I ja byłem w podróży...

Sándor Márai, Sindbad powraca do domu, tłum. i posł. Teresa Worowska, Czytelnik, Warszawa 2008 (Nike)


ZAPIS ODCHODZĄCEGO ŚWIATA

Literatura węgierska miała swojego czarodzieja, który jak nikt inny potrafił opisać nastrój Węgier w ostatnich dziesięcioleciach Monarchii, atmosferę Budapesztu, lecz także małych miasteczek i wsi, przedstawić rozmaite szalone figury, dziwne i zachwycające typy, słowem, stworzyć świat gęsty, niepowtarzalny, i opowiedzieć o nim w charakterystycznym stylu, który rozpoznajemy od pierwszych zdań tekstu. Tym czarodziejem był Gyula Krúdy.

*

Postać wiecznego żeglarza Sindbada, bohatera ogłaszanych od 1911 roku przez blisko dwadzieścia lat opowiadań, Gyula Krúdy zaczerpnął z przeczytanego w latach młodości zbioru „Baśni z tysiąca i jednej nocy”. Jego Sindbad odziedziczył niespokojną naturę pierwowzoru, gnany z miejsca na miejsce nigdzie nie potrafi zatrzymać się na dłużej. To mężczyzna samotny, wciąż odgrywający przed światem rozmaite role i poszukujący esencji życia w każdej nowej przygodzie miłosnej; żadna ze spotkanych kobiet nie zdoła jednak uśpić odzywającego się w duszy Sindbada wiecznego instynktu wędrówki. Przygody i podróże, które utrzymują go w atmosferze wiecznej tymczasowości i są przyczyną towarzyszącego mu wszędzie poczucia obcości, stanowią zarówno ucieczkę, jak i poszukiwanie: Sindbad ucieka od beznadziejnej codzienności i poszukuje nowych wrażeń, które ubarwiłyby jego życie i dodały mu smaku. Pozuje więc na romantycznego zalotnika, obdarza kobiety kłamstwami, lecz w końcu zawsze spotyka go rozczarowanie. Ani nastrojowe schadzki, ani kulinarne rozkosze nie są w stanie na trwałe odmienić nudy i szarości życia. W późniejszych opowiadaniach Sindbad coraz częściej konfrontuje się z pustką swoich ról, wieczna niezależność i wolność, oznaczające przecież także brak wszelkich więzi, przestają mieć dla niego bezwzględną wartość, coraz częściej dostrzega sens przewidywalnej codzienności i uroki prozaicznego ustatkowania się. Przygody nie pociągają go już tak, jak dawniej, przeciwnie, konfrontując się z nadchodzącą starością, zaczyna tęsknić za uregulowanym trybem życia, potrafi docenić dobre samopoczucie, apetyt i pogodę ducha. Starzejący się Sindbad nie odgrywa już ról, niegdysiejszy donżuan staje się trzeźwym, mądrym, pozbawionym iluzji stoikiem.

Takiego Krúdyego poznał pod koniec lat dwudziestych Sándor Márai. Bo choć Krúdy zazwyczaj zaprzeczał, jakoby Sindbad miał stanowić jego alter ego, elementy autobiograficzne opowiadań, a nade wszystko poglądy życiowe pisarza, motyw krytycznej oceny własnego życia i ironiczny ton refleksji stały się podstawą jednogłośnego i niepozostawiającego wątpliwości werdyktu historyków literatury: Sindbad to Krúdy.

Márai uważał go za największego węgierskiego pisarza epoki i był nim zafascynowany przez całe życie. Po śmierci mistrza napisał: „Jego życie interesuje mnie w nie mniejszym stopniu niż utwory. Zebrałem o nim wszystko, co się dało, wypytywałem o niego kelnerów i karciarzy, kobiety i kompanów. Intrygował mnie ten cud, ta niezgłębiona tajemnica, sekret pisarza, który się nie myli. Rzadkie godziny, które dane mi było spędzić w jego towarzystwie, uważam za największe wyróżnienie, jakie mnie w życiu spotkało. Chciałbym kiedyś napisać, co o nim wiem i przypuszczam. Obiecałem mu to, a on trzyma mnie za słowo”.

Opublikowaną w 1941 roku, a więc w osiem lat po śmierci mistrza powieścią „Sindbad powraca do domu” Márai dotrzymał obietnicy. Uczynił to w sposób brawurowy i w literaturze węgierskiej dotychczas właściwie nieznany: uciekając się do formuły pastiszu opisał jeden wyobrażony dzień życia Krúdyego. Czytając powieść, mamy wrażenie, że napisał ją Krúdy, a postać Sindbada umożliwia odbiór tej książki jako jego powieści. Ale ponieważ bohater łączy w sobie całą naszą wiedzę i wyobrażenia o Krúdym, staje się ona dla nas książką o nim samym, konkretnie zaś o dniu 12 maja 1933 roku, w którym rzeczywiście zakończył życie w skromnym parterowym domku przy ulicy Kościelnej w Starej Budzie.

Jednym z głównych motywów powieści jest samotność i bezdomność. Utracony dom przepadł wraz z iluzorycznym bezpieczeństwem, niezmiennością i swojskością monarchii austro-węgierskiej, a szczególnie scenerii środowiska kultury i obyczajów, zamkniętych w formach materialnych, które na potrianońskich Węgrzech zachowały się jedynie w literaturze i oplatających ją legendach. Na kartach powieści odbywa się rekonstrukcja materialnego kontekstu dzieła życia Krúdyego oraz związanej z nim ściśle i podtrzymywanej przez pisarza własnej legendy, która mogła powstać jedynie w takim konkretnym środowisku kulturalnym, jakim była monarchia. „W tej prozie ożywa smak dawnego życia, ducha, poezji, goreje w niej tak mocny, szlachetny płomień, jak w starych palinkach siła i smak orzechów dawnych lat. Pisze o świerszczach, o zbójnikach, o rozpustnych kobietach, które chadzały na cmentarz zażywać miłości ze studentami... pisze o wszystkim, co ma w życiu sens” — zanotował Márai w dzienniku bezpośrednio po wojnie.

Ogląd tego pastiszu „od podszewki”, porównanie stylu Krúdyego z językiem i formą narracji powieści „Sindbad powraca do domu” świadczy o doskonałej, drobiazgowej znajomości warsztatu drugiego pisarza. Na Węgrzech mawia się, że literacki hołd złożony przez Máraiego jest niejako „najlepszą powieścią Krúdyego”. Jednak istotą, celem pastiszu był zapewne nie tylko błyskotliwy efekt, imponująca imitacja stylu, „dopisanie” niejako do dzieła Krúdyego jeszcze jednego utworu, lecz ukazanie, jak zapada się w nicość dawny świat, o którym tak przejmująco i zarazem ironicznie rozmawiają ze sobą w kawiarni „Czikago” literacki kelner Ede i bohater powieści. Śmierć Sindbada jest jakby ostatnim aktem tego procesu, w późniejszych czasach próżno szukać dawnych zwyczajów, tradycji, niegdysiejszego trybu życia. Przedtrianońskie Węgry na naszych — i Sindbada — oczach zapadają się niebyt.

Cały środkowy fragment książki, rozgrywający się w „Czikago”, to właściwie wielki pomnik postawiony pisarzom odchodzącej epoki i literaturze węgierskiej, powstającej jeszcze według dziewiętnastowiecznego kanonu, choć odkrywającej już w sobie nowe, żywotne soki i możliwości, literaturze oddziałującej jeszcze na społeczeństwo i ważnej dla czytelników. Oglądamy widmową galerię charakterystycznych postaci ówczesnego świata literackiego; wiele z nich można rozpoznać bez żadnej trudności, niektórzy, w tamtych czasach znaczący, odeszli jednak w niepamięć. „Czikago” jest kryptonimem najsławniejszej bodaj kawiarni literackiej Pesztu, która początkowo nazywała się „New York”, a po drugiej wojnie światowej została przemianowana na „Hungarię”. Przez jej ozdobione licznymi portretami pisarzy wnętrza przewinęli się zapewne wszyscy autorzy XX wieku, wysiadywali tu godzinami nad małą czarną i szklaneczką wody sodowej, pisali i prowadzili życie towarzyskie. (Obecnie ta położona w doskonałym, centralnym punkcie miasta kawiarnia została sprywatyzowana, luksusowo odnowiona, a wysokie ceny stanowią dla znakomitej większości pisarzy zaporę nie do przebycia).

Lecz choć Márai ukrywa się za plecami mistrza i wspaniale naśladuje ton i styl Krúdyego, przemawia w tej powieści naturalnie również własnym głosem. Świadczą o tym chociażby fragmenty dotyczące pracy pisarskiej Sindbada i sposobu, w jaki pojmował literaturę, uczyniwszy ją najważniejszym celem swego życia. Dotarłszy do kawiarni „Czikago”, Sindbad zabiera się do napisania zamówionego felietonu. Następnych kilkanaście stron wyjaśniających, „o czym pisał Sindbad” i „dlaczego Sindbad pisał” może być bez wątpienia potraktowane jako własne wyznanie Máraiego. Albowiem literatura również dla niego była najważniejszym celem życia. Niemniej Krúdy umarł w biedzie, pozostawił po sobie długi i na kilka miesięcy przed śmiercią wyłączono mu nawet światło, bo nie miał pieniędzy, by zapłacić rachunki. „...otrzymywał zawsze haniebnie niskie honoraria. Na pisaniu książek nigdy nie można było zarobić, teatr go nie interesował, za felietonowe arcydziełka i główki do wiadomości gazety płaciły mu żebracze grosiki” — czytamy w powieści Máraiego „Ziemia! Ziemia!” Stąd gorycz słów Sindbada mówiącego, że literatura nigdy nic mu nie dała; odnajdujemy ją również w pisanym w ostatnim okresie życia „Dzienniku” Máraiego.

Od razu należy dodać, że ani w świecie Krúdyego — ani tym bardziej w wizji Máraiego — nie ma nostalgii, choć niewątpliwie jest pewien smutek. Całkowity brak iluzji w stosunku do opisanych bohaterów i ich świata, ironia, z jaką ich przedstawiał, sprawiły, że na początku XX wieku Krúdy doskonalej niż pisarze nurtu realistycznego potrafił ukazać groteskowość i swoistą widmowość, przeszłość i atmosferę przemijania węgierskiej klasy historycznej zwanej z angielska „gentry”, wywodzącej się ze zbiedniałego ziemiaństwa, przywiązanej pomimo okoliczności do swojej rangi społecznej, pańskiego trybu życia i obyczajów. Nie ukrywając śmieszności, nieprzystosowania i wad swoich bohaterów, Krúdy pisze o nich ze specyficzną mieszaniną czułością, ironii i pobłażliwości, uciekając się czasami wręcz do elementów parodii. Świat, który w ten sposób ukazuje, został jak najbardziej serio opisany w węgierskich powieściach dziewiętnastowiecznych, których wszelako czytelnik polski nie zna. Dlatego też rekonstrukcja takiego podejścia do tematu w języku polskim, próba zaznaczenia ironicznego dystansu, to najtrudniejsze zadanie translatorskie, z jakim musi się zmagać tłumacz przekładający zarówno dzieła oryginalne Krúdyego, jak i tę powieść.

Dla Máraiego Krúdy był nie tylko mistrzem, lecz również symbolem, przykładem i dowodem na to, że pisarz może w sobie wiernie zachować i wiarygodnie opisać znane mu uniwersum, które zasypuje piasek czasu. „Wielki pisarz zatrzymuje świat, z którego pochodzi, do którego przynależał w taki sposób, w jaki materia zbłąkanego meteoru przechowuje tajemnice wszechświata. Każda jego linijka błyszczy gwiaździstym pyłem” zapisał w powojennym dzienniku Márai, który w młodości widział jeszcze i poznał opisane przez Krúdyego dawne Węgry. Ta wizja prześwieca przez powieść, wplata pisarza w świat, który stworzył, a dzieło jego życia stapia z legendą, którą po sobie zostawił.

(Teresa Worowska, posłowie)


S.M.

Sindbad — w młodych latach lubił ukrywać się pod tym pseudonimem — czyli żeglarz, pisarz i dżentelmen, pewnego majowego poranka wyruszył ze Starej Budy o wczesnej godzinie, ponieważ do wieczora musiał zdobyć sześćdziesiąt pengő.

Przygotowywał się do wyjścia starannie i ze skrywanym niepokojem ducha. W ostatnich czasach stosunki literackie najwyraźniej podupadły, tak w każdym razie odczuwał. Tego majowego poranka obudził się o świcie, długo palił i kasłał, rozważając wszystkie możliwości. Niejaki Pápai, redaktor „Teatru i Życia”, przed miesiącem kazał Sindbadowi czekać w przedsionku i w końcu wysłał sekretarkę z wiadomością, że nie ma czasu go przyjąć. „Przed dwudziestu laty — pomyślał Sindbad oparty na łokciu w łóżku, paląc, kaszląc i pomrukując — za tę bezczelność poczęstowałbym go pałaszem”. Ale wiedział, że już nikogo częstować pałaszem nie będzie. Przed dwudziestu pięciu laty w „Głębokiej Piwnicy”, winiarni jego ulubionego karczmarza imieniem Poldi, zdarzyło się, że po ósmym szprycerze objął i walnął w żołądek swą straszną pięścią pewnego obcego oficera huzarów, z którym zresztą zawarł znajomość tego wieczoru, bo naszło go podejrzenie, że ten popijający wino milkliwy i ponury wiarus ma go, Sindbada, za rzecznika ugody. Sindbad nie posiadał wprawdzie poglądów politycznych — był zdania, że uwłaczałoby to jego randze i godności — ale nie życzył sobie, by ktokolwiek śmiał go zaliczać do zwolenników rządu. Jako pisarz i dżentelmen opowiadał się za opozycją, nie tyle z przekonania, co raczej wiedziony dobrym smakiem i tradycją własnego rodu. Z oficerem huzarów wkrótce ucałowali się z dubeltówki i zawarli dozgonną przyjaźń. Był to ostatni przypadek w życiu Sindbada, kiedy to uciekając się do przemocy i rękoczynu, wystąpił w obronie zasad czy raczej pozorów czegoś w rodzaju światopoglądu. Od tamtej pory miały miejsce już tylko nieistotne wyzwania na pojedynki, które w końcu zawsze łagodzili wytrawni sekundanci.

— Wszystko to na nic — pomyślał ponuro Sindbad — w końcu trzeba będzie jednak coś napisać.

Planował zebrać się, wsiąść do tramwaju, zajrzeć do bufetu w hotelu „Londyn”, tam do południa skończyć rękopis i osobiście zanieść do redakcji „Węgierskiej Wolności” — gdzie Várdali, młodszy redaktor, wielbiciel i uczeń Sindbada, doręczy go naczelnemu i wróci z przekazem pieniężnym — na obiad miał zamiar zajrzeć do koła pisarzy i karciarzy, napić się kawy, zagrać partyjkę i na szóstą, no, najpóźniej na siódmą wieczór wrócić do domu w Starej Budzie. Doktor Lew, który minionej zimy wydarł Sindbada z gardła śmierci, w ostatnich czasach szczególnie surowo przypominał mu o konieczności wczesnego udawania się na spoczynek. „Wiem, wiem” — mruczał w takich chwilach z uśmiechem starzejący się Sindbad — „zaraz mnie zaniosą niczym świętą figurkę do sanktuarium w Máriapócs”. Ale tym razem naprawdę miał zamiar wrócić do domu we wczesnych godzinach wieczornych, z pieniędzmi i podarkiem, jak przystoi w tych trudnych czasach głowie rodziny w Starej Budzie. „To święta sprawa” — mruczał Sindbad, poszukując pończoch, po czym zaczął się ubierać. Pieniądze miały być na szkolny strój egzaminacyjny jego córki Zsóki.

Sindbad lubił się ubierać niespiesznie i leniwie. Podobnie jak bohater jego powieści, niejaki Felvéghy, najchętniej zatrudniałby lokaja oraz sekretarza — lokaja, który zakładałby pończochy na zmęczone nogi starzejącego się pana i masowałby jego zwiotczałe mięśnie, a także sekretarza, który w tym czasie zdawałby wiernie sprawę z co poufniejszych informacji na temat gonitw w Alag, odczytałby na głos meldunek wynajętego przez Sindbada prywatnego detektywa o pewnej pannie z dzielnicy Józefa, którą żeglarz w niepojętym napadzie dobroczynności zapisał na pensję Marii Ward, przyniósłby wieści o transakcjach zawartych na londyńskiej giełdzie zbożowej — choć ani on, ani jego pan nie znaliby języka angielskiego — i niemo, z godnością, lecz też z należytą pokorą zapisywałby na swych niezbyt czystych mankietach niejasno sformułowane, skomplikowane rozkazy dzienne i życzenia żeglarza. Sekretarzem naturalnie nie mógłby być nikt inny, jak tylko wyrzucony z teatru aktorzyna lub udający dziennikarza, oskarżony o oszczerstwo pismak. „Nawet jeśliby pił, nie szkodzi — pomyślał sobie Sindbad — ale żądałbym, by znał najświeższą listę gości w zajazdach wiedeńskich”.

Siedział na brzegu łóżka, drapiąc się, z pończochą w ręce i gorzkim smakiem tytoniu w ustach. O, moja dawna pogodo ducha! — pomyślał. — Jak długo jeszcze będziesz udawał, stary Sindbadzie? W Wiedniu nie ma już pewnie prawdziwych zajazdów z prawdziwą listą gości; są tylko hotele, w których stają ludzie mający ochotę i pieniądze. Swojego czasu Sindbad udawał się do Wiednia inaczej. Zawczasu anonsował swój przyjazd panu H., właścicielowi „Węgierskiego Króla”, gdzie zatrzymywali się jego krajanie, a ów zawsze odziany w surdut dawny wiedeński patrycjusz osobiście witał gościa, „księcia poetów”, jak z upodobaniem i pełną godności rewerencją zwykł go nazywać. Sindbad stawał w „Węgierskim Królu”, pod bokiem kościoła Świętego Stefana, jak ktoś, kto nie uważa, by właściwym czy taktownym było niepokojenie bohatera jego powieści, pana Felvéghyego, w salach „Sachera”, gdzie ten wielmoża rozmawiał z palącą cygara panią Sacherową o sekretnych nocnych wyprawach arcyksiążąt, o szansach gonitw wiedeńskich oraz o łydeczkach pewnej szwaczki z Hietzingu. Zapewne rozmawiali też o Franciszku Józefie, pomyślał Sindbad i przeciągnął się, aż mu zachrupały kości. Przymrużył oczy i wyjrzał przez niewielkie okienko. Gdzie to wszystko przepadło? Gdzie jest Franciszek Józef, po którym w Burgu pozostał tylko dopasowany do amerykańskiego biurka wyplatany trzciną tani fotel, gdzie pani Sacherowa, która w chmurach dymu strzegła najcenniejszych sekretów ostatnich dekadentów Monarchii, gdzie pan Felvéghy, który nigdy nie wyruszał z domu bez cygar hawana w skórzanym futerale i złotych sztabek w satynowym woreczku, blady i brodaty, jak to przystoi panom ze Wschodu, którzy z równą powagą i bez słów noszą w sercach problemy narodu, szanse koni wyścigowych i przysięgi oraz kłamstwa dam, egzaltowane wyznania wierności zapisanych na pensję córek dozorców z dzielnicy Józefa i meldunki prywatnych detektywów, którzy zwięźle i poufnie donoszą, że młoda dama, której pan Felvéghy podczas popołudniowej leśnej przechadzki po Chłodnej Dolinie obiecywał elegancki domek z werandą i domową kaplicą w budańskim zakątku zwanym Pustelnią Marii, tego samego dnia wsparta na ramieniu pewnego oskarżonego wcześniej o fałszerstwo redaktora teatralnego wkroczyła przez bramę od strony Dunaju do hotelu o nazwie „Istryjski Rekin”, a po upływie półtorej godziny opuściła go wyjściem od strony Mostu Łańcuchowego... „Pewnie miała jeszcze w torebce ten różaniec z kości słoniowej — pomyślał z oburzeniem Sindbad — który pan Felvéghy podarował jej na szesnaste urodziny, a który po raz ostatni ściskały zimne palce księżnej Montmorency na łożu śmierci...” Ta wizja rozstroiła go. Rozgniewany ubierał się prędzej niż zazwyczaj, ponieważ miał umówione spotkanie z gawędziarzem Arturem przed kąpieliskiem gorących wód nazwanych imieniem ewangelisty Łukasza: mieli zamiar udać się do łaźni parowej, gdzie Sindbad w towarzystwie Artura gawędziarza pragnął zebrać siły przed trudnymi, wymagającymi czujności, wytrwałości, znajomości terenu i wielkiej dyscypliny zadaniami dnia.

Przez pokój, w którym spały jego żona i córka, przeszedł jak zawsze na palcach, skradając się jak stare bezpańskie koty, które wędrują po podwórzach w poszukiwaniu łupu. Buty niósł w ręce jak wędrowcy. Zatrzymał się przy łóżku małżeńskim, w którym miejsce żeglarza zajęła od pewnego czasu jego córka Zsóka — to ona potrzebowała mundurka na egzamin w święto maryjne — i z czułą uwagą przyjrzał się miłej młodej twarzy ocienionej letnim woalem świtu. Dziewczynka spała obok matki i musiała poczuć spojrzenie Sindbada, bo jęknęła i ukryła twarz w poduszce. Ale żona przebudziła się jak zwierzyna, gdy usłyszy szmer w zaroślach. Usiadła na łóżku i szeroko otwartymi oczyma popatrzyła na Sindbada, stojącego naprzeciw z przekrzywioną na bok głową, po czym jak na widok mary wyskoczyła z łóżka.

— Kochany Sindbadzie — szeptała gorąco, zarzuciwszy na siebie szlafrok i podbiegłszy do toaletki z lustrem, przed którym przygładziła kilkoma pospiesznymi, jakby się paliło, ruchami zmierzwione i jeszcze ciepłe od snu włosy. — Wczoraj wyłączono nam światło.
— Załatwię to — wymruczał Sindbad z poczuciem winy. — Znam w magistracie pewnego pana, z którym niegdyś jeździłem na świniobicie w Kraju Zadunajskim.
— Trzeba zdobyć pieniędzy — powiedziała żona cicho i postąpiwszy krok w stronę Sindbada, położyła mu rękę na ramieniu. — Zsóka potrzebuje mundurka na egzamin, kochanie. Za światło też musimy zapłacić. Wczoraj kazałam przynieść obiad z kawiarni od pana Medve, a pan Mókus, właściciel winiarni, pożyczył smalcu i cebuli na kolację. W domu nie ma ani grosza, Sindbadzie. W Starej Budzie nie lubią żyjących na kredyt.
— Oto los pisarza. Ojczyzna patrzy na nas z obojętnością. Załatwię to — powtórzył z naciskiem i zmieszaniem żeglarz. — Dziś wrócę wcześniej. Około ósmej, kochanie. Zsóka będzie miała mundurek, a za światło też zapłacimy. Na razie porozmawiaj jeszcze z panem Medve w sprawie obiadu. Teraz, kiedy młody Medve ma zamiar nie tylko zatrudniać się w kawiarni, lecz także rozpocząć karierę artystyczną jako aktor, zapewne będzie mu zależało na dobrych kontaktach z prasą. Słyszałem, że kilka dni temu był na przesłuchaniu w pobliskim Teatrze Kisfaludyego i śpiewał coś z Sybilli... Pożycz też od niego świec, bo nie lubię jeść kolacji po ciemku...
— Będziesz na kolację w domu! — wykrzyknęła z cichą radością żona zduszonym głosem, jakim odzywają się jedynie te kobiety, które musiały wiele znieść, potrafią więc krzyczeć niemo i z opanowaniem. — To ugotuję nadziewaną kapustę. I każę przynieść wina z piwnicy Mókusa. Ale proszę cię, obiecaj mi, że przyjdziesz do domu wcześniej i nigdzie po drodze nie zatrzymasz się, żeby wypić.

Usłyszawszy tę prośbę, Sindbad zamyślił się z przechyloną na bok głową. Nie lubił lekkomyślnie składać obietnic.

Kiedyś łatwo, chętnie i wiele kłamał kobietom. Najczęściej obiecywał im wycieczkę do Egeru, do swego dobrego przyjaciela Gárdonyiego, z którym w gospodzie egerskiej będą razem tańczyć czardasza po północy, kiedy komiwojażerowie dewocjonaliów udają się już na spoczynek i kiedy do przewietrzonych o północy sal „Korony” ośmielają się zaglądać tylko co młodsi spośród kanoników. Kobiety jako istoty całkowicie niezorientowane w sprawach literatury ufały na ogół żeglarzowi: wierzyły, że pustelnik egerski zwykł po północy tańczyć czardasza na cześć Sindbada, większość z nich bowiem w ogóle nie wiedziała, że autor Niewidzialnego człowieka2 już dawno zmarł i śni w pokoju wiecznym swoje smutne i sekretne sny pod gwiazdami na wzgórzu, które okalają mury zamku egerskiego. Sindbada bawiła niewiedza i łatwowierność kobiet. Zimą zapraszał je najczęściej do Wiednia. Ale kobiety, zwłaszcza te bardziej doświadczone, w których Sindbad szczególnie gustował, wdowy w średnim wieku, które miewały dobrze prosperujące jadłodajnie w dzielnicy Józefa czy sady na zboczach Sasad, nie lubiły podróżować za granicę w okresie zimy. „Jeszcze się podziębię, Sindbadzie” — wyznała w godzinie słabości pod wpływem czułego i gorącego, choć kłamliwego kuszenia młoda wdówka po majętnym przewoźniku z Budakalász, kiedy żeglarz w sali restauracyjnej „Istryjskiego Rekina” — gdzie nad ugotowaną na jego cześć i według jego poleceń zupą rybną oraz włoskim rieslingiem z okolic Aracs próbował zakręcić w jej jasnowłosej, zaondulowanej główce — opowiadał o obitych żółtą materią meblach hotelu wiedeńskiego, o mięciutkich łożach, o dzwonie z kościoła Świętego Stefana i o pewnej palince o nazwie „kontuszówka”, którą w pobliskiej piwnicy „Pod Katedrą” serwują zażywni braciszkowie ze Styrii. Sindbad zrozumiał istotę szczerego wyznania wdówki, ale nie przestał jej namawiać. „W «Węgierskim Królu» stoją kaflowe piece” — dodał i poprzez kłęby dymu z cygara obserwował, czy jego słowa robią wrażenie. „Na życzenie może się pani wykąpać w drewnianej wannie, jak niegdyś Franciszek Józef, a nad rankiem sprowadzę dla pani masażystę z kąpieliska Diana, który usuwał odciski nawet samemu arcyksięciu Salwatorowi i jego bratu Janowi Orthowi”. Ale wdówka była niewzruszona. Sindbad podziwiał więc wspaniałą intuicję, która pomimo nierozeznania w literaturze ostrzegała kobiety, że żeglarz kłamie i ani mu w głowie podróżować do Wiednia z wdówkami z Budakalász.

Ale teraz, kiedy się postarzał, a jego lekarz Lew, pomrukując i pogwizdując oraz wydając od czasu do czasu drobne, świadczące o niezadowoleniu chrząknięcia, oglądał fotografie serca żeglarza, starannie wykonane zdjęcia elektryczne z podobnymi do zapisu alfabetu Morse’a znakami i rysunkami przedstawiającymi jego umęczony rytm, nawet w rozmowach z kobietami Sindbad nauczył się uważać na każde słowo. A tej jednej, która teraz z twarzą zaróżowioną od snu, zmierzwionymi włosami i błyszczącymi oczyma stała przed nim, patrząc nań z nadzieją, tej szczególnie nie chciał kłamać.


Materiały z książki zamieszczone za uprzejmą zgodą Spółdzielni Wydawniczej Czytelnik.