Włoska robota
|
Roberto Saviano, Gomorra. Podróż po imperium kamorry, tłum. i posł. Anna Pawłowska-Zampino, SW Czytelnik, Warszawa 2008
Erri de Luca, Montedidio, przeł. Marcin Wyrembelski, W.A.B., Warszawa 2009 (Don Kichot i Sancho Pansa)
GOMORA i KAMORRA
Gdy „Gomorra” ukazała się we Włoszech w 2006 roku, wywołała ogólny szok i powszechną dyskusję, choć właściwie nie ma w niej niczego, o czym nie byłoby wiadomo wcześniej z kronik kryminalnych w prasie, z dzienników radiowych i telewizyjnych. Ma się jednak wrażenie, jakby dopiero ta książka, napisana przez 27-letniego dziennikarza, otworzyła ludziom oczy. Wybitny intelektualista, niedawno zmarły dziennikarz Enzo Biagi stwierdził: „Saviano nie tylko obnażył potwora, ale potrafił wytłumaczyć jak nikt dotąd, na czym polega jego potworność”.
Wszyscy o wszystkim wiedzieli, ale nikt dotąd nie opowiedział o tym w taki sposób. „Gomorra” to formalna hybryda, nazywana przez niektórych „docufiction”, łącząca cechy reportażu śledczego, analizy socjologicznej, eseju, raportu dziennikarskiego, osobistego dziennika i innych gatunków. Ale „Gomorra” to przede wszystkim literatura – i tym Saviano tłumaczy siłę jej oddziaływania: „Podczas powodzi najpierw zaczyna brakować wody pitnej. Podobnie jest ze społeczeństwem medialnym. W powodzi informacji istotne wiadomości toną. Pisarz może przeobrazić powódź w wodą pitną. Chciałem przedstawić rzeczywistość w formie powieści. Tak jak Truman Capote w „Z zimną krwią”, jak Primo Levi pisał o Auschwitz czy Michael Herr o Wietnamie. Wszystko musiało się zgadzać. Nazwiska, fakty i moje odczucia”.
Pisał tę powieść „od wewnątrz”, z perspektywy chłopca, który od najmłodszych lat oddychał atmosferą wojny, bo urodził się i wychował w Casal di Principe, bastionie kamorry; chłopca, który w wieku 12 lat nauczył się od ojca używać broni palnej, a pierwszego w życiu trupa zobaczył na ulicy, w drodze do szkoły. Pisał ją od wewnątrz, bo często sam był świadkiem wydarzeń, o których opowiedział. Materiały do książki zbierał przez 6 lat, starając się być zawsze tam, gdzie coś się działo. Ładował w neapolitańskim porcie kartony z przemycanym towarem, obserwował pracę dealerów na ulicach Secondigliano, jako pomocnik fotografa brał udział w uroczystościach rodzinnych kamorystów, studiował akta dochodzeniowe, uczestniczył w procesach sądowych, przemierzał na swojej vespie „ziemię płomieni”.
Słuchał, patrzył, dotykał – był, a potem nie potrafił już pisać obiektywnie, nie potrafił ukryć swojego gniewu i swojej obsesji. Wrażliwość pisarza jest centralnym punktem książki, wokół którego, niby w kalejdoskopie, elementy codziennego życia na ziemi kamorry układają się w przerażające obrazy. Rezultat trafnie skomentował amerykański recenzent „Gomorry”: „Na obwolucie zamiast informacji o liczbie sprzedanych egzemplarzy powinno zostać zamieszczone ostrzeżenie: Uwaga! Ta książka może poważnie uszkodzić twoją obojętność”.
Dla Włochów nie przeczytać „Gomorry” oznacza nie dopuszczać do siebie świadomości, że we współczesnych czasach, na wyciągnięcie ręki istnieje rzeczywistość, w której trudno żyć, oddychać, pracować, obserwować, a także mówić, a nawet myśleć o tym, co się widzi. Rzeczywistość, w której podstawowa moralność jest luksusem, a każdą przeszkodę w uzyskaniu zysku eliminuje się bez skrupułów. To znaczy łudzić się, że kamorra jest jedynie częścią neapolitańskiego folkloru, a nie potężnym systemem opartym na bazie kryminalnej oraz na logice liberalnego kapitalizmu, zagrażającym zarówno Włochom, jak Polakom, tak samo Kolumbijczykom mającym na co dzień do czynienia z narkobiznesem, jak spokojnym mieszkańcom szkockiego Aberdeen. Krótko mówiąc, we Włoszech nie przeczytać „Gomorry” po prostu nie wypada. Stąd ogromna popularność tej książki: od razu weszła na listy bestsellerów, na której królowała przez wiele miesięcy. W krótkim czasie sprzedano 600 tysięcy egzemplarzy, do dziś ta liczba się podwoiła.
Zainteresowano się nią również za granicą. Została przetłumaczona na wiele języków, wydana w ponad 40 krajach. W Niemczech, jeszcze przed sukcesem jej ekranizacji na festiwalu w Cannes, sprzedano ponad 200 tysięcy egzemplarzy, we Francji, Szwecji, Danii, Finlandii i Hiszpanii tygodniami zajmowała pierwsze miejsca w czytelniczych rankingach. W sumie liczbę sprzedanych na świecie egzemplarzy szacuje się na około dwa miliony.
W listopadzie 2007 znalazła się na liście 100 najlepszych książek non fiction ogłaszanej każdego roku przez New York Times. Recenzent tego dziennika określił jej autora jako Salmana Rushdiego przestępczości zorganizowanej. Porównanie to odwołuje się przede wszystkim do ceny, jaką obydwaj autorzy musieli zapłacić za swoją odwagę. Zarówno autor „Szatańskich wersetów”, jak Roberto Saviano doświadczyli, co znaczy żyć w stałym śmiertelnym zagrożeniu i izolacji od świata, poruszać się wszędzie z policyjną eskortą, podróżować opancerzonym samochodem, nie mieć stałego adresu. Dla Saviano ta sytuacja trwa od dwóch lat i nie wydaje się, żeby mogła się wkrótce zmienić. Kamoryści dali mu już znać, że przygotowali dla niego „drewniany płaszcz”, co w ich żargonie oznacza trumnę, a że, zgodnie ze znanym powiedzeniem, mafia jest nierychliwa, ale pamiętliwa („tardariella ma non scordariella”), ochrona policyjna może być Robertowi Saviano jeszcze długo potrzebna.
Włoski pisarz otrzymał ochronę po interwencji Umberta Eco, który w głównym wydaniu dziennika telewizyjnego zaapelował: „Nie zostawiajmy Roberta Saviano samego, jak kiedyś sędziów Falcone i Borsellino [obydwaj zginęli z rąk mafii sycylijskiej]. Na nic się zdają wyrazy solidarności ludzi pióra. Tutaj jest potrzebna interwencja sił porządku publicznego”. Eco zdecydował się na to wystąpienie po serii pogróżek, jakie autor „Gomorry” otrzymał w odpowiedzi na swoją prowokację, na publiczne wyzwanie bossów kamorry. Doszło do tego, kiedy zaproszony do rodzinnego miasteczka na uroczyste rozpoczęcie roku szkolnego ze sceny ustawionej na głównym placu wykrzyczał nazwiska bossów miejscowego klanu Casalesi i wezwał mieszkańców Casal di Principe do buntu. Liczba kuzynów i pociotków miejscowych mafiosów przysłuchujących się spod sceny na placu słowom Roberta Saviano była na pewno imponująca.
Do pisarza zaczęły napływać wyrazy poparcia i solidarności od przedstawicieli kultury, polityki i instytucji państwowych, a także od tysięcy zwykłych ludzi. Ci ostatni wyrażali i do dziś wyrażają swoje poparcie przede wszystkim w sieci, gdzie Saviano był znany jeszcze przed wydaniem „Gomorry” jako autor demaskatorskich artykułów publikowanych na stronie internetowej „Nazione Indiana”. Charakter wypowiedzi internautów oddać może następujący zapis: „Za to, że opowiedział nam o tym, kim jesteśmy albo kim możemy się stać, Roberto Saviano żyje od dwóch lat w śmiertelnym niebezpieczeństwie, odizolowany od świata, pod stałą ochroną policji. Ale ludziom takim jak on grozi jeszcze większe niebezpieczeństwo niż ryzyko śmierci: zapomnienie, odsunięcie na margines, niezrozumienie, obojętność. Czytajcie ‘Gomorrę’!”.
Saviano dostał od kamorry swoisty rodzaj dożywocia, nie za to nawet, że napisał o niej książkę i zapełnił ją faktami, cyframi i nazwiskami, ale za to, że ta książka stała się bestsellerem. Często powtarza w wywiadach: „Gdyby ‘Gomorra’ wyszła w nakładzie 5 tysięcy egzemplarzy, jak planowałem na początku, nie potrzebowałbym ochrony policji. Pogróżki zaczęły przychodzić do mnie po sprzedaniu stutysięcznego egzemplarza. Tego nie mogli mi wybaczyć. Bo mafia obawia się zainteresowania, prosperuje najlepiej, gdy otacza ją milczenie i obojętność. (...) Organizacje przestępcze nie boją się, że ktoś o nich napisze, ale że ktoś o nich przeczyta, a to duża różnica. Kiedy słowa krążą wśród ludzi, mogą zmienić ich myślenie i skłonić do reakcji”. I wtedy może się okazać, że pisarz stanowi dla przestępców większe niebezpieczeństwo niż policja i prokuratorzy.
Po odczytaniu 19 czerwca 2008 roku werdyktu sądu apelacyjnego w Neapolu, który utrzymał w mocy 16 wyroków dożywotniego więzienia dla bossów klanu Casalesi, do Roberta Saviano podszedł Federico Cafiero De Raho, prokurator od początku zaangażowany w śledztwo przeciw kamorystom z Casal di Pricipe. „To wszystko twoja zasługa” – powiedział do pisarza i choć ten zaczerwienił się na te słowa i odrzekł od razu, że jest to tylko i wyłącznie zwycięstwo prokuratorów do walki z mafią, sam pewnie czuł, że jest w tych słowach dużo prawdy. Przed ukazaniem się „Gomorry” mało kto słyszał o klanie Casalesi, nigdy nie pisano o kamorystach na pierwszych stronach gazet, a przy ogłoszeniu wyroku pierwszej instancji procesu „Spartakus” obecnych było tylko kilku przedstawicieli miejscowej prasy. Trzy lata później olbrzymia popularność książki Saviano sprawiła, że sąd apelacyjny w Neapolu przeżył prawdziwy najazd mediów włoskich i zagranicznych. Saviano w artykule dla dziennika „La Repubblica” stwierdził, że ma to pierwszorzędne znaczenie w walce z kamorrą. Nazwiska bossów, nazwy ich przedsiębiorstw, opisy zbrodni, skala ich biznesów staną się znane także poza terytorium, z którego się wywodzą i wzrośnie świadomość niebezpieczeństwa wynikającego z bierności wobec działań zorganizowanej przestępczości. Zaapelował też do prawników i dziennikarzy, by nie przestawali obserwować z najwyższą uwagą działań kamorystów i nagłaśniali informacje o ich poczynaniach.
Kamoryści zaczynają się bać. Casalesi do tej pory nigdy nie dostawali wyroków dożywocia, bossowie nie umierali w więzieniu, ale dożywali swych dni na wolności. Teraz boją się samotności, izolacji od swojego świata, tego, że nie będą mieli wpływu na działania klanu. Boją się utraty władzy.
„To dopiero początek drogi” – takie słowa usłyszeli od Roberta Saviano dziennikarze na gorąco, zaraz po ogłoszeniu wyroku. To przekonanie potwierdził w zakończeniu artykułu w „La Repubblica” cytatem z Biblii: „La notte sta per finire ma l’alba non č ancora arrivata” (Noc się kończy, ale świt jeszcze nie nadszedł).
Po wyprowadzeniu przestępców z sali sądowej dawno niewidziany kolega dziennikarz podszedł do pisarza i na koniec krótkiej rozmowy, chcąc może wykazać się dowcipem, powiedział: „Teraz na tej sali został już tylko jeden człowiek z wyrokiem dożywocia. Jesteś nim ty, Roberto”. Pisarz próbował się uśmiechnąć, ale nie bardzo mu to wychodziło.
Dwa miesiące wcześniej, na pytanie dziennikarki hiszpańskiej gazety „La Naciňn”, czy żałował kiedyś, że napisał „Gomorrę”, Saviano odpowiedział z bolesną szczerością: „Tak, czasem tego żałuję. Publicznie powtarzam wszędzie, że gdybym mógł się cofnąć w przeszłość, zrobiłbym to samo, ale nie jest to cała prawda. Tak mówi Roberto-pisarz. Ale kiedy zostaję sam, wcale nie jestem tego taki pewny”.
(Anna Pawłowska-Zampino, Posłowie, do: Roberto Saviano, Gomorra. Podróż po imperium kamorry)
Materiały wydawnicze publikuję za uprzejmą zgodą SW Czytelnik.
* * *
MONTEDIDIO – pod górkę
Subtelna, prosta historia o zwykłych ludziach i niewymyślnym życiu, dotykająca jednak spraw najważniejszych. Pachnąca siarką i rybami, Wezuwiuszem i Zatoką Neapolitańską.
Montedidio, w wolnym przekładzie: Góra Pana, uboga dzielnica Neapolu. Trzynastoletni chłopiec uczy się zawodu stolarza, miłości przez podwójne „m” (ammore), sztuki rzucania bumerangiem – i dorosłego życia. Wieczorami pisze pamiętnik na rolce papieru. Po włosku, w języku wolnym od zgiełku dialektu, notuje zasłyszane historie, portretuje otaczających go ludzi, spisuje codzienne zdarzenia. Opowieści Rafaniella, ocalałego z Holokaustu szewca, który z dobrego serca naprawia buty biednym, i któremu w garbie rosną skrzydła; śmierć matki i rozpacz ojca; dramat Marii – ślicznej sąsiadki molestowanej przez właściciela kamienicy.
Chłopak wkracza w życie bez instrukcji obsługi. Dorastanie wiąże się nieuchronnie z poznaniem śmierci, a niewinne uczucie musi się zmierzyć ze smutną rzeczywistością. Opowieść chłopca pełna jest fantastycznych, ale i bardzo dramatycznych zdarzeń, przekazywanych z werwą i dziecięcą naiwnością. Książka świetnie oddaje koloryt Neapolu, odzwierciedla też mentalność i religijność ludzi południa. Ta niosąca ze sobą niezwykły ładunek emocjonalny historia jest próbą zrozumienia świata i jednocześnie wyzwolenia się od jego podłości.
O AUTORZE
Erri de Luca (1950) – mieszka na obrzeżach Rzymu, ale uważa się za pisarza neapolitańskiego. Poliglota, jest poetą, prozaikiem i tłumaczem, między innymi fragmentów Biblii. Współpracuje z dziennikiem „Il Manifesto”. Wieloletni działacz radykalnej lewicy, przez dwadzieścia lat pracował jako robotnik. W 1989 roku zadebiutował powieścią Non ora, non qui. Od tamtej pory wydał ponad trzydzieści książek, przełożonych na kilkanaście języków, ciepło przyjmowanych przez czytelników zarówno we Włoszech, jak i w innych krajach. Nakładem W.A.B. ukaże się także powieść W imię matki.
KONTEKSTY
Walka przeciwko Camorrze? „Nie jestem nauczycielem”
Neapol. Miasto, na które ostatnio skierowano światła kamer z powodu jednej z najkrwawszych w historii wojen Camorry. [...] Roberto Saviano próbował terminem Gomorra wyjaśnić to, co De Luca definiuje jako zdjęcie o dobrze ustawionej ostrości przez kogoś, kto od wewnątrz zna mechanizm działania tej finansowej maszynerii, jaką jest Camorra. Ale tamto sprawozdanie Saviano miesiąc później było już przebrzmiałe. To, co czyni Saviano wyjątkowym i jednocześnie wystawia go na niebezpieczeństwo kontynuuje De Luca, to jego osobiste, fizyczne wystąpienie przeciwko bossom Camorry. Dlaczego De Luca nigdy nie zaangażował się w walkę przeciw Camorrze? Literatura nie może być zaangażowana, inaczej jest słaba, wyjaśnia, żywo gestykulując. Poza tym nie mieszkam w Neapolu. Następuje długa cisza, w której czuć lekkie zakłopotanie. Przerywają ją słowa racjonalnego wyjaśnienia, którym towarzyszy gest składania rąk. Ja nie jestem nauczycielem, nie zamierzam uczyć nikogo niczego. Jestem kimś, kto opowiada historie i tyle. – cafebabel.com
GŁOSY o książce
Do Montedidio zasiadłem świeżo po lekturze „Gomory”. Obie książki pokazują prawdziwy Neapol, nie są podkolorowaną pocztówką z dumnie pnącymi się Castel dell’Ovo czy Castel Nuovo. I Roberto Saviano, i Erri De Luca zmagają się z problemem dojrzewania bohaterów, którzy z racji miejsca urodzenia skazani są na swój los. Owo dojrzewanie ukazane jest jednak inaczej – w sposób bardziej poetycki i delikatny w wydaniu Montedidio. Dostrzegam też pełen wachlarz innych różnic, także w warsztacie autorów obu książek. Erri De Luca pozwolił mi wrócić do jednego z bliskich mi włoskich miast, znanego zazwyczaj z mafii i prawdziwej pizzy. Mnie jednak udało się zwiedzić miejsca takie jak te opisywane w „Montedidio” – poza głównymi szlakami turystycznymi. Prawdziwa „neapolitańskość” to właśnie pełne zwykłego życia i lokalnego dialektu wąskie uliczki z otwartymi na świat mieszkańcami. To także mieszanka kulturowa przybyłych tu w różnych okolicznościach ludzi z różnych stron – nie tylko Europy. Montedidio oprócz wartości sentymentalnej prezentuje też bogactwo językowe autora i tłumacza. To dla mnie równie ważna zaleta tej pozycji. Marcin Wyrembelski, moim zdaniem, doskonale oddał ten specyficzny, neapolitański klimat. Kto zapuści się w boczne uliczki tego miasta, na pewno zrozumie, na czym to polega. Jako zajmujący się swego czasem włoskim słowotwórstwem przyznam się, że podczas lektury zwracałem uwagę na nietuzinkowe rozwiązania językowe – tu odnalazłem m.in. trupogrzebcę i flejtucha. Nie znam włoskiego wydania Montedidio, jednak lektura polskiej wersji mnie wciągnęła. Bo jest to kawałek dobrej, włoskiej literatury o zakątkach, do których turyści nie trafiają. I jeszcze jak smakowicie przetłumaczonej! W oczekiwaniu na kolejne odkrywanie urody włoskich zakątków chciałbym życzyć tłumaczowi, by udało mu się wypuścić bumerang nad Neapolem i poznać miasto Wezuwiusza – ale takie, jakie opisał. Bo warto. – Wojciech Wyszogrodzki
Proza bogata, soczysta i pełna życia niczym dojrzały owoc. – L’Espresso
Ta krótka powieść mówi o najzwyczajniejszych ludziach, najzwyklejszym życiu – i przez to jest najważniejszą ze wszystkich książek. – La Stampa
Narrator posługuje się niebywałym językiem. Potrafi opisać wielkie tragedie, zawiłe przemyślenia i głębokie uczucia, używając prostych, codziennych wyrażeń, stroniąc od sentymentalizmu. – L’Unitá
Wreszcie ktoś to napisał. Neapolitańczycy są jednym z zaginionych plemion Izraela. To pranie wywieszone za okno w wąskich zaułkach, gdzie promienie słońca na krótko ustępują cieniom potężnych palazzi. Stary człowiek zgarbiony w ciasnej pracowni nad maleńkimi figurkami pasterzy z Presepe (no tak, przyjęli chrześcijaństwo w międzyczasie). Uliczny sprzedawca pizzy wykrzykujący swoją śpiewną reklamę. Nie pamiętamy już, jak wyglądały Nalewki lub Kazimierz, ale to tak musiało być. Może tylko niebo w Neapolu jest bardziej niebieskie. Erri De Luca, człowiek wielu zawodów, jest również tłumaczem Biblii. Dla niej nauczył się hebrajskiego i jidysz. [...] „Montedidio” to pierwsza jego książka wydana po polsku. Środkowoeuropejski odcień nadaje jej postać Rafaniella, garbatego szewca. Jego rodzinną miejscowość zrównano z ziemią, a on sam cudem przeżył Zagładę. „Przyjechał do Neapolu przez pomyłkę, zaraz po wojnie chciał jechać do Jerozolimy. Wysiadł z pociągu i po raz pierwszy zobaczył morze. Spojrzał na stopy, wszyscy na bosaka, tyle dzieci, zupełnie jak w jego miasteczku, chude, żwawe, jakby jego własne”. Został i naprawiał wszystkim buty, póki z jego garbu nie wykluły się anielskie skrzydła. To szczypta magicznego realizmu wrzucona w powieść inicjacyjną. Jest rok 1963, właśnie zabili Kennedy'ego. Główny bohater ma 13 lat i zaczyna pracę w warsztacie stolarskim. Umiera mu matka. Wysiadł mu też głos i ma chrypkę. Zakochuje się w córce sąsiadów, która dzieli się z nim wiedzą o seksie. Wszystko było, ale „Montedidio” jest o dorastaniu w Neapolu. Antycznym mieście, którego odmienność uczony wytłumaczy procesami długiego trwania, a artysta na przykład – pisząc o panu Liborio z drukarni, który „chwyta chłopców za pisiorki” i nikomu to nie przeszkadza. „Od tego jeszcze nikt nie umarł. Żaden to grzech ani wina, jeśli natura się dopomina, tak powiadają”. Szokujące? Neapol wiele widział i nie przejmuje się tym, co nie jest naprawdę ważne. Jak miłość, śmierć, dzieciństwo i stawanie się mężczyzną. – Gazeta.pl
...trzynastoletni chłopiec spisuje na rolce papieru wydarzenia swojego życia. Opisuje jak każdego dnia wyrusza do pracy, w której pod okiem mistrza Errica uczy się heblować drewno. Zaprzyjaźnia się z garbatym szewcem Rafaniello, który marzy by wrócić w swoje rodzinne strony do Jerozolimy i któremu wyrastają z garbu skrzydła. Opisuje jak spotyka się ze swoją koleżanką Marią i jak doświadcza pierwszych uniesień i fali gorąca przebywając w jej towarzystwie. Skrępowany i zawstydzony powoli uczy się miłości. Obserwuje jak z dnia na dzień gaśnie jego ojciec, który nie może pogodzić się z chorobą swojej żony. Przelewa na papier historię swoich rodziców i ich miłości większej i silniejszej niż wojna, bo nawet ta, nie mogła ich rozdzielić. By zapomnieć o troskach i odetchnąć od rozpędzonej maszyny życia, ucieka na wzgórze by ćwiczyć swoje mięśnie wyrzucając „na niby” bumerang, który otrzymał od ojca. To leniwe życie, dzień za dniem, gdzie słońce wschodzi i zachodzi codziennie tak samo, zostało opisane przez bohatera tak, że codzienność urosła do rozmiarów niewyobrażalnych. Codzienność jest tu kwintesencją, wydarzeniem zasługującym na niejedną chwilę uwagi. To co ważne odbywa się właśnie wtedy, nie ma niczego pomiędzy wszystko jest codziennością. – przestrzenkultury.blogspot.com
Nie znamy imienia chłopca, który relacjonuje wydarzenia, jakie mają miejsce w Montedidio, ubogiej dzielnicy Neapolu. Wiemy, że musiał urodzić się zaraz po wojnie, skończył zaledwie kilka klas szkoły podstawowej, a potem poszedł do pracy, żeby pomóc rodzinie. Jest właścicielem bumerangu otrzymanego w prezencie od ojca i niewielkiej rolki papieru, na której spisuje swoje przeżycia. Powieściowy świat jest ciasny – to zaledwie kilka ulic, parę pięter starej kamienicy i kilkoro bohaterów: ojciec, który spędza dnie przy łóżku umierającej matki, nastoletnia Maria, która molestowana przez właściciela kamienicy przedwcześnie musi stać się kobietą czy Rafaniello, ocalały z Holokaustu Żyd, który trafił do Neapolu przez przypadek, planując udać się do Ziemi Świętej. Wszystkie książkowe postaci to wyrzutkowie, nie przynależą do świata, w którym żyją. Montedidio jest wyspą na mapie Włoch, o której nie pamięta nikt z zewnątrz. Sami Neapolitańczycy mają problem z odpowiedzeniem sobie na pytanie, kim są i gdzie jest ich ojczyzna. Jak mają mówić? Chłodnym, „wolnym od zgiełku” językiem urzędowym, który większość z nich słabo zna czy krzykliwym dialektem, który jest bliższy ich naturze? Ale Montedidio (w wolnym tłumaczeniu: Góra Pana) to także miejsce symboliczne – tak przypadkowe, że może być światem w miniaturze. Dla Rafaniella będzie karykaturą Jerozolimy, do której nie udało mu się dotrzeć. Dla reszty bohaterów – przestrzenią, w której odbywają się rzeczy najzwyklejsze na świecie: dojrzewanie, inicjacja seksualna, praca, śmierć. Największą siłą książki De Luki jest jednak narracja – ta prowadzona w języku włoskim poskramiająca nieokiełznany temperament dialektu. Widzimy świat oczami chłopca, który dopiero zacznie wchodzić w dorosłość – jeszcze niewinny, pełen barw, zapachów, nieznanych doznań. To świat, któremu ufamy, tak jak ufa mu bohater. – Dziennik.pl
„Kiedy nagle czujesz tęsknotę, to nie jest żaden brak, to obecność, odwiedzają cię ludzie, kraje, przychodzą do ciebie z daleka i przez chwilę dotrzymują ci towarzystwa” – mówi młodziutkiemu bohaterowi stary szewc pracujący w tym samym zaułku neapolitańskiej dzielnicy Montedidio, w którym chłopiec terminuje u stolarza. Szewc to szczególny – Żyd z polskiego sztetla zatrzymał się w Neapolu po drodze do Jerozolimy i czeka, aż z garba na plecach wyrosną mu skrzydła, na których doleci do miejsca przeznaczenia. Zarówno te słowa, jak i postać mogą służyć za znak rozpoznawczy Erriego de Luki. Swój świat powołuje on do istnienia zawsze przez gest tęsknoty narratora, która ma moc uobecniania zdarzeń zarazem zwyczajnych, przyziemnych, ale natychmiast odsłaniających swój duchowy, ujęty w obrazy bliskie biblijnym, sens. Odbywa się to niepostrzeżenie, bez żadnego patosu – nie czujemy dysonansu, gdy na drodze zaplątanych w prostą codzienność postaci staje anioł lub zjawa z ludowej baśni. I w tym chyba tkwi sedno talentu najciekawszego pisarza współczesnych Włoch, nareszcie przekładanego na polski. – Rzeczpospolita
FRAGMENT
Rafaniello jest zmęczony, śpi niespokojnie, pali go kark. Ale jest zadowolony, to dobry znak, mówi. Próbuje się ze mną zakumplować, kiedy majster Errico jedzie po drewno. Opowiedział mi swoją historię. Przyjechał do Neapolu przez pomyłkę, zaraz po wojnie chciał jechać do Jerozolimy. Wysiadł z pociągu i po raz pierwszy zobaczył morze. Usłyszał syrenę statku i przypomniał sobie o pewnym święcie w swoim miasteczku, rozpoczynającym się od takiego samego dźwięku. Spojrzał na stopy, wszyscy na bosaka, tyle dzieci, zupełnie jak w jego miasteczku, chude, żwawe, jakby jego własne. Pochodzi z miasteczka, na które spadło dużo nieszczęść, zginęły wszystkie dzieci. Pomyślał o nich na widok tłumu w Neapolu. W jego miasteczku zostało tak mało ludzi, że na ulicach już się ze sobą nie witają, a w Neapolu można właściwie przez cały boży dzień tylko się witać i witać, i to wystarczy, żeby człowiek kładł się do łóżka zmęczony.
Rafaniello szedł sobie ulicami tego obcego dla niego miasta, a jednak w połowie takiego samego jak jego miasteczko sprzed wojny – te same twarze, okrzyki, wyzwiska, nieszczęścia – i dziwił się, że nie rozumie ani słowa. Chwycił się za uszy, żeby sprawdzić, czy się nie popsuły. Śmieje się, kiedy mi o tym opowiada. Pogodził się z tym, to było obce miasto. To pewnie wina morza, to ono każe się tutaj na dłużej zatrzymać. Dlatego on też musiał zostać i nie wyruszył dalej pieszo do Jerozolimy. Statki odpływają stąd do Ameryki, a nie do Ziemi Świętej. Dlatego zostaje, postanawia: Zostaję na trochę. Jest koniec roku czterdziestego piątego, ludzie potrzebują butów, szykują się do ślubów. W Neapolu wesele goni wesele, Rafaniello zostaje i czeka. Słucham z przejęciem jego historii, muszę się uszczypnąć, żeby móc znów wziąć się do pracy.
Każdy z nas ma swojego anioła, tak mówi Rafaniello, a anioły nie podróżują. Jeśli wyjedziesz, to go stracisz i będziesz musiał spotkać następnego. Anioł, którego poznał w Neapolu, jest bardzo powolny, nie lata, wszędzie chodzi na piechotę. Nie możesz pojechać do Jerozolimy, powiedział mu już na samym początku. A na co mam czekać, zapytał Rafaniello. Drogi Rav Danielu, odpowiada mu anioł, który zna prawdziwe imię Rafaniella, udasz się do Jerozolimy na skrzydłach. Ja pójdę pieszo, mimo że jestem aniołem, a ty dotrzesz aż do zachodniej ściany świętego miasta dzięki parze skrzydeł silnych jak u sępa. A kto mi je niby da, dopytuje się Rafaniello. Już je masz, mówi mu na to anioł, są schowane w futerale twojego garbu. Rafaniello jest smutny, że nie wyjeżdża, ale szczęśliwy z powodu garbu, który do tej pory ciążył mu na plecach jak worek ziemniaków, a on myślał, że już nigdy się go nie pozbędzie: To są skrzydła, prawdziwe skrzydła, opowiada mi i jeszcze bardziej zniża głos, piegi poruszają mu się wtedy wokół zielonych oczu zwróconych do góry, w kierunku wielkiego okna.
Anioł powtórzył mu potem, bo ludziom trzeba wszystko mówić dwa razy: Bez obaw, polecisz na własnych skrzydłach do Jerozolimy i będziesz robił buty razem z Rav Iohananem hassandlerem, czyli z Janem Szewcem. Zapytałem go, jaki był anioł z jego miasteczka. To taki anioł, który potrafił robić wódkę ze śniegu, odpowiedział. Wiem, co to śnieg, spadł w pięćdziesiątym szóstym i wysprzątał miasto, Neapol nigdy wcześniej nie był taki biały. Śnieg nie czyści, ale przykrywa, wszystko staje się jednakowe, śnieg niczego nie zamiata, poucza mnie Rafaniello, i już się więcej nie odzywam.
Słucham jego historii, chciałbym mu powiedzieć, że ja też potrafię latać, ale tylko nad Neapolem. Chciałbym mu powiedzieć, jak to się robi, jak trzeba ułożyć ciało, i że prowadzi nas tylko wzrok, że kiedy patrzysz do góry, to wzlatujesz, a kiedy patrzysz w dół – opadasz. Chciałbym mu opowiedzieć to wszystko, czego nauczyłem się we śnie, ale siedzę cicho, bo przecież to on ma skrzydła z prawdziwego zdarzenia, a ja potrafię tylko unosić się w powietrzu. Potem wraca majster Errico, pomagam mu wyładować deski, które są jeszcze zupełnie surowe, ale żadna drzazga mi niestraszna, bo skóra na dłoniach zrobiła się bardzo twarda. Kiedy słucham opowieści Rafaniella, wypełnia mnie radość, jak prąd powietrza w kościach, radość kogoś, kto szybuje po niebie. Wieczorem na tarasie przy pralni moje ramię chce wyskoczyć zaraz za bumerangiem. Spowalniam pchnięcie, przez co nowy mięsień robi się twardszy i przybiera kształt procy.
Majster Errico mówi, że rybacy nie potrafią pływać, nie to co wczasowicze, którzy pchają się w sam środek nadchodzącej fali, bo mają takie widzimisię, i specjalnie się wylegują na słońcu. Słońce jest dobre dla tych, którzy opalają się na leżąco. A dla tych, którzy od rana do wieczora czują jego żar na plecach, słońce jest tylko workiem węgla. Zupełnie jak garb Rafaniella, myślę sobie po cichu, ale nic nie mówię, jestem tylko chłopakiem, który pomaga w warsztacie, i nie mogę mówić majstrowi, co mi ślina na język przyniesie. A poza tym, jeśli jestem cicho, to on opowiada dalej i dzień szybciej mija. Rybacy wypływają na morze małymi motorówkami albo łódkami na wiosła i nawet nie pomoczą sobie twarzy. Na głowach mają berety, których nie strąci nawet najsilniejszy wiatr. Od starych rybaków czuć tytoń i pot, a nie sól. W niedzielę wychodzą wystrojeni w białe koszule. W zatoce ryby kiepsko biorą, i żeby coś złowić, rybacy siedzą w łódkach przez cały dzień. Ciekaw jestem, co się dzieje na morzu, nie znam go; widzę je, ale nic o nim nie wiem. Majster Errico lubi ze mną rozmawiać, poprzedniego pomocnika słuchał niechętnie. Długo mógłby tak rozmawiać, ale dzień to ukąszenie, wzdycha i na koniec mówi jeszcze, że sól morska jest tak samo gorzka jak sól w pocie, i ani jedna, ani druga nie nadają się do makaronu.
W ciemnościach pralni pojawia się Maria. Jej trzynaście lat to trochę więcej niż moje, ona ma już całkiem dojrzałe ciało. Trzy palce zaplątane w kosmyk czarnych, krótkich włosów, no i te jej usta mówiące z pośpiechem, widzę, jak słowa zjeżdżają po ślizgawce jej pełnych warg. Ma na twarzy uśmiech, gdyby nie uszy, śmiałaby się wkoło głowy. Maria umie się już poruszać jak prawdziwa kobieta. Stoję przed nią i czuję, jak kiszki mi grają marsza, mam straszną ochotę na chleb; gdybym tak mógł ugryźć ten kawałek chleba z masłem. Ona mnie częstuje, ale mówię, że nie chcę. Odkryła, że ćwiczę rzut bumerangiem, ciekawi ją to. Słyszy, jak przechodzę obok jej drzwi w drodze na taras. Podchodzi bliżej, wieczór jest ciepły, a ja czuję jej zapach, to czekolada, oregano i cynamon. Wdycham go nosem. To francuskie perfumy, mówi Maria z gardłowym „r”.
Jest ciemno, mocno ściskam drewno bumerangu, pokazuję go Marii. Ona wie, co to takiego, i co można z nim robić. Ale ty go nie wypuszczasz w powietrze. Dlaczego nim nie rzucisz? Bo go zgubię. Na nic ci on, jeśli nie lata. Nie wiem, co odpowiedzieć; ja przychodzę tu na górę tylko po to, żeby ponapinać mięśnie i przymierzyć się do rzutu. Ale pewnego wieczoru moje ramię będzie silne i już go nie powstrzymam, wtedy bumerang poleci. Myślę przez chwilę, a potem mówię: Ty trzymasz na balkonie kanarki i nie wypuszczasz ich z klatki, a moim więźniem jest bumerang. Ale one śpiewają, mówi Maria. A on gwiżdże, mówię, i przystawiam jej bumerang do ucha, żeby posłuchała, jak ścinam nim wiatr. Wcale się nie przestraszyła, śmieje się. Maria rozwiera mi zaciśniętą na drewnie dłoń, dotyka moich palców, przełykam ślinę. Teraz ona trzyma bumerang. Ja cię kręcę, ale on ciężki, mówi, i oddaje mi go z powrotem. Ciężki? Przecież to drewniane skrzydło, jak może być ciężki? Ale ona upiera się, że jest ciężki i do tego parzy. Rozumie, dlaczego ćwiczę, dotyka mojego ramienia: Od kiedy pracujesz, jesteś coraz silniejszy. Spuszczam wzrok. Maria odgarnia mi włosy z czoła i zaczesuje do góry: Patrz na mnie, kiedy do ciebie mówię. Jest ciemno, a Maria coraz bardziej się stawia. Jest ciut wyższa ode mnie, wystają jej już piersi. Stoję tak nieruchomo przez chwilę, a potem uwalniam się od jej palców, wplątanych w moje włosy. Odchodzi, odwraca się i mówi: Przyjdę tu jutro o tej samej porze, muszę ci coś wyznać w tajemnicy. Zostaję sam, wieczór robi się taki przyjemny tu obok tej pralni, wypłukanej w płatkach mydlanych. Nasze mamy piorą tu rzeczy i przemywają rany, kiedy się skaleczymy i leci nam krew. Ściągam pranie i schodzę.
Mama dużo śpi, z dnia na dzień zachorowała na żółtaczkę, jest żółta jak stary czosnek. Nasączam chleb w zimnym mleku, nie wolno mi samemu zapalać gazu, tata poszedł szukać lekarstw, i zanim znajdzie jakąś otwartą o dziesiątej wieczorem aptekę, obejdzie cały Neapol. Bumerang leży tuż obok na kuchennym stole, nigdzie się bez niego nie ruszam, w pracy trzymam go pod kurtką. Pojawiły się nowe sprawy: Rafaniello, Maria i to, że staję się coraz silniejszy. Bumerang pochodzi znad morza, powinien latać, ale na razie pomaga wyrobić mięśnie małemu chłopaczkowi, który ma jeszcze brudne od szkolnego atramentu paluchy, od czerwca pracuje u jednego stolarza i opisuje ołówkiem zdarzenia ze swojego nowego życia na resztce rolki, którą dostał w prezencie od drukarza z Montedidio. A rolka się kręci i widzę już zapisane wszystkie zdarzenia, które po chwili się zwijają.
Majster Errico śpiewa. Kiedy ciężko pracuje, uczepia się jakiejś piosenki i już jej nie puszcza, pochłania ją w całości. Rafaniello też śpiewa, ale po cichu, wewnątrz gardła. Lekko tylko porusza wargami, a w kąciku ust trzyma z dziesięć gwoździków do podeszew. Słyszę go nawet wtedy, gdy rozlega się głos majstra Errica, nasilający się z rana i słabnący w południe, w porze jedzenia. Wdzierający się do środka promień słońca jednym cięciem rozpoławia całe pomieszczenie, a trociny wzbijają się w powietrze i pędzą na spotkanie ze światłem.
Rafaniello nuci melodyjnie, nie zagłuszy go nawet odgłos piły taśmowej, ani też strug, ja i tak wiem, czy śpiewa, czy nie. Jakie pan zna piosenki, pytam. Znał ich całe mnóstwo, ale teraz śpiewa tylko jedną. Rodzice nauczyli mnie nie zadawać za dużo pytań, więc powściągam swoją ciekawość. On milczy długo, akurat tyle, ile potrzebuję na zadanie mu kolejnego pytania, a potem i tak odpowiada. Odpowiada też na pytania, których nikt nie zadał. Mówi, że śpiewa tylko tę jedną piosenkę, i tylko kilka zwrotek. Jej słowa poświęcone są budowie jakiegoś, właściwie nie wiem, jakiego domu, w którym ludzie się modlą. To pewnie kościół, mówię. Nie, to taki dom, w którym ludzie czytają, uczą się i odmawiają modlitwy. Rafaniello uśmiecha się i to oznacza koniec naszej rozmowy. Dzień to ukąszenie, a butów do naprawy cała masa.
Majster Errico mruży oczy ze względu na pył i drzazgi, i robią mu się w kącikach smugi zmarszczek przez to ciągłe przymykanie. Oczy Rafaniella są wilgotne, trze je grzbietem dłoni. Trochę się z nim spoufaliłem: Proszę pana, zdaje mi się, że pan płacze. To przez to powietrze tutaj, mówi, i ten klej, to Montedidio wyciska mi łzy. I ociera oczy. Mówi, że nasze oczy, żeby mogły widzieć, muszą płakać, bo jak nie płaczą, to dzieje się z nimi to samo, co z oczami ryb – kiedy jest sucho nic nie widzą i zasychają ślepe. To łzy, mówi, pozwalają dobrze widzieć. Same się cisną do oczu. Kiwam głową i już czuję szczypanie u nasady nosa i dwie wzbierające łzy. Czuję łaskotanie, jakbym miał się zaraz rozpłakać, odwracam się szybko, wysmarkuję nos w palce i strzepuję to wszystko na ziemię między trociny, a potem zamiatam. Ze zmieszania robię to przesadnie zamaszyście i dorzucam trochę dialektu, który w takich sytuacjach jest jak znalazł: I co się beksisz, mówię do siebie pod nosem, po czym spluwam na podłogę, ale te dwie łzy i tak się odklejają. Zauważa to majster Errico: Te, mały, płaksa ci cieknie, zawór powieki przecieka, i mówi, żebym tak nie stał w głębi pracowni, wysyła mnie do drukarni pana Liboria po pół puszki smaru do maszyn. Na ulicy widzę wyraźniej: skórkę owoców, skrzela ryb, przepołowionego włócznika i cynowy talerz jednego biedaka, który cały boży dzień stoi i nie siada, bo przechodnie też nie siedzą, i brzydzi ich widok żebraka, który prosi o jałmużnę, wygodnie siedząc na ziemi. Rafaniello ma rację, dwie łzy wystarczą, żeby lepiej widzieć.
Pan Liborio daje mi smar i chwyta mnie za pisiorka. Nic nie mogę na to poradzić, jakoś to przeżyję, nic więcej i tak mi nie zrobi, jestem silny i dwoma susami wymykam mu się z rąk. On jest ciężki, powolny, i chwyta chłopców za pisiorki. I chichra się przy tym, a raczej grucha jak gołąb. W drukarni wszystkim zajmuje się sam, żaden chłopak nie chce u niego pracować. Ludzie o wszystkim wiedzą, ale nikt się nie wtrąca, a poza tym pan Liborio robi dobre uczynki, zapłacił jednej sierocie bez posagu za suknię ślubną. W dodatku ludzie mówią też, że od tego jeszcze nikt nie umarł. Żaden to grzech ani wina, jeśli natura się dopomina, tak powiadają. Majster Errico wysyła mnie do pana Liboria, bo wie, że od niego dostanę smar. Ale mówi przedtem: Tylko zaraz tu wracaj, nie zasiedź mi się u pana Liboria. A ja wracam zaraz. Pan Liborio lubi tak sobie dla hecy pomacać pisiorki, ale coś za coś. Dostałem od niego rolkę papieru, co po nim teraz piszę. Na ulicy ani śladu po łzach, widzę znów bardziej na brudno. Trzymam bumerang na piersi, i nie wiem, co by pomacał pan Liborio, gdybym go sobie włożył w spodnie. Wieczorem w domu jest cicho, mama śpi, zjadam umoczony w mleku kawałek chleba, bez mamy nie ma jedzenia, tata żuje chleb z oliwą i pomidorem, witam się z nim i idę na taras, żeby poćwiczyć i ściągnąć pranie.
Po jakimś czasie przychodzi Maria, siadamy pod pustymi sznurami, jestem spocony, a bumerang cały rozgrzany od ciągłego przecinania powietrza. Maria mnie dotyka, bez słowa, dotyka mnie, najpierw po całym ciele, a potem po spodniach. Nie jestem w stanie wykonać żadnego ruchu, mogę tylko patrzeć, chwyta mnie za pewne miejsce, a ja staram się nie zamykać oczu. Mam ochotę je zamknąć, głęboko oddychać, ale biorę się w garść i nie zamykam. Wpatruję się w nią. Skoro nie potrafię inaczej, chcę odwdzięczyć się chociaż spojrzeniem. Jest ciemno, patrzę na jej poważną twarz, ona porusza dłonią w pewnym miejscu, a ja nie rozumiem, co się tam dzieje, teraz na mnie nie patrzy, nie odsuwam się od jej twarzy, nie patrzę tam, gdzie mnie dotyka, jej dłoń jest na jakiejś części mojego ciała, to nie to samo, co pisiorek macany przez pana Liboria. Jest w tym samym miejscu, ale teraz to zupełnie inne ciało wydostaje się na zewnątrz w kierunku jej dłoni, której gładkie palce mocno je ugniatają. Potem Maria nie patrzy już na swoją dłoń, patrzy na mnie, a ja na nią, i powolutku pojawia się na jej ustach uśmiech, a kiedy go widzę, czuję mocne drgania w podbrzuszu, jakbym dostał napadu kaszlu, to coś jak wyrzucony w powietrze bumerang, który wyślizgnął mi się z ręki i mnie opróżnia.
Szukam go, widzę, że leży na ziemi, tuż obok. Maria przestaje, bierze chusteczkę, ociera dłoń, z czego, nie wiem, może z potu, ja robię tak samo, kiedy już skończę ćwiczyć. Moje prawe, ślepawe oko też jest wilgotne, to przez ten wysiłek, żeby je trzymać otwarte. Pochylam głowę i spoglądam na to moje ciało, którego nigdy dotąd nie widziałem w takim stanie, suchy i długi kawałek, trochę wykrzywione w miejscu pisiorka, gdyby nie było obok Marii, która jest spokojna, krzyknąłbym z przerażenia. Ale jest i daje mi buziaka prosto w usta. Jestem grzeczny, jestem cicho, nie pytam, co to było. Ponad nami sznury do bielizny szatkują sierpniowe niebo. Podoba mi się, że nie ma nad nami prześcieradeł ani balkonów, jesteśmy na najwyższym tarasie Montedidio.
Robię to właścicielowi kamienicy, mówi Maria. To znaczy co? Drażni mnie, kiedy o nim mowa, bo właściciel kamienicy to najbardziej wnerwiająca osoba ze wszystkich, jakie znam. Pyta lokatorów: Kiedy mi zapłacicie?, i pyta ich o to, kiedy w pobliżu są inni ludzie, którzy to słyszą. A „kiedy mi zapłacicie?” mówi głośno, tak, żeby ich zawstydzić. To, co zrobiłam tobie, robię też jemu, mówi Maria. Nie odzywam się, żeby nie palnąć jakiegoś głupstwa. Dzisiaj wieczorem chciałam dotknąć czystego ciała, patrzeć na twarz, która na mnie patrzy, która mnie szanuje. Ty jesteś teraz moim narzeczonym i już więcej nie dam się dotknąć właścicielowi kamienicy. Już nic więcej mu nie zrobię, choćby miał nas wyrzucić z mieszkania. Tak ci powiedział? – pytam. Że cię wyrzuci? Nie, mama tak powiedziała, bo mamy długi, przychodzą do nas ludzie i domagają się pieniędzy. Siedzę cicho, choć nie wszystko rozumiem, widzę, że Maria jest zadowolona, że jest tu na tarasie razem ze mną, podoba jej się także bumerang, wykonuje niepełny ruch, jakby chciała nim rzucić, czuje ciarki w dłoni, zdziwiona wykrzykuje radośnie, pyta, jak ja mogę się nim bawić, skoro jest taki ciężki? Jest stworzony do latania, mówię jej, więc nie może być ciężki. A ty nim rzucisz tak, żeby poleciał? Odpowiadam, że tak, a ona pyta kiedy. Jeszcze nie wiem. A jak już nim rzucisz w powietrze, to będę mogła popatrzeć? Nie odpowiadam, bumerang to nie jest żadna zabawa, to wielka tajemnica. Poleci do góry, odrywając się od ramienia, a wszystkie mięśnie, które dzięki niemu urosły, powiedzą mu „żegnaj”, i narobi przy tym hałasu, kogoś wystraszy, a może nawet w kogoś uderzy, i będą wtedy szukać winnego: Czyj jest ten bumerang? A kiedy przyjdą tu potem na górę, na sam szczyt Montedidio, powiem, że to byłem ja, że to ja jestem miotaczem bumerangu. To są moje skryte myśli, Maria nie może o nich wiedzieć. Chwyta mnie teraz za głowę, przyciska ją sobie do piersi, pod nabrzmiałymi wystającymi piersiami czuję jej oddech, a po chwili mocno bijące serce, które przypomina kogoś, kto puka do drzwi, a ja mam ochotę odpowiedzieć: Otwarte!
|
| |