Międzypłeć
|
Jeffrey Eugenides, Middlesex, przeł. W. Kurylak, Sonia Draga, Katowice 2004
| Wiosną 1974 roku Calliope Stephanides, uczennica szkoły dla dziewcząt w Grosse Point, Michigan, odkrywa w sobie pociąg fizyczny do koleżanki z klasy, truskawkowej blondyny, namiętnej palaczki papierosów, przejawiającej wyraźne talenty aktorskie. Pasja, jaka rozwija się ukradkiem pomiędzy nimi - równolegle z brakiem dojrzewania u Callie - prowadzi tę drugą do podejrzeń, że jest inna niż reszta dziewcząt. W rzeczywistości jednak nie jest w ogóle dziewczyną. Wytłumaczeniem tego szokującego stanu spraw jest rzadka mutacja genetyczna - oraz pewna tajemnica - która ciągnęła się za dziadkami Callie od upadającego imperium tureckiego, poprzez Detroit za czasów prohibicji, przetrwała dni świetności Samochodowego Miasta, bunty na tle rasowym w roku 1967 oraz drugą migrację rodziny, do obcego kraju zwanego przedmieściami. Dzięki genowi Callie jest po części dziewczyną, po części chłopcem. I nawet chociaż epickie podróże genu się zakończyły, jej własna odyseja dopiero się zaczęła.
Obejmująca osiem dekad - i jedno niezwykle trudne dojrzewanie - długo oczekiwana druga powieść Jeffreya Eugenidesa (autora zekranizowanych Przekleństw niewinności) jest świetną, wyjątkową baśnią o skrzyżowanych rodowodach, subtelnościach płci oraz głębokich, nieczystych ponagleniach pożądania.
GŁOSY
Sześćset stron napisanych językiem, który na każdej niemal stronie może zaskoczyć jakimś zdaniem, nie może być zła. Szczególnie, że treść taka nie jest. Czyli forma i to drugie splatają się w strukturę zachowującą proporcje jeden do jeden. Język i opowieść. To drugie zaczyna się bardzo dawno temu, gdzieś w Grecji, pierwsza dekada XX wieku. Mamy realia, tło społeczne i historię. Na miejscu niektórych polskich pisarzy, którzy w swoich książkach starają się odmalować skomplikowane procesy społeczne na kilkudziesięciu stronach sztucznie powiększoną czcionką poczułbym zawstydzenie. Nie chciałbym zabrzmieć jak gromki głos największego krytyka polskiej prozy współczesnej, iron maiden krytyki literackiej, czyli Marty Sawickiej, ale panowie realiści mogą schować głowę w piasek. Ponieważ prócz języka Eugenides serwuje nam opowieść zamieszaną w Wielką Historię. Imperium Tureckie, problemy emigrantów w Ameryce czasów prohibicji, zamieszki na tle rasistowskim w Detroit pod koniec lat sześćdziesiątych, a to wszystko jest tylko wielobarwną makatką na tle której stoi główny bohater – bohaterka. Callie. Chciało by się powiedzieć „na imię miała Callie, po prosty Callie, z samego rana i metr czterdzieści siedem w jednej skarpetce”. Ale nie o to chodzi, jak ktoś skumał. Ponieważ pewnego dnia, pewna dziewczynka zauważa, ze trochę różni się od innych dziewczynek. Jeszcze wcześniej poznajemy historię jej ojca, matki i babci Desdemony. Uwalniając się od mitologicznych implikacji związanych z imieniem babci, znajdujemy się w świecie, w którym teraźniejszość nasączona jest piętnem tego co już się wydarzyło. Jaki to cudowny zwrot w stronę klasyków, ale autor w końcu jest Grekiem, a przynajmniej ma greckie nazwisko, więc to do czegoś zobowiązuje. Dziewczynka ma w sobie niefrasobliwy gen, który powoduje zmianę imienia z żeńskiego Calliope (i znowu to mityczne skojarzenie) na męskie Call. A żeby nie było za prosto, książka o niemożności określenia tożsamości płciowej, wpisana jest w tym wypadku w konwencje sagi rodzinnej. Śledzimy losy genu, którego mutację objawia się w teraźniejszości. Brat pokochał siostrę a biedna Calliope musi odczuwać skutki, a w końcu nic nie zrobiła. Mojra wisi nad wszystkim, a miazmy nie da się pozbyć, myjąc ręce w zlewozmywaku. (Mirosław Nahacz)
Jak mówić o Calliope w języku polskim, który skazuje nas na używanie rodzajów? Bohaterka czy bohater? Narratorka czy narrator? Kłopot bierze się stąd, że Eugenides, którego znamy z błyskotliwego debiutu zatytułowanego „Samobójczynie” [2. wydanie sfilmowanej powieści jako „Przekleństwa niewinności”], w swojej kolejnej książce oddał głos hermafrodycie. Calliope rewiduje nasze przyzwyczajenia dotyczące postrzegania świata w kategoriach dwóch biegunów płci. Będąc gdzieś pomiędzy nimi, może snuć opowieść, swobodnie hasając między męskimi i żeńskimi elementami tradycji. Opowiadając o losach swojej rodziny przybyłej z Grecji do Ameryki, może na przykład jednocześnie konstruować narrację według „męskiego” wzoru sagi o wielkich wydarzeniach historycznych oraz postulowanej przez feminizm sagi „kobiecej”, która skupia się raczej na prywatności. Może w wątku autobiograficznym relacjonować kulturowe uwikłania płci, uświadamiając nam, jakich zachowań społeczeństwo wymaga od ciała kobiecego, a jakich od męskiego („Jeśli chcesz chodzić jak chłopak, musisz kołysać ramionami, a nie biodrami”, co powinny robić dziewczyny). Może w samej czynności opowiadania dokonać scalenia tożsamości, symbolicznie realizując w ten sposób platoński mit o poszukujących się dwóch połówkach człowieka. Może uwieść swoją opowieścią i panie, i panów. W końcu Kaliope to muza epiki. (Marcin Nowak)
„Middlesex” opowiada historię Cal Stephanides, osoby, która urodziła się dwukrotnie - po raz pierwszy jako dziewczynka, w dzień wyjątkowo pozbawiony smogu, w Detroit, w styczniu 1960 roku i ponownie jako nastolatek na oddziale pomocy doraźnej w Petoskey w stanie Michigan, w sierpniu 1974. Ale to nie tylko historia o płciowym niedookreśleniu. Eugenides daleko odsuwa się od genderowych banałów, jednocześnie tworząc najbardziej wyczerpującą opowieść, jaką można napisać o względności płci. [...] To epicka powieść historyczna. Ale też epicka opowieść o duszy i ciele. (Jakub Żulczyk)
FRAGMENT
Nieskromna propozycja
Jestem potomkiem Greków z Azji Mniejszej urodzonym w Ameryce, mieszkam obecnie w Europie. Dokładnie w dzielnicy Schöneberg w Berlinie. Służba dyplomatyczna składa się z dwóch formacji – korpusu dyplomatycznego i personelu do spraw kultury. Ambasador i jego pomocnicy prowadzą politykę zagraniczną z nowo otwartego, przesadnie zabarykadowanego budynku ambasady na Neustädtische Kirchstrasse. Siedzibą naszego wydziału (odpowiedzialnego za przygotowywanie wieczorów literackich, wykładów i koncertów) jest kolorowa kostka betonowego budynku Amerika Haus.
Tego ranka pojechałem do pracy jak zwykle pociągiem. Podmiejska kolej powiozła mnie łagodnie na zachód, z Kleistpark na Berliner Strasse, a następnie, po przesiadce, na północ, w kierunku ogrodu zoologicznego. Stacje dawnego Berlina Zachodniego mijały jedna po drugiej. Większość z nich odnawiano ostatnio w latach siedemdziesiątych i były w kolorach kuchni z domów na przedmieściach, które pamiętam z dzieciństwa: awokado, cynamon, żółć słonecznikowa. Na Spichernstrasse pociąg się zatrzymał, aby wyrzucić z siebie tłum pasażerów i wpuścić nowych. Na peronie uliczny grajek grał na akordeonie łzawą słowiańską melodię. W błyszczących półbutach, z mokrymi jeszcze włosami przerzucałem właśnie strony „Frankfurter Allgemeine”, kiedy wtoczyła do pociągu swój nieprawdopodobny rower.
Kiedyś mogliśmy określić narodowość ludzi po ich twarzach. Kres temu położyła imigracja. Później można było rozróżnić narodowość po obuwiu. Kres temu położyła globalizacja. Te fińskie foki, te niemieckie flądry – już się ich nie widuje. Tylko adidasy na baskijskich, holenderskich czy syberyjskich stopach.
Rowerzystka była Azjatką, przynajmniej pod względem genetycznym. Miała czarne włosy z przyciętą grzywką. Ubrana była w krótką oliwkową kurtkę, szerokie czarne spodnie narciarskie i parę rdzawoczerwonych camperów przypominających buty do gry w kręgle. W koszyku na jej rowerze leżała torba na aparat fotograficzny.
Podejrzewałem, że była Amerykanką. To przez ten rower w stylu retro. Cały w chromie i turkusie, miał błotniki szerokie jak chevrolet, opony grube jak taczka i wyglądało, że waży przynajmniej pięćdziesiąt kilogramów. Na taki kaprys jak ten rower mogła sobie pozwolić tylko osoba żyjąca na obczyźnie. Już miałem wykorzystać go jako pretekst do nawiązania rozmowy, gdy pociąg znowu się zatrzymał. Rowerzystka spojrzała w górę. Włosy spadły z jej pięknej, osłoniętej kapturem twarzy i przez chwilę nasze oczy się spotkały. Łagodność oblicza w połączeniu z gładkością skóry powodowały, że jej twarz wyglądała jak maska, zza której wyzierały żywe, ludzkie oczy. Te oczy nie spojrzały jednak w moją stronę, a dziewczyna chwyciła kierownicę roweru i wypchnęła swój wielki dwukołowiec z pociągu w kierunku wind. Kolejka podmiejska ruszyła w dalszą drogę, ale ja już nie byłem w stanie kontynuować lektury. Siedziałem na swoim miejscu w stanie zmysłowego pobudzenia lub pobudzonej zmysłowości, aż do stacji, na której, lekko słaniając się na nogach, wysiadłem.
Rozpiąłem marynarkę i z wewnętrznej kieszeni wyjąłem cygaro. Z mniejszej kieszonki wydobyłem gilotynkę do cygar i zapałki. Chociaż nie była to pora poobiednia, zapaliłem cygaro – Grand Cru No. 3 Davidoffa – i tak stałem, paląc cygaro i starając się uspokoić. Cygara, dwurzędowe garnitury – to lekka przesada. Doskonale zdaję sobie z tego sprawę. Ale są mi potrzebne. Dzięki nim czuję się lepiej. Po tym wszystkim, co przeszedłem, należy mi się pewna rekompensata za moje poczucie niższości. W garniturze na miarę i kraciastej koszuli paliłem cygaro średniej grubości, aż ogień w moich żyłach nieco przygasł.
Jest coś, co powinniście zrozumieć – wcale nie mam cech obojnaczych. Syndrom braku 5-alfa-reduktazy pozwala na normalną biosyntezę i obwodowe działanie testosteronu zarówno w macicy, u noworodka, jak i w okresie dojrzewania. Innymi słowy – funkcjonuję w społeczeństwie jak mężczyzna.
Chodzę do męskiej toalety. Nigdy nie używam pisuarów, zawsze kabiny. W szatni przy siłowni biorę nawet prysznic, co prawda dyskretnie. Posiadam wszystkie drugorzędne męskie cechy płciowe, z wyjątkiem jednej – moja niezdolność do syntezy dyhydrotestosteronu spowodowała, że jestem odporny na łysienie.
Ponad połowę życia spędziłem jako mężczyzna i obecnie wszystko przychodzi mi w sposób naturalny. Jeśli czasami istnienie Calliope wychodzi na światło dzienne, to pojawia się niespodziewanie, jak wada wymowy w dzieciństwie. Nagle znowu jest, odrzucając włosy lub sprawdzając paznokcie. To trochę jak być opętanym. Callie pojawia się we mnie, ubrana w moją skórę jak w luźną szatę. Wsadza drobne rączki w obszerne rękawy moich ramion. Wkłada swoje małpie stópki w nogawki moich nóg. Czuję, jak na chodniku zaczyna dominować jej dziewczęcy chód, a w tych ruchach odnajduję pewne uczucie samotnej i plotkarskiej solidarności ze spotykanymi dziewczętami wracającymi ze szkoły. To wrażenie trwa jeszcze przez kilka kroków. Włosy Calliope łaskoczą mnie w gardło. Czuję, jak przyciska się niepewnie do mojej piersi – to jej stare, nerwowe przyzwyczajenie – aby sprawdzić, czy coś się tam dzieje. Rozpacz okresu dojrzewania, płynąca w jej żyłach jak skażony płyn, przenika ponownie do moich żył. Ale w tym momencie, równie nagle, ona odchodzi, kurcząc się i rozmywając we mnie, i kiedy się odwracam, aby zobaczyć swoje odbicie w lustrze, widzę czterdziestojednoletniego mężczyznę z długimi, falującymi włosami, cienkim wąsem i kozią bródką. Coś w rodzaju współczesnego muszkietera.
Ale na razie o mnie wystarczy. Muszę podjąć opowieść w miejscu, w którym przerwały mi wczorajsze wybuchy. Przecież bez tego, co nastąpiło później, ani Cal, ani Calliope nie przyszliby na świat.
– Mówiłam ci! – krzyczała Desdemona na cały głos. – Mówiłam ci, że to całe szczęście źle się skończy! To tak nas uwolnili? Tylko Grecy mogą być tak głupi! Złe przeczucia Desdemony potwierdziły się następnego ranka po tym, jak tańczyli walca. Skończyła się Megale Idea. Turcy zdobyli Afyon. Grecka armia, pobita, uciekała w kierunku morza. W odwrocie podpalała wszystko na swojej drodze. Desdemona i Lefty stali w świetle poranka na zboczu góry i przyglądali się spustoszeniom. Czarny dym unosił się nad doliną na przestrzeni wielu kilometrów. Płonęły wszystkie wioski, pola i drzewa. – Nie możemy tu zostać – powiedział Lefty. – Turcy będą się mścić. – Od kiedy to muszą mieć jakiś powód? – Wyjedziemy do Ameryki. Możemy zamieszkać z Sourmeliną. – W Ameryce nie będzie nam dobrze – uporczywie powtarzała Desdemona, kręcąc głową. – Nie można wierzyć w listy Liny. Ona przesadza. – Dopóki będziemy razem, wszystko będzie dobrze.
Popatrzył na nią tak jak ubiegłej nocy i Desdemona spąsowiała. Chciał ją objąć, ale go powstrzymała. – Spójrz. Chwilami dym w dole się rozwiewał i mogli zobaczyć drogi zablokowane przez uciekinierów, rzekę wozów, fur, bawołów, mułów i ludzi uciekających z miasta. – Gdzie wsiądziemy na statek? W Konstantynopolu? – Pójdziemy do Smyrny – zdecydował Lefty. – Wszyscy mówią, że to najbezpieczniejsza droga. Desdemona przez chwilę nic nie mówiła, starając się zrozumieć nową rzeczywistość. W sąsiednich domach słychać było złorzeczenia, ludzie przeklinali Greków, Turków i zaczynali się pakować. Nagle powiedziała stanowczo: – Wezmę moją skrzynkę z jedwabnikami. I trochę jajeczek. Żebyśmy mogli zarobić pieniądze. Lefty ujął ją delikatnie za łokieć i żartobliwie potrząsnął jej ręką. – W Ameryce nie ma hodowli jedwabników. – Ale noszą ubrania, tak? A może chodzą na golasa? Jeśli noszą ubrania, to potrzebują jedwabiu. I mogą go ode mnie kupować. – Dobrze, jak chcesz. Tylko się pospiesz.
Eleutherios i Desdemona Stephanides opuścili Bithynios 31 sierpnia 1922 roku. Wyruszyli pieszo, niosąc dwie walizki wypakowane ubraniami i przyborami toaletowymi, sennikiem i sznurem koralików Desdemony oraz dwoma tekstami Lefty’ego w klasycznej grece. Oprócz tego Desdemona niosła pod pachą skrzynkę z jedwabnikami – kilkaset jajeczek jedwabników zawiniętych w biały materiał. Karteczki w kieszeniach Lefty’ego nie były już pokryte zapisem hazardowych długów, ale zawierały adresy firm spedycyjnych w Atenach i Astorii. W ciągu tygodnia blisko stu pozostałych mieszkańców Bithynios spakowało się i wyruszyło do Grecji kontynentalnej, a większość z nich wybierała się w dalszą drogę do Ameryki (diaspora, która powinna zapobiec mojemu istnieniu, ale tego nie dokonała).
Przed odejściem Desdemona wyszła na podwórze i przeżegnała się w sposób prawosławny, kciukiem robiąc znak krzyża. Pożegnała się z gnijącym zapachem pudru, jaki panował w hodowli jedwabników, z drzewami morwowymi stojącymi wzdłuż ściany, ze schodami, na które już nigdy nie będzie się wspinać, jak również z uczuciem życia poza światem. Weszła do chatki, aby po raz ostatni spojrzeć na swoje jedwabniki. Wszystkie przestały prząść kokony. Wyciągnęła dłoń, zerwała kokon z gałązki morwy i schowała do kieszeni tuniki.
Dnia 6 września 1922 roku generał Hajienestis, głównodowodzący wojskami greckimi w Azji Mniejszej, obudził się z wrażeniem, że jego nogi są zrobione ze szkła. Bojąc się wyjść z łóżka, zrezygnował z porannego golenia i odesłał fryzjera. Po południu postanowił nie wybierać się nad morze, gdzie zazwyczaj jadł lody cytrynowe na smyrneńskim nabrzeżu. Leżał natomiast na plecach, nieruchomy i czujny, nakazując swoim adiutantom, którzy wchodzili i wychodzili z komunikatami z linii frontu, aby nie trzaskali drzwiami i nie tupali. Był to jeden z tych dni, kiedy dowódca był bardziej przytomny i pracował wydajniej. Gdy dwa tygodnie wcześniej turecka armia zaatakowała Afyon, Hajienestis sądził, że jest martwy i że refleksy światła na ścianach jego kajuty to niebiański pokaz sztucznych ogni.
O godzinie drugiej do kabiny generała wszedł jego zastępca i wyszeptał: – Oczekuję rozkazu podjęcia kontrataku, panie generale. – Czy słyszysz, jak one zgrzytają? – Proszę? – Moje nogi. Moje cieniutkie, szklane nogi. – Panie generale, zdaję sobie sprawę, że ma pan problemy z nogami, ale, z całym szacunkiem, panie generale, proszę wziąć pod uwagę – głos adiutanta był już trochę podniesiony – że nie ma czasu na zajmowanie się takimi sprawami. – Myślicie, poruczniku, że to jakiś żart, prawda? Ale zrozumiałby pan, gdyby to pana nogi były zrobione ze szkła. Nie mogę wyjść na brzeg. Na to właśnie liczy Kemal. Że wstanę i moje nogi rozlecą się na kawałki. – Tu są ostanie meldunki, panie generale – zastępca podsunął mu przed oczy kartkę. – Zauważono turecką kawalerię w odległości stu mil na wschód od Smyrny – czytał. – Liczba uciekinierów osiągnęła już 180 tysięcy, czyli wzrosła od wczoraj o 30 tysięcy. – Nie wiedziałem, że śmierć będzie wyglądać właśnie tak, poruczniku. Czuję się podobnie jak pan. Odszedłem. Wyruszyłem już w podróż do Hadesu, ale nadal pana widzę. Proszę mnie posłuchać – śmierć niczego nie kończy. Właśnie to odkryłem. My pozostajemy, nadal trwamy. Martwi widzą, że jestem jednym z nich. Otaczają mnie. Pan ich nie widzi, ale oni tu są. Matki z dziećmi, stare kobiety, wszyscy są tutaj. Niech pan powie kucharzowi, żeby przyniósł mi lunch.
Znajdujący się na zewnątrz słynny port był wypełniony statkami. Jednostki handlowe cumowały wzdłuż długiego nabrzeża obok barek i drewnianych kaików. W pewnej odległości stały na kotwicy statki aliantów. Sam ich widok podnosił na duchu greckich i ormiańskich mieszkańców Smyrny (oraz wiele tysięcy greckich uciekinierów), a gdy tylko pojawiała się jakaś plotka – wczoraj ormiańska gazeta podała, że alianci, którym zależało na poprawieniu swojego wizerunku po wsparciu, jakiego udzielili greckiej inwazji, planowali oddać miasto w ręce zwycięskich Turków – mieszkańcy patrzyli na francuskie niszczyciele i brytyjskie okręty wojenne, nadal stojące w gotowości, by bronić europejskich interesów w Smyrnie, i ich obawy się rozwiewały.
Doktor Nishan Philoboshian wybrał się tego popołudnia do portu, poszukując takiej właśnie otuchy. Ucałował na pożegnanie żonę Toukhie oraz córki Rose i Anitę, klepnął w plecy swoich synów Karekina i Stepana, a wskazując na szachownicę, powiedział z udawaną powagą: „Nie ruszajcie figur”. Zamknął za sobą drzwi frontowe, pchnął je barkiem, by sprawdzić, czy są dobrze zamknięte, i ruszył ulicą Suyane przez ormiańską dzielnicę, mijając zamknięte sklepy i okna z zamkniętymi okiennicami.
Zatrzymał się przy piekarni Berberiana, zastanawiając się, czy Charles Berberian zabrał swoją rodzinę z miasta, czy też skrywali się na piętrze jak rodzina Philobosiana. Już od pięciu dni z własnej woli przebywali w tym więzieniu – doktor Philobosian i jego synowie rozgrywający niekończące się partie szachów, Rose i Anita przeglądające egzemplarz Photoplay, który przyniósł im z ostatniej wizyty na amerykańskim przedmieściu Paradise, Toukhie gotująca dzień i noc, ponieważ jedzenie było jedyną czynnością, która chociaż trochę rozładowywała napięcie. Na drzwiach piekarni znajdował się tylko napis CHWILOWO NIECZYNNE oraz portret (na jego widok Philobosian aż się skrzywił) tureckiego przywódcy Kemala, ze stanowczą miną, w karakułowej czapie i futrzanym kołnierzu, o przenikliwych niebieskich oczach umieszczonych pod skrzyżowanymi szablami brwi.
Doktor Philobosian odwrócił się od tej twarzy i poszedł dalej, wyliczając w duchu wszystkie argumenty przeciw umieszczeniu w tym miejscu portretu Kemala. Po pierwsze, co powtarzał swojej żonie już od tygodnia, siły europejskie nigdy nie pozwolą Turkom na wejście do miasta. Po drugie, nawet gdyby tak się stało, obecność okrętów wojennych w porcie powstrzyma Turków przed plądrowaniem miasta (wszak podczas masakry w 1915 roku Ormianie w Smyrnie byli bezpieczni). I po trzecie, przynajmniej jeśli chodzi o jego rodzinę, był przecież jeszcze ten list, po który właśnie szedł do swojego gabinetu. Tak rozmyślając, kroczył dalej w dół wzgórza, dochodząc do dzielnicy europejskiej. Tutaj widać już było bogatsze domy. Z każdej strony ulicy wznosiły się dwupiętrowe wille z balkonami w kwiatach i wysokimi, wzmocnionymi ścianami. Doktor Philobosian nigdy nie był zapraszany na towarzyskie spotkania do tych willi, ale często składał tu wizyty domowe, aby badać mieszkające tam lewantyńskie dziewczyny – osiemnastoletnie lub dziewiętnastoletnie, oczekujące go w „wodnych pałacach” na dziedzińcach, leżące leniwie na sofach wśród obfitości drzew owocowych.
Dziewczyny, które w związku z rozpaczliwą potrzebą znalezienia europejskiego męża były wprost skandalicznie wyzwolone, dzięki czemu Smyrna cieszyła się reputacją miasta wyjątkowo życzliwie nastawionego do oficerów, co powodowało gorączkowe rumieńce zdradzające pacjentki podczas porannych wizyt doktora Philobosiana, a także decydowało o charakterze ich dolegliwości, zaczynających się od skręconej na parkiecie tanecznym kostki i sięgających ku bardziej intymnym zadrapaniom powyżej. Tego wszystkiego akurat wcale się nie wstydziły, odrzucając jedwabne peniuary i mówiąc: „To jest całe czerwone, doktorze. Niech pan coś zrobi. O jedenastej muszę być w Casin”. Te dziewczyny były już daleko, zabrane z miasta przez rodziców po pierwszych walkach kilka tygodni temu, wyjechały do Paryża i Londynu, gdzie zaczynał się sezon, w mijanych przez doktora Philobosiana domach panowała więc cisza. Nieco odprężył się na myśl o tych wszystkich luźnych szatach, ale wtedy właśnie skręcił na rogu, dochodząc do nabrzeża, i poczuł, jak powraca do niego uczucie zagrożenia.
|
| |