Z biblioteczki wujka Tomka

Tobie Lolness, Miś Paddington, Piotruś Pan, bracia Hardy i inni

W jednej chwili i mały chłopiec może zostać bohaterem, czy to literackim, czy to psychospołecznym (głównym w tekście lub epizodycznym – w życiu) – udowadnia francuski pisarz i dramaturg. Timothée de Fombelle za Tobiego, swoją debiutancką powieść, otrzymał we Francji prestiżową Nagrodę im. A. Saint-Exupéry'ego. Dalszy ciąg przygód młodego Lolnessa, Les Yeux d'Elisha, już wkrótce w Polsce – zapowiada wydawca.

Główny bohater i współnarrator, Tobi, ma dwanaście lat, półtora milimetra wzrostu i mieszka w nietypowej społeczności lokalnej (lub cywilizacji) – na Drzewie. Tak potężnym, że wędrówka od jego korzeni do liści w koronie zajmuje zamieszkującym je maleńkim istotom długie miesiące. Mieszkańcy żyją w dziuplach i szczelinach na gałęziach, jeżdżą na oswojonych mrówkach, wykorzystują do pracy ogromne chrząszcze i muszą się bronić przed niebezpiecznymi dla nich pająkami, ważkami i... biedronkami.

Teraz jednak Tobiemu zagraża inne niebezpieczeństwo. By uratować rodziców porwanych przez bezlitosnego Jo Mitcha musi stawić czoła brutalnym bandziorom, wymyślić doskonały plan i działać szybciej niż jego przeciwnicy. Czeka go niezwykła, trzymająca w napięciu przygoda, podstępne pułapki i pościgi od mrocznych, wilgotnych korzeni po najwyższe słoneczne gałęzie.

Timothee de Fombelle napisał książkę wyjątkową: porywającą powieść przygodową rozgrywająca się w oryginalnym świecie ogromnego dębu, a zarazem rozsądny głos w obronie natury przed niszczycielskim działaniem cywilizacji.


FRAGMENT

Spędził cały dzień w swoim schronieniu, śpiąc i owijając rany bandażami ze świeżych liści. Trzy razy został wyrwany ze snu, bo wszystko wokół drżało, gdy kroczyły bezładnie hałaśliwe oddziały. Trzy razy trwał zupełnie skamieniały jeszcze długo po przejściu myśliwych.

Nadal go szukali. Jeszcze bardziej uparcie niż przedtem.

Na drzewie jeszcze nigdy nie toczyła się tak nierówna walka: dziecko przeciwko wszystkim.

We wrześniu, o dziewiątej wieczorem, drzewo okrywa już nocna szata. Tobi definitywnie opuścił swoją kryjówkę. Znał kierunek. Czuł go w głębi ciała, zupełnie jakby połknął busolę. Ruszył przed siebie. Już po kilku krokach instynkt przeżycia uśpił jego ból. Biegł przed siebie po gałęziach, tak samo jak dawniej.

Trzeba było widzieć, jak Tobi biega. Był jak ćma, motyl nocy. Cichy, dokładny, nie do przewidzenia. Wszystkiego nauczył się na Dolnych Gałęziach. Drzewo było jego ogrodem.

Tobi wiedział, które okolice są zamieszkane, i unikał ich. Zwłaszcza obchodził z dala wielkie miasta z mielonego drewna, których mnóstwo powstało na drzewie.

Jednak pewne grupy ścigających przegoniły go i czasem rozbijały na noc obozy w dzikiej strefie. Musiał więc także unikać obozowych ognisk.

Nagle, zanim cokolwiek zauważył, usłyszał jakieś głosy.

Działo się to na skrzyżowaniu, którego nie mógł ominąć, nie tracąc cennego czasu. Musiał się jakoś przedostać.

Próbował się zbliżyć. Podczołgał się na łokciach. Wokół niemal wygasłego ogniska rozsiadło się z dziesięciu mężczyzn. Na rożnie obracało się kilka pięknych kawałków świerszcza. Pół świerszcza przypadało na dziesięciu myśliwych, a alkohol lał się strumieniami.

Tobi był głodny. Zaczął słuchać ich piosenek. Były piękne. Prawdziwe piosenki myśliwskie.

(...) kiedy tak nierozważnie słuchał śpiewów swych prześladowców, nie był już małym Tobim, którego siedzący wokół stołu biesiadnicy podają sobie z rąk do rąk i który wszystkich rozśmiesza. To on był teraz w skórze wyczerpanej zwierzyny, która zbliża się do obozowiska myśliwych.

Przez dłuższą chwilę leżał na korze. Nagle jakieś zgrzytanie przykuło jego uwagę. Dźwięk dochodził z prawej strony, tuż obok niego. Odwrócił głowę i zdusił krzyk przerażenia. Krew w nim zamarła.

Wpatrywało się w niego dwoje czerwonych oczu.

Obrócił się na bok. Myśliwi dalej śpiewali swoje kołysanki. Tobi, który schował głowę w ramionach, odważył się ją wysunąć i spojrzeć w patrzące na niego oczy. Warczenie stało się bardziej agresywne.

Była to mrówka bojowa.

Na drodze stanęło jej ogrodzenie. Jednak trzęsła barierą, uderzając o nią. Tobi zauważył kolejną parę oczu patrzących w jego stronę. W cieniu znajdowała się jeszcze trzecia mrówka. Trzy olbrzymie molosy płomiennoczerwone. Na pewno obudził je zapach Tobiego.

A więc myśliwi nie byli tu sami. Powierzono im te straszliwe stworzenia. Tobi zaczął szykować się do ucieczki, kiedy nagle ucichły nocne pogwarki. Myśliwi zwrócili uwagę na nerwowe zachowanie mrówek. Owłosiony olbrzym, wysoki na co najmniej dwa i pół milimetra, podniósł się i ruszył w stronę zagrody.

- Będzie tu spokój?!

Tobi raz jeszcze obrócił się z boku na bok, by znaleźć się w ciemności.

Wszystkie mrówki przeszły na tę stronę, gdzie on leżał, a mężczyzna starał się dociec skąd to poruszenie.

- Falko! Szpon! Będzie spokój?

Mężczyzna zaczął obchodzić zagrodę. Przemawiał do zwierząt. Tobi szukał jakiegoś rozwiązania. Coś musiało się wydarzyć. Cokolwiek. Przetrząsnął kieszenie w poszukiwaniu przedmiotu, którym mógłby się posłużyć, by odwrócić uwagę tamtego. Nic. Nawet drewienka, które mógłby rzucić w innym kierunku. Myśliwy obchodził zagrodę. Inni szykowali się, żeby mu pomóc. Co takiego mogło przyciągać zwierzęta do tego ciemnego kąta?

Tobi popatrzył na swoje bandaże. Gest, który go uratował, nie trwał nawet sekundy. Zerwał bandaże czarne od krwi, zrobił z nich kulę i wrzucił ją za ogrodzenie. Mrówki dorwały się do niej chwilę później. Krew wprawiała je w trans. Zaczęły się bić.

- To kawałek liścia! Walczą o kawałek liścia!

Mężczyzna grzmotnął pięścią w przegrodę i wrócił do ognia, by uspokoić swoich towarzyszy.

Minutę później Tobi był już daleko.


O AUTORZE

Timothee de Fombelle (1973) jest z wykształcenia literaturoznawcą. Mieszka w Paryżu. Tobi. Życie w zawieszeniu jest jego debiutancką powieścią dla dzieci, za którą otrzymał prestiżową Prix Saint-Exupery (2006) oraz Prix Sarcieres (2007). Prawa do powieści sprzedano do 25 krajów.
Powieść ukazała się w księgarniach na tydzień przed światowym Świętem Drzewa, które jest obchodzone 10 października.


* * *


Miś Paddington na nowo

Postać niedźwiadka zwanego po angielsku Paddington Bear stworzył angielski pisarz Michael Bond. Miś Paddington, przypominający bardziej pluszaka niż prawdziwego zwierza, występuje w 14 książkach dla dzieci i filmach animowanych. Znak wznowił na razie 3 tomy: „Miś zwany Paddington”, „Jeszcze o Paddingtonie”, „Paddington daje sobie radę” i przygotował – premierowo – przekład ostatniego tomu w funkcji prequela, z przedlondyńskimi dziejami słodkiego bohatera: „Paddington tu i teraz”.
Zwierzak Bonda posiada zadziwiająco dużo wspólnych cech, zachowań i odzywek z postaciami literackiego panteonu (sław) i współczesnej popkultury (obrazkowej): Bartlebym z opowiadania Hermanna Melville’a (osobnika przypomnianego niedawno przez tłumaczonego na polski z nieuzasadnionym opóźnieniem Hiszpana Enrique Vilę-Matasa) oraz z prześmiesznymi gwiazdami Youtube: antyheroiną Miss Swan („Mad TV”) i heroikomicznym Daffydem Thomasem („Little Britain”/„Mała Brytania”), co powinno ucieszyć czytających i podglądających bajkowy świat do/roślejszych. Lektura perypetii Paddingtona to wspaniała przygoda dla rodziców i ich pociech.

Główny bohater opowieści o imieniu Paddington przybył do Londynu z mrocznych zakątków Peru. Przysłała go tutaj jego ciocia Lucy. Miś nie miał nic oprócz skromnej walizki. Na walizce były namalowane dwie literki – MP. Na szyi miał zawieszoną karteczkę z napisem: „Proszę zaopiekować się tym niedźwiadkiem. Dziękuję”. Miś ubrany był w niebieską kurtkę i kapelusz. Siedział smutny na stacji metra, kiedy nagle ktoś go zauważył. Był to pan Brown. Od razu polubił niedźwiadka i zabrał go ze sobą do domu. Odtąd miś zyskał nową rodzinę. Wszyscy go lubili, chociaż był niezwykłym rozrabiaką. Miał na przykład różne dziwne przyzwyczajenia. Nosił kanapkę z marmoladą pod kapeluszem. Tłumaczył, że to na wszelki wypadek. W swojej walizce przechowywał wszystkie ważne dokumenty, których pilnował jak największych skarbów. Nigdy nie nosił innego ubrania, jak tylko niebieską kurtkę, śmieszny kapelusz i kalosze. Wolny czas spędzał na realizacji zwariowanych planów, w czym pomagały mu dzieci Brownów: Jonatan i Judyta...
Nie wolno zapomnieć o pani Bird. Niezwykła gospodyni. Potrafi zrobić wszystko. I ugotować, i posprzątać, i zaopiekować się dziećmi państwa Brown. A do tego wszystkiego potrafi wychowywać Paddingtona...


* * *


J.M. Barrie, Piotruś Pan i Wendy (Peter Pan and Wendy)

Piotruś Pan powrócił do polskich czytelników w nowym tłumaczeniu oraz kompletnej i pięknie wydanej edycji. [Precz z edytorskimi fuszerkami i cenzurą nieczułej na piękno literatury krakowskiej oficyny Niebieski Kondor!] Wydawnictwo Znak przygotowało klasyczną powieść nie tylko dla dzieci w przekładzie Michała Rusinka (wcześniej tekst spolszczali Zofia Rogoszówna i niezrównany Maciej Słomczyński), z ilustracjami Joanny Rusinek. Przygody angielskich dzieci zaprzyjaźnionych z niezwykłym chłopcem Piotrusiem, który potrafi latać, wydadzą atrakcyjne i dzisiaj.

Nieśmiertelna historia o chłopcu, który nie chciał dorosnąć, tak jak biografia Barriego, stała się inspiracją dla rysunkowej opowieści Disneya, „Kapitana Hooka” Stevena Spielberga, „Marzyciela” Marca Forstera czy „Ogrodów Kensington” Rodriga Fresána. Warto zapoznać się z klasykiem dla żyjących w piotrusiopanieństwie (poza lekturą zbioru esejów Francesca Cataluccia „Niedojrzałość. Choroba naszych czasów”) lub odczytać go na nowo. „Peter Pan and Wendy” jest książką dla dzieci – z zapartym tchem będą one śledzić losy nie zawsze „ludzkich” bohaterów – oraz dorosłych, w których zawsze drzemie tęsknota za młodością.

Barrie stworzył Piotrusia Pana na potrzeby historii, które opowiadał synom Sylvii Llewelyn Davies, należącej do grona jego najbliższych przyjaciół, a imię postaci jest połączeniem imienia najmłodszego z chłopców, Petera oraz greckiego boga lasów i pasterzy Pana. Kiedy Sylvia zmarła na raka rok po śmierci swego męża, Barrie został jednym z oficjalnych opiekunów ich synów.
Sugeruje się również, że inspiracją postaci Piotrusia był starszy brat Barriego David, którego śmierć w wypadku podczas jazdy na łyżwach w wieku trzynastu lat mocno wstrząsnęła matką przyszłego pisarza. Według Andrew Birkina, autora „J.M. Barrie and the Lost Boys”, śmierć ta była „niewyobrażalną katastrofą, z której nigdy w pełni się nie wydźwignęła... Jeśli Margaret Ogilvy [matka Barrie'ego] znalazła pociechę w idei, że David, umierając jako chłopiec, pozostał chłopcem na zawsze, to Barrie znalazł [w tej idei] inspirację”.

Pierwotnie J.M. Barrie napisał sztukę teatralną pt. „Peter Pan”, pierwszy raz wystawioną w 1904. W 1911 zaadaptował ją na powieść, której nadał tytuł „Peter Pan and Wendy”. Głównym bohaterem został tytułowy Piotruś – psotny młodzieniec, który nie chce dorosnąć, znakomity szermierz (głównym antagonistą i najbardziej zaciętym rywalem jest Kapitan Hak) spędzający niekończące się, pełne przygód dzieciństwo na wyspie Nibylandii. Przewodzi tam grupie Zaginionych Chłopców. Powieść zawiera elementy fantastyczne... Piotruś posiada pewne magiczne zdolności, a do jego przyjaciół zalicza się wróżka (Cynowy) Dzwoneczek.

Obok Piotrusia, który postanowił na zawsze zostać dzieckiem, ważną rolę w książce odgrywa Wendy. Dziewczynka pewnego razu, w czasie nieobecności rodziców, opuściła pokój dziecięcy, by razem ze swym rodzeństwem, Michaelem i Johnem, udać się do Nibylandii. („Ze wszystkich rozkosznych wysp Nibylandia jest najprzytulniejsza i najbardziej zwarta. Nie jest szeroka i rozwlekła, no wiecie, z wielkimi, nużącymi odległościami między jedną przygodą a drugą, ale przyjemnie zatłoczona”).
Na fantastycznej wyspie dzieci spotykają syreny, wróżki, Indian, piratów. Z tymi ostatnimi jak wiemy, Piotruś będzie miał najwięcej kłopotów. Jak dostać się do Nibylandii? Trzeba tego po prostu chcieć i mocno wierzyć w jej istnienie. („Oczywiście Nibylandie różnią się od siebie. Nibylandia Johna miała lagunę, nad którą latały flamingi i John do nich strzelał. Natomiast Michael, który był bardzo mały, miał flaminga, nad którym latały laguny”). W Nibylandii trzeba jednak być ostrożnym, nie wszystkie przygody dzieci kończą się dobrze i nie zawsze Nibylandia bywa wymarzoną krainą!
Chłopcy natychmiast po dotarciu do Nibylandii stali się członkami dowodzonej przez Piotrusia drużyny, która przygotowywała się do walk z Czerwonoskórymi oraz z piratami. Wendy została przybraną mamą wszystkich chłopców – gotowała im, cerowała skarpetki i opiekowała się nimi.

„Piotruś Pan i Wendy” to książka rozwijająca wyobraźnię. Znajdziemy w niej komentarze sygnalizujące pewne zdarzenia, umożliwiające czytelnikowi własną interpretację i zakończenie zdarzeń. Taki rodzaj narracji umożliwia przeżywanie przygód wspólnie z bohaterami książki. Znakomita powieść świetnie przygotowuje dzieci do wejścia w dorosłość, pokazuje jak być odważnym i uczy samodzielności. Okazuje się, że dzieci potrafią sobie poradzić w wielu trudnych sytuacjach – tak jak Piotruś, Wendy, Michael i John.


FRAGMENT

Na szczęście dla chłopców był wśród nich jeden, który potrafił zwęszyć niebezpieczeństwo nawet podczas snu. Piotruś zerwał się jak pies na równe nogi i jednym ostrzegawczym okrzykiem obudził wszystkich.
Stał nieruchomo z dłonią przy uchu.
– Piraci! – zawołał. Inni zbliżyli się do niego. Na jego twarzy zaczął igrać dziwny uśmieszek, na widok którego Wendy zadrżała. Kiedy tak się uśmiechał, nikt nie ważył się do niego odezwać. Można było tylko czekać na rozkazy. A rozkaz był krótki i wyraźny:
– Nurkować!
Mignęły nogi i natychmiast laguna wydała się bezludna. Skała Rozbitków stała samotnie wśród groźnych wód, jak gdyby sama była rozbitkiem.
Nadpłynęła łódź. Była to piracka szalupa, w której znajdowały się trzy osoby: Knot, Rękoczyn oraz ich jeniec – nie kto inny jak Tygrysia Lilia. Miała związane ręce i nogi i wiedziała, jaki los ją czeka. Zostawią ją na skale i tam zginie. Taka śmierć była dla kogoś z jej rasy straszniejsza niż śmierć w płomieniach czy na torturach. Bo czyż nie jest napisane w księdze plemienia, że nie ma ścieżki przez wodę do krainy szczęśliwych łowów? Jej twarz miała jednak zupełnie kamienny wyraz. Jest córką wodza i musi umrzeć jak córka wodza. To wszystko.
Pojmali ją, gdy z nożem w zębach próbowała wedrzeć się na pokład pirackiego statku. Na statku tym nie trzymano warty, gdyż Hak chełpił się, że groza, jaką wieje od jego imienia, chroni statek na milę. A teraz jej los miał jeszcze tę grozę wzmóc. Jeszcze jeden lament dołączy do zawodzenia nocnego wiatru.
W mroku, jaki ze sobą przynieśli, piraci nie dostrzegli skały, póki w nią nie uderzyli.
– Ustaw na wiatr, bałwanie! – krzyknął głos z irlandzkim akcentem, należący do Knota. – Walnęliśmy w skałę. Teraz musimy tylko zrzucić na nią tę Czerwonoskórą i zostawić tam, żeby utonęła.
Wysadzenie pięknej dziewczyny na skałę trwało jedną, brutalną chwilę. Tygrysia Lilia była zbyt dumna, by stawiać daremny opór.
Niedaleko skały, ale poza zasięgiem wzroku piratów, unosiły się nad wodą dwie głowy – Piotrusia i Wendy. Wendy płakała, bo nigdy nie widziała jeszcze takiej tragedii. Piotruś widział ich wiele, ale wszystkie zapomniał. Nie współczuł Tygrysiej Lilii tak, jak Wendy: złościło go to, że było ich dwóch przeciwko jednej, dlatego postanowił ją uratować. Najłatwiejszym sposobem byłoby poczekać, aż piraci odpłyną. Ale Piotruś nigdy nie wybierał najłatwiejszych sposobów.
W zasadzie nie było takiej rzeczy, której by nie potrafił. Zaczął więc naśladować głos Haka.
– Ahoj, wy tam, bałwany! – zawołał. Naśladowanie wyszło mu wspaniale.
– Kapitan! – powiedzieli piraci, patrząc na siebie ze zdumieniem.
– Pewnie wypłynął w naszym kierunku – powiedział Rękoczyn, gdy na próżno starali się go wypatrzeć.
– Właśnie wysadzamy Czerwonoskórą na skale! – zawołał Knot.
– Puśćcie ją wolno! – brzmiała zaskakująca odpowiedź.
– Wolno?
– Tak. Przetnijcie więzy i puśćcie ją.
– Ale, kapitanie…
– Natychmiast, słyszycie! – krzyknął Piotruś. – Bo nabiję was na mój hak!
– To dziwne… – wybąkał Knot.
– Lepiej zróbmy to, co każe kapitan – powiedział nerwowo Rękoczyn.
– Tak jest – powiedział Knot i przeciął sznury, którymi związana była Tygrysia Lilia. Natychmiast jak węgorz wyśliznęła się do wody między nogami Rękoczyna.
Oczywiście Wendy była bardzo dumna ze sprytu Piotrusia, ale wiedziała, że on też będzie dumny, zapewne będzie chciał zapiać z radości i tym sposobem się zdradzi. Natychmiast chciała więc zasłonić mu ręką usta. Ale jej ręka zatrzymała się w pół drogi, bo nad laguną rozległ się głos Haka, wołającego: „Łódź, ahoj!”. Tym razem nie był to Piotruś.
Piotruś może i miał ochotę zapiać, ale wydał z siebie tylko gwizdnięcie ze zdziwienia.
– Łódź, ahoj! – ponownie zawołał głos.
Wówczas Wendy zrozumiała, o co chodzi. Prawdziwy Hak także był w wodzie.
Płynął w kierunku łodzi, a gdy jego ludzie zapalili światło, wkrótce do nich dotarł. W świetle latarni Wendy dostrzegła, jak jego hak wbija się w burtę łodzi, i zobaczyła jego złą, ogorzałą twarz, gdy wdrapywał się na pokład cały ociekający wodą. Zadrżała i chciała już odpłynąć, ale Piotruś się nie ruszył. Rozpierała go energia, no i zarozumiałość.
– Czyż nie jestem wspaniały? Ależ ja jestem wspaniały! – wyszeptał do niej. A ona, mimo że też była tego zdania, była bardzo zadowolona, że nikt oprócz niej tego nie słyszał.
Dał jej znak, by słuchała.
Obaj piraci byli bardzo ciekawi, co sprowadziło do nich kapitana. On jednak usiadł, opierając głowę na haku, w pozie głęboko melancholijnej.
– Kapitanie, czy wszystko w porządku? – zapytali nieśmiało. Odpowiedział im głuchy jęk.
– Wzdycha – powiedział Knot.
– Znowu wzdycha – powiedział Rękoczyn.
– I wzdycha po raz trzeci – powiedział Knot.
– Co się stało, kapitanie?
Wreszcie przemówił z pasją.
– Gra skończona! – zawołał. – Ci chłopcy znaleźli sobie matkę.
Wendy, choć przerażona, poczuła, że rozpiera ją duma.
– O, przeklęty dniu! – zawołał Rękoczyn.
– Co to jest matka? – spytał niemądry Knot.
Wendy była tak wstrząśnięta, że wykrzyknęła:
– On nie wie! – zawsze potem myślała sobie, że gdyby można było mieć ulubionego pirata, to byłby nim Knot.
Piotruś wciągnął ją pod wodę, bo Hak zerwał się na równe nogi, wołając:
– Co to było?
– Nic nie słyszałem – odpowiedział Rękoczyn, podnosząc latarnię nad wodą. Gdy piraci przyglądali się lagunie, zobaczyli dziwny przedmiot. Było to gniazdo, o którym wam wspominałem, unoszące się na powierzchni wody, a na nim siedział Nibyptak.
– Widzicie? – odpowiedział Hak na pytanie Knota. – To jest matka. Cóż to za wspaniała lekcja! Gniazdo musiało spaść do wody, ale czy matka opuściłaby jajka? Nie.
Głos mu się załamał, jakby przypomniał sobie w tym momencie niewinne czasy, gdy… ale zaraz odtrącił tę słabość od siebie hakiem.
Knot, na którym zrobiło to duże wrażenie, wpatrywał się w ptaka i odpływające z prądem gniazdo. Ale bardziej podejrzliwy Rękoczyn powiedział:
– Jeśli to jest matka, to może kręci się tutaj, żeby pomagać Piotrusiowi?
Hak wzdrygnął się.
– Tak – powiedział. – Tego się właśnie obawiam.
Z przygnębienia wyrwał go ochoczy głos Knota.
– Kapitanie – powiedział Knot – czy nie moglibyśmy porwać matki tych chłopców i zrobić z niej naszą matkę?
– To przedni pomysł! – zawołał Hak i natychmiast w jego wspaniałym umyśle ów pomysł przybrał praktyczny kształt. – Schwytamy chłopców i zabierzemy ich na statek. Chłopców utopimy, a ona zostanie naszą matką.
Znowu Wendy zapomniała się.
– Nigdy! – krzyknęła i dała nurka.
– Co to było?
Ale niczego nie dostrzegli. Pomyśleli, że to pewnie tylko jakiś liść na wietrze.
– Czy zgadzacie się, moje opryszki? – spytał Hak.
– Oto moja ręka! – powiedzieli obaj.
– I mój hak! Przysięgajcie.
Przysięgli wszyscy. W tym czasie siedzieli już na skale, więc Hak przypomniał sobie o Tygrysiej Lilii.
– Gdzie jest Czerwonoskóra? – spytał ostro.
Momentami miewał on nastrój do żartów i pomyśleli, że to właśnie jest taki moment.
– Wszystko w porządku, kapitanie – odpowiedział zadowolony z siebie Knot. – Wypuściliśmy ją.
– Wypuściliście? – wrzasnął Hak.
– Tak jak pan rozkazał – zająknął się bosman.
– Zawołał pan z wody, żebyśmy ją wypuścili – powiedział Rękoczyn.
– Tam do czarta! – zagrzmiał Hak. – Cóż to za kpiny! – Jego twarz poczerniała z wściekłości, ale zrozumiał, że wierzą w to, co mówią, więc trochę się przestraszył.
Chłopcy – powiedział, drżąc z lekka – nie wydałem takiego rozkazu.


* * *


Franklin W. Dixon, Bracia Hardy. Śmiertelne niebezpieczeństwo

Pan Franklin W. Dixon nigdy nie istniał! Był natomiast Edward L. Stratemeyer, który „stworzył” braci Hardy i w latach dwudziestych XX wieku założył grupę pisarzy o wspólnym literackim pseudonimie, opisujących kolejne przygody niesamowitych chłopców.
Bracia Hardy to jedna z najpopularniejszych serii dla młodzieży, stanowiąca inspirację dla wielu gier planszowych, programów telewizyjnych i stron internetowych. W 2001 roku, po blisko siedemdziesięciu latach istnienia, cykl – z ponad 50 milionami sprzedanych egzemplarzy – znalazł się na 55. miejscu listy bestsellerowych książek dla młodych czytelników, opublikowanej przez czasopismo „Publishers Weekly”.

Frank i Joe Hardy to nastoletni detektywi, którym imponują dokonania taty – jednego z najlepszych oficerów śledczych w Nowym Jorku.
Jako członkowie założonej przez niego grupy Amerykańska Młodzież Przeciw Przestępczości otrzymują coraz to nowe, niebezpieczne zadania. Ledwo pomogli w ujęciu przemytnika płyt DVD, z operacji uchodząc bez skazy, a teraz czeka ich nowe zadanie – ktoś nęka pogróżkami i po kolei pozbywa się uczestników zawodów w sportach ekstremalnych. Początkowo wydawało się, że misja wśród rolkarzy nie będzie trudna. Nie bez powodu jednak zlecenie otrzymało kryptonim „Śmiertelne Niebezpieczeństwo”? W nazwie-szyfrze kryje się klucz do zagadki i zbrodniczy motyw przewijający się aż rozwiązania historii...

Przewidziane głównie dla chłopców (także wiecznie młodych, a lubiących czy szkolne, czy podwórkowe sensacje tatusiów!) „Śmiertelne niebezpieczeństwo” to pierwsza część znanego cyklu kryminalnego dla dzieci i młodzieży o wspólnym tytule – „Bracia Hardy”. W przygotowaniu kolejne części. Miłośnicy chłopackich narracji znajdą w nich to, co lubią najbardziej – tajemnice, zagadki, przebiegłych i niejednoznacznie zachowujących się bohaterów, niewyjaśnione zdarzenia i oczywiste komplikacje sensacyjnego życia młodzieniaszków. Ponadto firmowe tatuaże dla hardych gratis w każdej oryginalnej książce!
Wszystkie tomy „The Hardy Boys” ukażą się w Serii z Kotem oficyny W.A.B. Skąd futrzak w nazwie serii? Bo kot jest wszechwiedzący. Widzi to, czego nie widzą inni i niestraszne mu ciemne sprawki. To on zaprowadzi wszystkich chętnych w świat złoczyńców i dzielnych detektywów. Publikowany cykl z pewnością podniesie poziom czytelnictwa – choćby pośród nieczytających (z przekory) i krnąbrnych (dla zabawy) nastolatków…


...bracia Joe i Frank [...] nieustająco dokonują brawurowych wyczynów i wypełniają sekretne misje, aby sprawiedliwość zatriumfowała. Realia się zmieniają, a bracia pozostają wiecznie nastoletni. Książka przypomina komiks, z którego ktoś gumką wytarł obrazki – zostały same dymki. Narracja to nieustanny dialog, dzielony pięciolinijkowymi akapitami. Bardzo wartka akcja, żadnych opisów przyrody ani psychologicznych wtrętów – coś jakby lista dialogowa filmu sensacyjnego.
(Joanna Olech)


FRAGMENT

1


Przerażenie na trzech i pół tysiącach metrów

Zginę.
Właśnie to pomyślałem sobie, kiedy pociągnąłem za linkę spadochronu i… nic się nie wydarzyło.
Zdecydowanie niefajnie.
Gwałtownie spadając w dół, czułem, jakbym szybował. W tym samym czasie ziemia pode mną zbliżała się niebezpiecznie szybko, by powitać mnie z prędkością stu dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę.
Sprawę pogarszał fakt, że był to mój pierwszy samodzielny skok.
I prawdopodobnie ostatni.
Starałem się nie panikować. Spojrzałem w górę na „Skrzydła” Malettę, instruktora ze Szkoły Skoków Powietrznych „Wolny jak Ptak”. Potężny brodacz spadał swobodnie jakieś trzy metry ode mnie. Machałem do niego jak szalony, wskazując palcem na uszkodzoną linkę spadochronu.
I zgadnijcie, co zrobił.
Zaśmiał się.
Poważnie. Jak czarny charakter z kreskówek puszczanych w sobotnie przedpołudnia, odchylił w tył ogromną głowę i zaśmiał się.
Wtedy dotarło do mnie.
Wiedział, kim jestem.
Na wypadek, gdybyście się jeszcze nie domyślili, nie jestem zwykłym poszukiwaczem wrażeń, który skacze z samolotów ze spadochronem. Nazywam się Joe Hardy – jestem tajnym agentem AMPP (Amerykańska Młodzież Przeciwko Przestępczości) – i właśnie brałem udział w akcji. Dość niebezpiecznej akcji, jak się okazało. Policja miała powody, by podejrzewać, że Szkoła Skoków Powietrznych „Wolny jak Ptak” była tylko przykrywką dla siatki przemytników, którzy przerzucali towar nocą przy użyciu samolotów. „Skrzydła” Maletta nie był prawdziwym instruktorem skoków – handlował pirackimi DVD. Dlatego też zespół AMPP poprosił mnie i mojego brata, Franka, byśmy wkroczyli do akcji i rozbili szajkę.
Hej, czemu nie? Kto by podejrzewał dwóch nastolatków uczęszczających na lekcje skoków spadochronowych?
„Skrzydła” Maletta, oto kto.

Przyjrzałem się przeciętej lince od spadochronu, którą trzymałem w dłoni, i przeniosłem wzrok na wielki, odsłaniający zęby uśmiech na okrągłej, brodatej twarzy Maletty. Patrzył prosto na mnie, a po chwili wskazał samolot ponad nami.
W otwartych drzwiach maszyny stał mój brat, Frank, i szykował się do skoku.
– Zaczekaj! Nie skacz! – krzyknąłem przez walkie-talkie zainstalowane w kasku.
Za późno.
Wyskoczył.
– Zdemaskowali nas, Frank! – wołałem. – Maletta przeciął linki!
Czekałem na odzew.
Nic.
– Frank! Słyszysz mnie?
Zakłócenia.
Nie wiedziałem, co o tym sądzić. Czy Frank mnie słyszał? Czy jego spadochron też został uszkodzony?
Jednego byłem pewien. Jeśli nie złapię się Maletty w ciągu kilku sekund, będę kopał bardzo głęboko w poszukiwaniu małży na piaszczystej plaży pode mną.
A małży nienawidziłem.
Ustawiłem się głową do przodu, w kierunku kolesia, który chciał mnie zabić – i starałem się „płynąć” jego śladem.
Hej, tak się da w filmach.
Ale to nie był film, tylko prawdziwe życie, a ja nie miałem dublera.
Nie przeleciałem nawet dwóch metrów, gdy zdradziecki podmuch powietrza sprawił, że kręcąc się wokół własnej osi, zboczyłem z kursu. Szybko wyprostowałem ramiona, jak w pozycji do skoku na główkę; udało mi się złapać falę wiatru. Zanim się zorientowałem, zmierzałem dokładnie tam, gdzie chciałem.
Przypominało to trochę pływanie na fali przybojowej bez deski, ale zamiast wody, moje usta wypełniało powietrze.
No i tak, od tego zależało moje życie.
Niczym ludzka rakieta, skierowałem się na „Skrzydła” Malettę i – bum! – koleś nawet nie wiedział, co go trafiło. Walnąłem w napęczniały piwny brzuch z głuchym łomotem, po czym zarzuciłem ramiona wokół wielkiej klatki piersiowej i mocno przytrzymałem.
„Skrzydła” kompletnie osłupiał. Szkoda, że nie widzieliście jego twarzy. Z oczami wybałuszonymi pod okularami ochronnymi, z kudłatą brodą wystającą spod kasku, wyglądał jak wielki – i bardzo zdezorientowany – pluszowy miś.
Z tą różnicą, że pluszowe misie zazwyczaj nie wymierzają ciosów obejmującym je dzieciom.
Trach!
Potężna, owłosiona pięść Maletty walnęła mnie w szczękę i posłała do tyłu.
Stary! To bolało!
Wciąż był dzień, a ja zobaczyłem gwiazdy. I chmury. Również ziemię – wirującą wokół mnie.
Czas wziąć się w garść.
Rozpostarłem ramiona i nogi, żeby ustabilizować lot, i pochyliłem się ku dołowi. „Skrzydła” chwycił za linkę spadochronu.
No super.
Jeśli nie złapię go w ciągu najbliższych sekund, czeka mnie pewna śmierć po spotkaniu z ziemią. Bez dwóch zdań.
Ustawiłem się więc dokładnie pod wiatr, jak dziki koń, i głową do przodu, skierowałem się na „Skrzydła”. Z całych sił zamachnąłem się prawą ręką.
Jakoś udało mi się złapać go za nadgarstek, nim pociągnął za linkę.
W porządku!
Ale jemu to się nie spodobało. Próbował mnie strzepnąć jak robaka, waląc w moją rękę i okładając razami. Unikałem tych ciosów.
Po chwili moja dłoń zaczęła się ześlizgiwać z jego nadgarstka. Centymetr po centymetrze.
„Trzymaj się” – powiedziałem sobie. Właśnie to miałem na myśli. Dosłownie.
Nagle w moim kasku zaskrzeczało walkie-talkie.
– Joe! Trzymaj się mocno!
To Frank!
Spojrzałem w górę. Był tam! Pikował w dół jak bombowiec!
Chwyciłem „Skrzydła” Malettę oburącz – i przygotowałem się.
Trach!
Strzał w dziesiątkę.
Frank wleciał w nas z ogromną siłą. W wyniku zderzenia zaczęliśmy gwałtownie spadać w dół, jak niezdarni uczestnicy pokazu. Frank uczepił się kurczowo w pozycji na barana, ja zwisałem na ramionach. A „Skrzydła”? Kopał i wrzeszczał szaleńczo za każdym obrotem.
– Spadajcie ze mnie, bachory! – zawodził. – Spadochron nie utrzyma nas wszystkich!
Póki się kręciliśmy, nie wykonywałem żadnych ruchów.„Skrzydła” nie przestawał wrzeszczeć.
– Idioci! – krzyczał. – Jak pociągnę za linkę, i tak was wyrzuci! Nie macie żadnych szans!
– Czyżby? – zawołał Frank.
Wyciągnął dwie linki i przymocował nas obu do plecaka Maletty.
Słowa uznania dla Franka. Ten dzieciak jest zawsze przygotowany.
„Skrzydła” westchnął głośno.
– Jesteśmy zbyt ciężcy – krzyknął.
– Pociągnij za linkę – zaproponowałem.
Mężczyzna wzruszył ramionami i pociągnął.
Trzaaask!
Potężne szarpnięcie oderwało Franka i mnie od naszego niedźwiedziowatego wroga. Runęliśmy gwałtownie w dół, po czym wystrzeliliśmy znów w górę, trzymani przez podwójne liny. Nad głowami otworzył się nam spadochron, jednak zbyt duży ciężar ciągnął go ku ziemi. Spadaliśmy w stronę strefy zrzutu poniżej.
Problem w tym, że spadaliśmy zbyt szybko.
– Mówiłem wam – ryknął „Skrzydła”. – Przy tej prędkości wszyscy zginiemy!
Puściliśmy to mimo uszu, gramoląc się w górę po linach, by chwycić się nóg Maletty.
– Puszczajcie! – wrzasnął lipny instruktor, usiłując nas strząsnąć. – Jeden z was musi się puścić, jeśli chce uratować brata!
Spojrzałem Frankowi głęboko w oczy. Wiedziałem, co myśli: „Nie ma mowy. Jesteśmy zespołem”.
– Mam inny pomysł, „Skrzydła” – powiedziałem, posuwając się chwiejnie w górę. – Może ty mógłbyś przerwać spadanie.
„Skrzydła” zaklął. Zlekceważyłem to i usiadłem okrakiem na jego grubej szyi. Sięgnąłem w dół, żeby pomóc bratu, i po chwili obaj staliśmy na ramionach Maletty, przytrzymując się dla bezpieczeństwa linek spadochronu.
– Czekajcie! Upadek może mnie zabić! – zaprotestował mężczyzna, gdy zbliżaliśmy się w szybkim tempie do leżącego pod nami pola. – Na pewno połamię sobie nogi!
Spojrzałem na brata i wzruszyłem ramionami.
– Zaryzykujemy – powiedział Frank z uśmiechem.
Od ziemi dzieliło nas już niewiele ponad pięćdziesiąt metrów. „Skrzydła” panikował.
– Nie! Moje nogi! Rozwalę się!
– Mam dla ciebie radę, „Skrzydła” – powiedziałem.
– Jaką?
– Skul się i turlaj.

Zgodnie z przewidywaniami, „Skrzydła” połamał sobie nogi podczas lądowania. Dlatego nie zdołał uciec, nim przyjechała policja. Funkcjonariusze obserwowali całe zajście z ziemi – i przygotowali karetkę, żeby zbierać szczątki.
Cieszyłem się niezwykle, że na żadnych szczątkach nie widniał napis „Hardy”.
– Dobra robota, chłopcy – powiedział porucznik Jones, uśmiechając się i ściskając nam dłonie. – Przepraszamy za to niewielkie spóźnienie. W chwili, gdy zorientowaliśmy się, że zostaliście zdekonspirowani, byliście już w powietrzu z Malettą.
– Nie mogę uwierzyć, że koleś próbował nas zabić – mruknął Frank, potrząsając głową.
– Cóż, jest piratem – zwróciłem uwagę.
– Takim od DVD – dodał Frank. – To tak, jakby zmusił nas, byśmy skoczyli z trapu do morza w pirackiej wersji „Spidermana 6”.
Zaśmiałem się.
– Hej, przeżyliśmy – szturchnąłem go w ramię.
Frank odegrał się, popychając mnie tak, że aż straciłem równowagę.
– Chcecie, żeby was podwieźć z powrotem do szkoły spadochronowej? – spytał porucznik Jones, otwierając drzwi radiowozu.
– Nie, dzięki, działamy w ukryciu – wytłumaczył Frank. – Niektóre dzieciaki z naszej szkoły przyjechały dziś na kurs skoków.
Policjant skinął głową i się pożegnał.
Pięć minut później dotarliśmy wraz z Frankiem do Szkoły Skoków Powietrznych „Wolny jak Ptak”. Byliśmy całkiem skonani, nie wspominając o kilku siniakach. Mimo to czuliśmy zadowolenie, że udało nam się dokończyć kolejną misję. „Skrzydła” i siatka przemytników znaleźli się za kratkami. A bracia Hardy byli gotowi na odpoczynek i relaks w towarzystwie przyjaciół.
Niestety Brian Conrad był ostatnim „przyjacielem”, jakiego chcielibyśmy ujrzeć – i pierwszą osobą, która dostrzegła nas, gdy zbliżaliśmy się do budynku.
– Dlaczego Brian musiał wziąć sobie lekcje właśnie dziś? – jęknąłem do brata. – Coś z gatunku kiepskich zbiegów okoliczności.
– Raczej przejaw prawa Murphy’ego.
– Hej, bracia Hardy! – zawołał z parkingu nasz najmniej ulubiony szkolny kolega. – Widziałem, jak skakaliście. Ale czemu w tandemie? Wystraszyłyście się, panienki, czy co?
Spojrzałem na Franka i przewróciłem oczami.
Pozwólcie, że opowiem wam o Brianie Conradzie. Ten koleś jest jak ogólnodostępny kanał telewizyjny – nic, tylko złe wiadomości, dwadzieścia cztery godziny na dobę, siedem dni w tygodniu. Gdyby wydawcy szkolnej kroniki przeprowadzili wybory „Chłopaka, Który Najprawdopodobniej Będzie Potrzebował Adwokata”, wygrałby bez najmniejszego wysiłku.
Oczywiście nie cierpiał mnie i Franka, to tak na wypadek, gdybyście się nie zorientowali.
– Za bardzo przerażeni, żeby skakać pojedynczo, co? – drwił sobie Brian, kiedy zbliżyliśmy się do budynku.
Warknąłem pod nosem.
– Olej go, Joe – szepnął mój brat. Potem spojrzał Brianowi prosto w oczy i powiedział: – Nasze spadochrony miały usterkę, Conrad. O mało nie zginęliśmy.
– Tak? Prawie wam wierzę – odparował Brian. Oparł się o swojego dżipa i krzyknął do siostry na tylnym siedzeniu: – Słyszałaś, Belinda? Twoi przyjaciele boją się skakać w pojedynkę! Co za para mięczaków!
Belinda spiorunowała brata wzrokiem. Otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale przerwał jej jakiś piskliwy głos dobiegający z siedziby szkoły.
– Mięczaki! Mięczaki! Mięczaki!
Brian Conrad wybuchnął śmiechem.
Frank i ja spojrzeliśmy w stronę małego domku z cegły i zdziwieni spojrzeliśmy po sobie. Nie mieliśmy pojęcia, kto to mógł być. Policja otoczyła wszystkich ludzi Maletty. Podeszliśmy więc do drzwi i ostrożnie zajrzeliśmy do środka.