tylko do Chorwacji i do Serbii, lecz do wspólnego kraju naszego równoległego pochodzenia, jakby ów południowoeuropejski ogród stanowił dział biblioteki powszechnej naszego rodu, coś na kształt wydziału w urzędzie statystycznym naszej przeszłości. Gdzie trzeba wszystko przeczytać uważnie i spokojnie, jeśli będzie nam wolno wziąć do rąk księgi z dawnych czasów.
Friesach to czyściutkie miasteczko z podłużnym rynkiem, łagodnie wznoszącym się ku skale, pod której ścianą stoi całe osiedle: wieże kościelne, przyjemne restauracje, domki jak w Slawonii czy chorwackim Zagorju, ale wyszykowane niczym na przybycie rewizora. Nie ma tu nic nieuporządkowanego, brudnego czy zaniedbanego, wszystko jak na premierę, na nasz przyjazd w tę okolicę zagubioną a doskonałą, daleką a nieskończenie bliską ludzkiej wygody. Sami ludzie są tu jednak nieco inni, strudzeni, niedołężni, może chorzy. Ten i ów powłóczy nogą, pracownicy sanatorium pchają na wózkach osoby ze zmąconym wzrokiem i wysuniętymi językami, jakbyśmy najpierw się znaleźli na wystawie obrazów Bruegla i powoli zbliżali się do Boscha. Albowiem była to kraina zamknięta, odgrodzona od świata w całej swojej pięknej doskonałości, krew nieczęsto się tu odnawiała dzięki przybyszom, ludzie w tym idealnym miejscu skarleli, parząc się sami z sobą, rozwój był zagrożony. Człowiek nie może bezkarnie rozmnażać się wśród krewnych, tylko wśród innych, nieznajomych, obcych, przybyszów nie wiadomo skąd – oto jest ta inna rasa, niemal inny rodzaj zwierząt, cenna inność. Tak więc już w pierwszych dniach podróży zaczynamy naszą opowieść, temat wspólnoty, któremu poświęcam tę książkę, brewiarz różnorodności.
Nasza trasa rozpoczęła się w oficjalnie cudzym kraju i obcym państwie, które jednak było nasze, stanowiło rdzeń i korzeń obydwóch naszych rodzin. W upadłym niestety cesarstwie austrowęgierskim, które przy wszystkich niedogodnościach stwarzanych przez zatwardziałą administrację i ujawniającą się niekiedy ciasnotę skupiało tyle grup narodowych, ile będzie może obejmować zbiorowe europejskie społeczeństwo przyszłości. Tam dokonały się pierwsze mutacje narodowe, regionalne i rodzinne. Z tamtych czasów pochodzą nasze dawne malownicze nazwiska: Wochelowie, Fusarze, Miokoviciowie, Pacherowie. Tam wymieszały się mikronowe cząsteczki plemion z Północy i Południa, stąd i stamtąd, przy mieszaniu tego ludzkiego chleba powszedniego, który dziś stanowi nasz południowoeuropejski bochen. Pisał już o tym Thomas Bernhard, więc tylko powtarzam: zamykanie się – gospodarcze, duchowe, cielesne – we własnym obejściu zmienia naszą piękną wioskę w przytułek dla kretynów, w sanatorium dla debili. Nie minął jeszcze termin, w którym mogłoby się ujawnić całe ograniczenie spowodowane zamknięciem na własnym podwórku – to co uczynili dumni, uczeni panowie serbscy – a już dają się zauważyć oznaki kretynizmu, symptomy bezwładu duchowego i starczego otępienia. Dlatego w uroczym miasteczku Friesach, gdzie niektórzy przechodnie są uosobieniem fizycznych i duchowych słabości, myślę już i o tym, co napotkamy w miasteczkach naszego Południa.
Bardzo mnie interesuje to, co nas czeka na terenie byłego kraju, teraz, gdy powoli zapominam już wiele rzeczy; sądzę, że niektóre szczegóły wydadzą mi się jak nowe, nigdy niewidziane. Albowiem nawet to, co człowiek „pamięta”, nie mówiąc już o tym, co zapomniał, właściwie nie było nigdy widziane, lecz pozostaje tylko w spichrzu mojej nieświadomości, są tam ukryte obrazy tego, co się rozegrało. Podobnie jak na końcu książki znajduje się zwięzły spis „treści”. Jednakże treść tej treści nie istnieje nigdzie, jest rozłożona na wiele rozdziałów, którym daleko do zwięzłości spisu treści.
Przekraczanie granicy może wyglądać Przekraczanie granicy może wyglądać rozmaicie, zależy to od wielu okoliczności. Pamiętam wjazd do niegdysiejszej Niemieckiej Republiki Demokratycznej, przez labirynt betonowych bloków, i krzywe kije z lusterkami służące do sprawdzania, czy jakiś nieszczęsny uciekinier nie jest przywiązany do podwozia. Dzisiaj w podobnych miejscach nie ma nawet posterunków służb granicznych, po prostu nie ma nic, znaczna część Europy nie zna już instytucji szlabanu na granicy państwa. Wjazd do mojego byłego kraju jest gdzieś pomiędzy dawną NRD a obecną wolnością. Nie ma tu, broń Boże, enerdowskich tortur, ale panowie, którzy wpuszczają podróżnych, nadal są strasznie ważni: czasami wpatrują się długo w ich paszporty, jakby zapominając, co mają zrobić, kiedy indziej tylko machają ręką, pozwalając na wjazd, tak jak wpuszcza się krowę wracającą z pastwiska. Interesujące wydają się zwłaszcza zdarzenia na miedzy słoweńskiej. Funkcjonariusze tej malutkiej republiki są szczególnie dostojni, bo ze wszystkich dawnych republik jugosłowiańskich jedynie oni należą do zjednoczonego królestwa europejskiego, stanowią jakby przedmurze twierdzy, której rozmiary powoli i pod wieloma warunkami się powiększają.
Jesteśmy więc w niegdysiejszym państwie Tity, w części wysuniętej najbardziej na zachód, w okolicy pięknej, w której ludzie zachowują się jakoś sztywno, nudnej na dłuższą metę. Albowiem nie można żyć samą przyrodą, choćby nie wiem jak śliczną. Zaraz na wstępie wymienię szczególne, wybitne postacie kultury słoweńskiej, ludzi, których znam i którzy są mi bliscy: znakomitego poetę Tomaža Šalamuna, pozarozumowego reżysera futurystycznych projektów, Živadinova, całkiem stukniętego nowoczesnego kompozytora Globokara. Šalamun, dziś najwybitniejszy poeta słoweński, zaczynał w wybuchowej grupie OHO, której nazwa oznaczała, że ważne są dla niej Oko i uHO. Ów mały oddział poetów, malarzy, filozofów i wszelkiego rodzaju konceptualistów w latach sześćdziesiątych ubiegłego wieku zderzył się z rzeczywistym stanem ówczesnego społeczeństwa, używając sposobów i środków dziwnych, niecodziennych, destrukcyjnych. Niektóre formy były nieświadomymi replikami prac Duchampa, pojawiły się wśród nich rotoreliefy, rysunki, które na gramofonie zamieniają się w przedziwne nagrania sztuki rysowniczej. Styl tych dziwaków, widoczny w zachowaniu, sposobie ubierania się i komunikowania z ludźmi, wywoływał łagodne skandale, tworzył ciągły teatr absurdu. Trzech z nich, na przykład, wystawiało swoje ciała przykryte płótnem, znad którego wyglądały tylko głowy. Wcielali się w ten sposób w słynny masyw górski Triglav z „trzema głowami”. Ów alpejski szczyt jest dumą narodu słoweńskiego, tak przedstawiona jego miniaturowa makieta, tuż przed budynkiem sejmu, przez pewien czas była tolerowana przez skądinąd nietolerancyjne socjalistyczne władze, lecz wkrótce żywa góra musiała poddać się demontażowi.
W pojedynczych przypadkach, rzecz jasna, różni ludzie przestają być „destrukcyjni”. Członek owej zadziwiającej wspólnoty, Marjan Pogačnik, który kiedyś tworzył swoje rzeźby, wypełniając gipsem rozmaite plastikowe opakowania, w nowych czasach zaprojektował słoweńską flagę. I wydaje mi się, że nad pejoratywnym wizerunkiem najsławniejszej narodowej góry wznosi się jednak sztandar tego dumnego, nowego, małego kraju. W grupie znajdował się na początku pewien Amerykanin, Nez. Przybył do Lublany przypadkowo, zrządzeniem losu. Zakręcił mianowicie globusem i z zamkniętymi oczami wetknął palec w jakiś jego punkt – była to stolica Słowenii. Na tym przykładzie widać, jak można rozruszać ciasne środowisko, kiedy ktoś, zdając się na swój nadrealizm, na swoją nieświadomość, przypadkiem skieruje na nie swój palec. Owa wspaniała grupa dawno się już rozpadła i rozsypała po świecie. Wiersze Šalamuna nadal jednak ukazują się w wielu krajach, tak mądre, że aż szalone, gęste w swojej treści, melodyjne w dodekafonicznej chropowatości.
Są w tych stronach ludzie, którzy od dziesiątków lat usiłują ożywić biedermeierowską sztywność całego układu społecznego. Swymi ciężkimi, punkowymi tonami czyni to zespół Laibach. Ich występy, agresywne, głośne a przekonujące, przyczyniły się do zmiany tempa tutejszego życia bardziej niż przemysł ciężki tego rozwiniętego kraju. A teraz Globokar. Człowiek po siedemdziesiątce, pojawia się na berlińskiej scenie nagi do pasa, dmie w swój puzon, improwizując jakąś cudaczną muzykę, a skądinąd całkiem jakby się znajdował na scenie kabaretu Voltaire w latach siedemdziesiątych ubiegłego stulecia, w Zurychu. Živadinov, z pochodzenia Bułgar, rozmieszcza swoje spektakle nie tylko w wielkich przestrzeniach placów, dworców kolejowych i westybulów hoteli, lecz także w ledwie osiągalnych terminach, anonsując następne akty swych projektów teatralnych z wyprzedzeniem kilku dziesięcioleci. Tak więc nawet w krajach duchowo skromnych wyrastają z reguły piękne rośliny ludzkie, całkiem nieoczekiwanie. Na ich cześć przemierzam tę rajską krainę. Albowiem krajobraz wymaga żywych, otwartych i przystępnych ludzi, krajobraz to tylko udana dekoracja do sztuki czyjegoś życia, którego treść jest jednak najważniejsza w tym teatrze. [s. 5–14]
|
| |