W męskiej prozie

Wiktor Jerofiejew, Mężczyźni, przeł. Małgorzata Buchalik, Czytelnik, Warszawa 2006 (mała proza)


Tom czterdziestu dwóch opowiadań, esejów i szkiców znanego doskonale w Polsce rosyjskiego postmodernisty. W oryginalnych i, jak zwykle, niekonwencjonalnych tekstach myślą przewodnią staje się rola i pozycja... mężczyzn we współczesnym świecie. Mamy tu więc do czynienia ze swoiście pojętym „maskulinizmem”, nierzadko pełnym drwiny i prześmiewczym w stosunku do obiegowego stereotypu macho, zdającego się dominować w kulturze masowej, a także z pełnym kąśliwej ironii „katalogiem” typowo męskich cech i zachowań. Ale kto wie, być może autor odpowiada także na pytanie, co to znaczy być „prawdziwym” mężczyzną?
W skład tomu Jerofiejew włączył także głośny, szeroko dyskutowany w Polsce esej Gdybym był Polakiem...


O AUTORZE

Rosyjski pisarz i publicysta Wiktor Jerofiejew (1947) urodził się w rodzinie radzieckiego dyplomaty (a przedtem tłumacza Stalina), jako dziecko przez kilka lat mieszkał w Paryżu. Ukończył studia na Uniwersytecie Moskiewskim (1970), w 1975 został doktorem nauk filologicznych.
W 1979 był jednym z inicjatorów powstania Metropolu, drugoobiegowego wydawnictwa, w którym poza cenzurą ukazały się teksty radzieckich pisarzy różnych pokoleń (w tym Jerofiejewa). Publikacja spotkała się z ostrą reakcją władzy. Jerofiejewa wyrzucono ze Związku Literatów i objęto zakazem druku (oficjalnie debiutował dopiero w okresie pieriestrojki), a jego ojca odwołano z placówki dyplomatycznej.
Wiktor Jerofiejew (niespokrewniony z Wieniediktem) w prozie rosyjskiej uchodzi za skandalistę i prowokatora. Jego utwory są mocno nasycone erotyzmem, z sarkazmem rozlicza w nich rosyjską historię i mity. Bohaterką jego pierwszej powieści, Rosyjskiej piękności (przetłumaczonej na kilkadziesiąt języków) jest moskiewska prostytutka, w autobiograficznym Dobrym Stalinie kreśli ironiczny obraz radzieckiej wierchuszki zafascynowanej generalissimusem.
W Polsce ukazały się także przekłady jego powieści: Encyklopedia duszy rosyjskiej, Sąd Ostateczny.
Jerofiejew ponadto jest autorem libretta do opery Życie z idiotą Alfreda Sznitkego (napisanego w oparciu o opowiadanie [z tomu] o tym samym tytule).


ROZMOWA: Łagodne porno po polsku i rosyjski hardcore

– Opowiadaniem “Dinozaur Spielberga” z tomu “Mężczyźni” wydobył pan z niepamięci Siemiona Babajewskiego. W jakim celu przypomniał pan autora “Kawalera Złotej Gwiazdy”, powieści będącej skamieliną socrealizmu?
– Pół wieku temu jego nazwisko znał każdy obywatel Związku Radzieckiego, a pewnie i większość mieszkańców krajów demokracji ludowej z Polską włącznie. Literatura była królową stalinowskiej ideologii i wymagała pisarzy idealnych. Siemion Babajewski został takim pisarzem. Po latach zaprosiłem go do swego programu telewizyjnego, gdzie udzielił mi pierwszego w życiu wywiadu. Nigdy nie spisał swoich wspomnień, bo – jak mówił całkiem do rzeczy – nikomu nie są potrzebne. Był szczerym, w gruncie rzeczy miłym, starszym człowiekiem. Bronił swego “Kawalera...”, choć był świadomy, że o wielu rzeczach nie potrafił pisać, np. o miłości. Nie tylko pisać: swojej żonie nigdy nie powiedział, że ją kocha, ona jemu też, bo i po co, skoro wszystko jasne?

– A przeżyli razem ponad sześćdziesiąt lat.
– Dla tego pokolenia zabić kogoś to było jak splunąć, w końcu ci ludzie byli świadkami śmierci milionów. Ale “kocham cię” nie przechodziło im przez usta. “Kawaler...” Babajewskiego to książka zafałszowana jak chyba żadna inna. Powieściowi kołchoźnicy są najszczęśliwszymi istotami na ziemi, Polka wyswobodzona przez Armię Czerwoną nie może zejść z pieca, bo siedzi goła, nie mając choćby kawałka szmaty, by się przyodziać. I tak dalej, i temu podobne. Aleksander Fadiejew po lekturze tej powieści wpadł w przerażenie i w rozmowie z przyjacielem przyrównał pisarza Babajewskiego do kuchennego taboretu. Kiedy jednak “Kawaler Złotej Gwiazdy” kandydował do Nagrody Stalinowskiej, Fadiejew gorąco go poparł. Niewątpliwie książka ta była Mount Everestem realizmu socjalistycznego, choć – paradoksalnie – można by ją uznać za antykomunistyczną. No bo do czego to podobne, by bohater nie mógł zbudować potrzebnej elektrowni wodnej bez wsparcia Kremla. Wszędzie w świecie potrzebny byłby tylko projekt i pieniądze, a w Związku Radzieckim bez pomocy Moskwy rzecz była nie do pomyślenia. Podobnie jak i “kawaler” bez swojej “Złotej Gwiazdy” nie dostałby pokoju hotelowego. Średnio inteligentny czytelnik po paru stronach orientuje się, że taki system funkcjonować nie może. Ale tak to już jest, kiedy autor za daleko posuwa się w konformizmie. Zawsze przedobrzy!

– Polskie doświadczenia z socrealizmem były, na szczęście, znacznie krótsze...
– Ja w ogóle nie rozumiem, dlaczego macie takie doświadczenia. Mogę pojąć Babajewskiego, bo on naprawdę wiedział, co to jest władza sowiecka. Ale że polscy pisarze, którzy powiew stalinizmu, i to leciutki, odczuwali może przez pięć lat, uwierzyli w to gówno, to jest dla mnie nie do wyobrażenia. Przeczytałem na ten temat wiele książek ze “Zniewolonym umysłem” Czesława Miłosza na czele, rozmawiałem z wieloma polskimi pisarzami, między innymi z Tadeuszem Konwickim, którego bardzo cenię, lubię i uważam za przyjaciela. Ale i u niego nie znajduję sensownych odpowiedzi na te, jak się wydaje, podstawowe pytania. Działy się koszmarne rzeczy, z roku na rok było gorzej, a oni nagle uwierzyli w komunizm, Stalina, Związek Radziecki. I to kto!? Polacy, dla których to, co rosyjskie, było kacapskie, złe i wrogie.

– Deklarowali, że ten właśnie, antyrosyjski stereotyp, chcą przezwyciężyć.
– Nieprawda, bo zapomnieli o tym od razu, gdy przyszedł do władzy Gomułka. I wtedy, gdy system stał się mniej represyjny, lepszy dla człowieka, oni zostali antykomunistami. Z nimi było jak z Niemcami w czasach Hitlera. W 1944 roku Klaus von Stauffenberg doszedł do przekonania, że pora zabić Hitlera. Rychło w czas, po lądowaniu aliantów w Normandii. Było o wiele za późno, Niemcy powinni o tym pomyśleć pięć lat wcześniej, w 1939 roku.

– Znalazł się taki śmiałek, Georg Elser.
– Tak, wiem. Hitlerowcy zabili go przed samym oswobodzeniem obozu w Dachau przez Amerykanów. Ale z polskimi pisarzami było jak ze Stauffenbergiem. W ich rzekomym opozycjonizmie wobec systemu komunistycznego nie widzę żadnego heroizmu. Przeciwnie, poszli na łatwiznę, przedtem – no cóż, to mocne słowo – sprzedając się. Można zrozumieć Fadiejewa, Katajewa, Simonowa, ale nie ich. Tak sobie myślę, jak we Wrocławiu w 1948 roku na Kongresie Intelektualistów pisarze sowieccy musieli patrzeć na polskich? Jak na małe dzieci.

– Różnica w literaturze polskiej i sowieckiej była jednak taka, że u nas w 1956 roku socrealizm definitywnie się skończył, podczas gdy u was dogorywać miał jeszcze długie lata. Bo przecież generacja szestidiesiatników nie wyzbyła się jego wpływów?
– A skąd, to byli naiwniacy. Lubię wielu z nich, np. Wasilija Aksionowa, ale im się marzył powrót do norm leninowskich. Ubzdurali sobie, że leninowski socjalizm to w przeciwieństwie do stalinizmu ustrój piękny, sprawiedliwy, i domagali się od Chruszczowa, by zafundował im coś podobnego. On przez jakiś czas przypatrywał im się z pobłażaniem, a potem pogonił. Szestidiesiatnicy wciąż jednak marzyli o humanizmie socjalistycznym, podobnie jak Czesi uczepili się socjalizmu z ludzką twarzą. To jedna wielka głupota, ale taki Aksionow czy nawet Jewtuszenko mógł ujmować swoją szczerością.

– Jewtuszenko szczery? To raczej modelowy przykład literackiego karierowiczostwa.
– Po moim szkicu “J między G i Ł” obraził się na mnie, ale on się obraża na wszystkich. Niepotrzebnie. Za bardo chciał być trybunem ludowym, poetą kochanym przez masy, by nie rzucono mu pewnego dnia w twarz: “A na ch... ty nam jesteś potrzebny?”, pytając przy tym: “Za co przez tyle lat władza cackała się z tobą?”. Cóż, humanizm socjalistyczny sformatowany przez KGB nie mógł mieć przed sobą przyszłości. A szczerość? Sama w sobie nie jest jeszcze wartością, musi być połączona z talentem. Konwicki powiedział mi, że mój “Dobry Stalin” jest właśnie szczery. Przyjąłem to jako komplement. Pokolenie szestidiesiatników było utalentowane, ale nie wolne. Prawdziwie wolnym pisarzem był u nas ktoś inny – Warłam Szałamow. To był facet!

– Wymieniany jednym tchem z Aleksandrem Sołżenicynem autor “Opowieści kołymskich”.
– A powinien być wymieniany oddzielnie, jako pierwszy i największy. Przeżył siedemnaście lat gułagu, później “leczono” go w psychuszce. Dla niego łagry nie były żadną dostojewsko-tołstojowską próbą charakteru, lecz dziewiątym kręgiem piekła, unicestwiającym człowieka fizycznie i moralnie. Sołżenicyn uznał za możliwe opiewać w “Gułagu” duszę rosyjską, a Szałamow wskazał na granicę, poza którą rozpada się wszelka dusza. Było to nowe w literaturze i nie miało wiele wspólnego z polityką; to była metafora życia.

– Do Sołżenicyna ma pan stosunek zdecydowanie bardziej sceptyczny.
– On jest pomnikiem – bo “Archipelag Gułag. Ale jako pisarz... nawet najlepszy “Dzień z życia Iwana Denisowicza” trudno czytać, co dopiero mówić o całej reszcie. Nie rozumiem też milczenia Sołżenicyna. Mam dobre kontakty z jego żoną, wiem, że oglądał mój program telewizyjny, że interesuje się życiem literackim. Ale tyle się wydarzyło w Rosji w ostatnich latach, a on milczał. By w końcu wysokie odznaczenie państwowe, którego przyjęcia wcześniej konsekwentnie odmawiał, wziąć od Putina. Tego nie rozumiem i nawet nie chcę rozumieć.

– Pańska pisarska kariera na dobre zaczęła się w 1979 roku wraz z ukazaniem się samizdatowego almanachu “Metropol”, którego był pan jednym z współredaktorów i autorów, zresztą najmłodszym. Swoją drogą – jak wynika z “Dobrego Stalina” – rozpoczęcie przez pana kariery literackiej równało się zakończeniu kariery dyplomatycznej pańskiego ojca. A pan objawił się jako twórca obrazoburczych, drastycznych tekstów, wcale nie przyjmowanych entuzjastycznie.
– Pierwszym człowiekiem, który je zaakceptował i pochwalił, był Wasilij Aksionow. Dla wielu innych, także moich przyjaciół, stanowiły one szok. Pamiętam, jak dałem Belli Achmadulinie do przeczytania swoje opowiadanie “Papużka”. Za dwa dni oddał mi je jej mąż. Pytam się go: “I jak? Przeczytała?”. “Nawet jej nie pokazałem – odpowiedział. – Gdyby to opowiadanie przeczytała, byłby to koniec naszej przyjaźni”. A teraz moja “Papużka” czy inne opowiadania z “Życia z idiotą” uważa się za klasykę.

– Sądząc po tym, co przeczytałem, nie przepadał pan za Josifem Brodskim i, zdaje się, wzajemnie.
– To był mądry i bardzo utalentowany człowiek, ale niezwykle arogancki. Napisałem o nim esej “Geniusz i małe złodziejstwa”, po którym w Rosji wybuchł potworny skandal.

– O co ma pan do Brodskiego pretensje?
– Literatura to jest mądra gra, a on tego nie pojmował. Nie dziwię się szestidiesiatnikom, bo nie byli za mądrzy, ale on był generałem od literatury i powinien to wiedzieć. Literatura nie może być w stu procentach poważna, a duszą jej winien być – jak powiadam – buddyzm. Tymczasem Brodski był typem depresyjnym, codziennie patrzącym w lustro, czy przypadkiem nie jest chory, nie stary... Nic w tym nie było żywego, energetycznego.

– A kto w ogóle tak w Rosji pisał?
– Chyba tylko Danił Charms, ale jego gra była grą tragiczną. Poza wszelką konkurencją jest Szałamow, bo był pierwszym, który w Rosji powiedział “nie” temu humanizmowi, który proklamowali w literaturze Tołstoj i Dostojewski. A Szałamow pisał: “Nie, kochani. To taka literatura przywiodła nas aż do rewolucji”. W pełni miał rację, co nie znaczy, że Dostojewski pospołu z Tołstojem byli niedobrymi pisarzami, ale koniecznie chcieli być nauczycielami życia. Z tego wyzwolił się dopiero postmodernizm. To od Pielewina, Sorokina i ode mnie zaczęła się w Rosji literatura będąca od początku do końca grą. Śmieszną i straszną zarazem.

– Pańskie spojrzenie na literaturę rosyjską jest niesłychanie krytyczne...
– Skandaliczne.

– To pan powiedział. Niemniej kogo by wymienić, zdążył się już pan po nim “przejechać”. Może Czechowa trochę pan oszczędził?
– Jego wszyscy lubią, bo to był pisarz transparentny, ale też nie buddysta. Tam u niego też na okrągło depresja, a czytać tego dzisiaj – nie da się. O Bułhakowie, nie wiadomo dlaczego tak kochanym przez Polaków, też napisałem kilka słów prawdy, po czym Andrzej Drawicz nie chciał ze mną rozmawiać. Pewne sprawy trzeba jednak stawiać jednoznacznie. Pisarz musi mieć świadomość, że jest instrumentem witalności. Dlatego tak ważny dla Rosji był młody Gorki, który miał w sobie śmiałość, podczas gdy jego rówieśnicy tylko płakali, że carat koszmarny, opozycji nie mamy, demokracji tym bardziej... Literatura nie może być odzwierciedleniem polityki, w żadnym wypadku. Traktować winna o śmierci, Bogu i problemach prywatnych. Tak uważam.

– Czyli co z tradycji literackiej pan by zachował, oprócz Szałamowa i młodego Gorkiego?
– Ależ wszystko. Trzeba tylko wiedzieć, jak co jeść. A ja wiem, bo przypomnę, że zanim stałem się dysydentem i skandalizującym prozaikiem, zajmowałem się historią literatury, broniąc doktoratu z Dostojewskiego i francuskich egzystencjalistów. Ale z całej literatury rosyjskiej najbliższy mi jest, niczym starszy brat, Puszkin. To był skandalista całą gębą!

– Robił większe skandale niż pan z Sorokinem i Pielewinem? Sądząc po tym, co parę lat temu wypisywano o was w rosyjskiej prasie, nie tylko literackiej, to chyba niemożliwe.
– Ludzie na Kremlu bardzo nas nie lubili, w końcu jednak zrozumieli, że to my trzymamy dziś rząd dusz w literaturze i inni podążają naszym śladem. Przełknęli więc gorzką pigułkę, bo musieli. Co do nas, to każdy ma – jak w lesie – swoją polanę i dlatego nie kłócimy się. Sorokin jest genialnym imitatorem stylu, Pielewin bezkonkurencyjnie robi z mitów ludzi i na odwrót. A ja piszę swoje...Ale lata lecą, niedawno obchodził pan 60. urodziny. Może pora ustatkować się, także literacko. Żyją jeszcze moi rodzice, a to znaczy, że wciąż jestem dzieckiem. A po drugie, artystyczną ikoną był zawsze dla mnie Picasso. Nigdy nie nudził się tym, co robił, podobnie jak ja. Może dlatego mi się to udaje, że pisząc utrzymuję się na granicy kilku gatunków. Esej przechodzi u mnie w opowiadanie i odwrotnie. “Encyklopedia duszy rosyjskiej” jest i powieścią, i encyklopedią. Znów “Sąd Ostateczny”, który niebawem będzie wydany w Polsce, pokazuje możliwości, jakie wciąż drzemią w powieści, tylko że zdecydowana większość pisarzy nie umie ich wykorzystać. Współczesnej literaturze brakuje realnej energii. Przecież jeśli mówię o buddyzmie, to nie chodzi mi o szaty i kadzidełka, ale o tkwiącą w nim energię, taką, jaka jest też w rock’n’rollu. Dlatego uważam, że choć nie ma dziś bardziej martwego pisarza od Majakowskiego, to nikogo obecnie tak bardzo nie potrzebujemy jak kogoś takiego jak on.

– To mi się u pana podoba, bo dostrzegam w tym wiarę w literaturę.
– Ja mam nie tylko wiarę w literaturę, ja mam jej świadomość. Wiem, że może być wielka i prawdziwa, ale nie bardzo wierzę we współczesnych pisarzy. Może dlatego tak mnie ucieszyły słowa Stanisława Lema, który w “Tygodniku Powszechnym” napisał, że na taką powieść jak “Dobry Stalin” czekał od lat. Dla mnie w ogóle ważne jest, co piszą o mnie Polacy, bo krytycy rosyjscy to złe psy, a w związku z tym muszę zachować młodzieńczy dynamizm, rozumie pan.

– Sądzę, że pańska popularność u nas bierze się z tego, że nie mamy swojego Jerofiejewa.
Istotnie, nie widzę w Polsce pisarza, który mógłby napisać “Encyklopedię duszy polskiej”. W Niemczech też nie ma kogoś takiego i oni o tym wiedzą.

– Pańska gra ze słowem jest zarazem grą z czytelnikiem, bo przecież “Dobrego Stalina” można potraktować jako pańską spowiedź z całego życia i... bardzo się pomylić.
Pozostawiam czytelnikowi duży margines wolności. Uważam go za partnera, pisarz nie może pisać dla mas, dla rzesz ludzkich, niezależnie od nakładów jego książek. Musi być dialog tego, który pisze, i tego, kto czyta. A „Dobry Stalin” jest tyleż powieścią, ile autobiografią.

– Spogląda pan na Rosję i Rosjan inaczej niż większość pańskich rodaków. Dzieciństwo spędził pan we Francji, a potem bulwersował Rosjan stwierdzeniem, że bliższe są panu paryskie kasztany od rosyjskich brzóz. Pierwsza pańska żona była Polką, pomieszkiwał pan w Warszawie. Teraz krąży pan między Moskwą, Nowym Jorkiem, Tokio.
– To nie jest najważniejsze, uważam bowiem, że czas literatur narodowych: rosyjskiej, polskiej, francuskiej, niemieckiej i każdej innej, się skończył. Mnie pomaga to, że wszystko staram się widzieć w dwu lustrach: europejskim i rosyjskim.

– Aż tak oddziela pan Rosję od Europy?
– Bo to nie jest Europa, a powiem też, na co pan się obruszy, że i Polska Europą nie jest. I nie tylko Polska. Niedawno byłem w Finlandii razem z waszym młodym pisarzem Michałem Witkowskim i pokazałem mu jakiegoś człowieka, który nie jadł, lecz żarł: “Widzisz – powiedziałem – od stu lat nie mają już Rosjan u siebie, a wciąż o Europie mogą tylko pomarzyć”. Zawieszenie Rosji między Wschodem a Zachodem to jednak też niemały atut. Europa to nie pojęcie geograficzne, lecz styl życia. To wspaniałe dziedzictwo kultury, ale również dziwny brak czegoś, co jest dla mnie niezbędne – metafizyki. A tej akurat w Rosji jest aż nadto. Ja nie jestem człowiekiem Cerkwi, nawet nie uważam siebie za kogoś religijnego, ale metafizyka jest mi potrzebna, a w Europie jej nie znajduję. Komfort jej nie zastąpi.

– No, komfort łatwiej dziś znaleźć w Moskwie niż gdzie indziej.
– Nie zaprzeczę. Warszawa dziś przy Moskwie to wieś. Mówię o tym z przykrością, bo mam jak najlepsze wspomnienia z Polski. 30–40 lat temu polska kultura miała niebywale wysoką pozycję, mieliście znakomitych twórców, my zresztą też: Okudżawę, Wysockiego, Aksionowa. Lubiliśmy się wzajemnie, a dla nas każdy pobyt w Polsce miał ten jeszcze walor, nie do przecenienia, że u was była łagodna komunistyczna pornografia, czasem nawet podana z pewnym wyrafinowaniem, smakiem, a u nas, co tu mówić – hardcore.

[Rozmowa Krzysztofa Masłonia z Wiktorem Jerofiejewem, „Rzeczpospolita”]


OPINIE

„Wiktor Jerofiejew dobrał się w Mężczyznach do skóry rosyjskim facetom. Ściągnął z klientów kalesony i onuce, wyśmiał i zostawił gołych na mrozie, a potem sam stanął obok nich w ramach męskiej solidarności.
Wiktor Jerofiejew od dawna boryka się ze swoim narodem.[...] Mężczyźni to zbiór felietonów, wspomnień, krótkich fragmentów prozatorskich. Niby nie wiążą się ściśle ze sobą, próbują jednak odpowiedzieć na pytanie, jak to się stało, że kobiety wyszły z sowieckiej katastrofy stosunkowo mało poranione, faceci zaś to istni inwalidzi wojenni - pełni kompleksów, zapijaczeni, nieprzystosowani, bezradni jak dzieci zagubione we mgle. Rosjanie wszystko mają trochę większe niż Polacy. Dłuższe rzeki. Wyższe góry. Większe pieniądze. Problemy też większe. Wobec tego i totalitarne zamieszanie wokół płci musiało być potężniejsze. Warto pamiętać, że realny socjalizm był w sprawach męsko-damskich skrajnie pruderyjny - nie było mowy o jakiejkolwiek dyskusji na temat seksu.
Ludzie mieli się z iście robotniczą obojętnością zajmować produkcją nowych obywateli. Również emancypację kobiet przeprowadzono w specyficzny sposób - pozbawiając płeć piękną jej atrybutów, sadzając na traktor i przy taśmie w zakładach mięsnych. Mężczyznom zaś odebrano ich główny życiowy argument - obowiązek utrzymania rodziny. Sfrustrowani nową sytuacją faceci pili i podpierali ściany, a kobiety miały na głowie i pracę, i dzieci, i dom. I mężów. Z czasem wypracowano specyficzny układ między płciami: mężczyźni zostali objęci kategorią „dużego dziecka”, zaś kobiety - „zarobionej baby”. Gdy ten świat z hukiem się zawalił, tylko „zarobione baby” umiały żyć. "Duże dzieci" z definicji były skazane na klęskę. U Jerofiejewa znajdziemy wszystkie te diagnozy, podane w formie komicznej, ukryte wśród lapidarnych, ostrych, krótkich zdań człowieka, którego owa sytuacja bardzo irytuje, ale który - z drugiej strony - jest pełen najszczerszego współczucia.”
[Piotr Kofta, „Dziennik”]

„Nieduży tomik Mężczyźni zawiera felietony, eseje, małą prozę z ostatnich lat. To Jerofiejew, jakiego najbardziej lubię: prześmiewca, erudyta, wnikliwy obserwator. Zda przewrotną relację z wycieczki do Pustelni Optyńskiej, omówi 40 modeli nocnego życia, podpatrzy nudystów wszystkich krajów. Jako literaturoznawca z tytułem doktora uszczypnie Jewtuszenkę, Brodskiego, Sołżenicyna. Obrazoburczo zasugeruje, że reputację Bułhakowa uratował Stalin. W grafomanie i lizusie Babajewskim (trzy nagrody stalinowskie za trzy części Kawalera Złotej Gwiazdy) dopatrzy się motywów antyradzieckich. Jako eksportowy kosmopolita w Laponii nieoczekiwanie pokocha ojczyste brzozy. Jako polonofil żartobliwie wytknie nam kompleksy i fobie antyrosyjskie (szkic Gdybym był Polakiem).
Ton książce nadaje analiza natury Rosjanina, swoisty suplement do Encyklopedii duszy rosyjskiej z akcentem na przypadłości męskie. Z bólem serca autor rejestruje kapitulację własnej płci. Kobieta, której wszechmoc opiewał jeszcze Mikołaj Niekrasow (wejdzie do płonącej chaty i konia zatrzyma w biegu), wytrenowała przez stulecia mięśnie i psychikę. Wyemancypowana zażądała orgazmu. A tu komiczny mąż szura kapciami w kuchni. To brzuchaci wojacy przegrali wojnę czeczeńską. A najwyżsi urzędnicy w przykrótkich skarpetkach - lepiej nie mówić! 'Kto winien upadku rosyjskiego mężczyzny? Komunistyczna władza? Tak, ale komu zawdzięczamy tę władzę? Rosyjskiemu mężczyźnie'...Nie śpieszmy się jednak z kondolencjami - Jerofiejew powiewa białą flagą, ale jego autodafe świetnie się sprzedaje. Jest zarazem autoreklamą mężczyzny w wieku balzakowskim. Oczywiście pod warunkiem że osiągnął sukces, wystawił swój spiżowy pomnik: 'Jeśli facet się spełnił, dostaje skrzydeł, wszystko przed nim i nigdy się nie stoczy. I będzie piękny. I piękne kobiety same z siebie pociągną do jego ciekawej energetyki, wianuszkiem'”.
[Anna Żebrowska, „Gazeta Wyborcza”]

Mężczyzna zaczyna się od porannej erekcji. Erekcja przychodzi znikąd, na własne życzenie; erekcja nie wybiera. Miło jest wiedzieć, że sprowadza do wspólnego mianownika moich przyjaciół i wrogów, że rozbraja ich w łóżkach - tak zaczyna się pierwszy z esejów [...]. Rosyjski pisarz w niemal każdym z nich z zamiłowaniem, tak jak w przytoczonym fragmencie, nie tylko śmieje się z mężczyzny i jego „atrybutów”, ale również obala mit macho. Jakby tego było mało, uwziął się też na patriarchat (szczególnie w rosyjskim wydaniu) i twierdzi, że władza mężczyzn wcale nie prowadzi do szczęścia całego świata doczesnego.
Nie jest jednak tak, że Jerofiejew chce zrzucić mężczyznę z piedestału. To chłop sam się zrzuca, a pisarz daje mu tylko ku temu powody. W dzisiejszym świecie rola mężczyzny według Jerofiejewa została przedefiniowana. Wyjątkiem nadal pozostaje Rosja, w której komunizm dokonał niebywałego spustoszenia. Kultura rosyjska stała się kulturą kryminalną, gdzie kobieta została zamieniona w babę. Kto na tym ucierpiał? Wiadomo, że nie tylko kobiety. Co z tym począć? Może na początek kupić kwiaty i prezerwatywę? - radzi Jerofiejew. Puenta może śmieszna, ale w kontekście wizji rosyjskiej rzeczywistości, którą kreśli przed nami pisarz, również prawdziwa.
Lecz nie tylko męskość jako taka i stosunki z kobietami są tematem rozważań Jerofiejewa. W esejach znalazło się również miejsce dla Europy Środkowej, Bacona czy Gogola. Tomik zawiera także głośny tekst „Gdybym był Polakiem”, w którym autor bez pardonu rozprawia się z... własną ojczyzną: Gdybym był Polakiem, nienawidziłbym wszystkiego, co rosyjskie, i nieskończenie tym gardził. Rosja i Polska to według autora dwie różne kultury i cywilizacje. Nie jest już tak jak kiedyś, gdy dumą było mieć w Rosji babkę Polkę. Czasy te już się skończyły. Nadszedł moment, kiedy oni patrzą na nas z góry, a my na nich z obrzydzeniem.
Ogólnie rzecz biorąc, tomik to zgrabny, dowcipny, momentami refleksyjny. Dokładnie taki, do jakich przyzwyczaił nas Wiktor Jerofiejew. „Mężczyźni” to raczej ponura wizja dzisiejszego świata, choć autor przekonuje, że nie jest tak źle, bo „martwy mężczyzna jest mniej straszny niż jakiekolwiek inne zwierzę”.
[Max Fuzowski]

Wszystkie utwory z tomu są niezwykle krótkie – rzadko przekraczają 2–3 strony. Ta maksymalna kondensacja treści sprzyja humorowi Jerofiejewa. A jest to humor bezlitosny. Autor posługuje się ironią i groteską – najtrudniejszymi chyba odgałęzieniami satyry. Posługuje się z ogromną wprawą i zaangażowaniem. Żarty autora są rubaszne, pieprzne, mocne. Sarkazm przeplata się z uciechą, witalizm towarzyszy radosnej złośliwości. Humor nadzwyczaj inteligentny, cięty język i pewność siebie składają się na znakomitą satyrę. Jerofiejew zresztą zachowuje się jak doświadczony karykaturzysta – kilkoma zdecydowanymi ruchami kreśli zadziwiająco trafne – a przy tym nieco wynaturzone – portrety. Ułuda rzeczywistości prezentowana w odbiciu z krzywego lustra pozwala dojść do interesujących diagnoz na temat społeczeństwa.
Antoni Słonimski mawiał, że dowcip jest bronią. Jerofiejew wyrusza więc z dowcipem-orężem na krucjatę przeciwko zaściankowości, zacofaniu, przeciwko stereotypom i – ku mojej cichej radości – przeciwko feminizmowi. „Gdybym mógł, ścinałbym kukuri łby histeryczek i psychopatek, neurasteniczek i innych adwentystek dnia przedmenstrualnego”. Jerofiejew walczy z przesądami na temat obu płci – czasami też je podsyca („Mężczyzna zaczyna się od porannej erekcji. W większości przypadków na niej też się kończy”). Wygłasza poglądy kontrowersyjne, prowokujące i buntownicze. Przy tym – często bardzo trafne i ironiczne. Teksty korespondują ze sobą, składają się na jedną ocenę sprzeczności między światem kobiet i mężczyzn. Jerofiejew twierdzi „mężczyzna składa się z wolności, honoru, przerośniętego egoizmu i uczuć”, by w innym eseju powrócić do tematu i napisać „,mnóstwo kobiet składa się wyłącznie z pretensji”. Ryzyko uogólniania świetnie pasuje do wymowy całości tomu. Obok zagadnień damsko-męskich w „Mężczyznach” powracają szkice i eseje na temat markiza de Sade’a, Francisa Bacona, Borysa Pasternaka. Zdarzają się też absurdalne zestawienia – np. Sołżenicyna z Jamesem Bondem.
Zbiór opowiadań to również rozprawienie się z radzieckimi i rosyjskimi wadami, próba oczyszczenia kultury, albo przynajmniej – zwrócenia uwagi na to, co złe, niewygodne i wstydliwe. Wśród szkiców znalazł się także esej „Gdybym był Polakiem”, poruszający temat stereotypów i wzajemnych animozji w stosunkach polsko-rosyjskich. Jerofiejew wylicza, jak traktowałby i widział Rosjan, gdyby urodził się w Polsce, dokonuje więc podwójnej zamiany perspektywy. Autor nie boi się tematów trudnych, umie wytykać błędy, ale i do błędu się przyznać. Ocena rzeczywistości bywa przykra i bolesna – jednak powraca z całą szczerością, podbarwiona dodatkowo ironią. Epidemia samych gnojów to przecież – poza atakiem na mentalność, próba zmiany języka. Wiktor Jerofiejew zresztą posługuje się własnym, niepowtarzalnym stylem, nie ulega modzie – sam chce ją tworzyć. Nie boi się oryginalności, daje nawet satyryczny przepis na to, jak być oryginalnym. Jego podstawowy zarzut wobec rosyjskich mężczyzn to fakt, że nie mają oni własnego stylu. Rozprawia się ze sztucznością, fałszem i obłudą – paradoksalnie przybierając maskę burzącego schematy błazna.
Jerofiejew zauważa, że „artysta nie ma wieku. Tym góruje nad całą resztą ludzi”. Wytyka różnice między mężczyzną i facecikiem, ubolewa nad tym, że „niektóre części męskiego ciała do dziś nie zostały nazwane, albo nazwano je byle jak”.
Książka Wiktora Jerofiejewa to przede wszystkim źródło doskonałej zabawy, świetna lektura, prowokująca do refleksji (a feministki doprowadzająca do szału). Niebanalna i ciekawa.
[Izabela Mikrut]