Między wersatami
|
Michał Sufin, Warszawskie wersety, Czarne, Wołowiec 2006 (Linie Krajowe)
1. Przekleństwa młodości
Zaniża się poziom (wieku) debiutantów w polskiej prozie. Czy z korzyścią dla przeciętnego, współczesnego czytelnika, który wie o świecie książkowym i wymaga od niego coraz mniej? Pewnie tak. Dlatego autorzy nowych pozycji uniżają się przed tłumem nieoświeconych półanalfabetów: tworzą beletrystykę miejscami populistyczną, nieliteracką – dla pamiętających istotę decorum – ale bezpieczną dla odbiorcy... Przecież ów produkt nie ma najczęściej możliwości zarażenia potencjalnego odbiorcy inteligentną (anty)estetyką. W coolturze masowej preferuje się minimalizm: pisarskiego sztafażu, używanych środków artystycznych, fabularną przejrzystość i ostateczną przewidywalność. Bo trzeba znaleźć empatycznego widza, partnera czy konsumenta pokrętnej „idei”. Dobra niegdyś robota w rękach pisarza dezawuuje się samoistnie... jeśli nie znajdzie sposobu na odciśnięcie autorskiego piętna na (anty)dziele. Wtedy dopiero ma szanse zaistnieć w obiegu czytelniczym i wyścigu o status literata. O ile to słowo dla kogoś jeszcze brzmi dumnie.
2. Młodzi, zdolni, autystyczni?
Z tą – ogólnikowo przedstawioną, ale bez krytyki personalnej – strategią poczyna (sobie) karierę Michał Sufin, rocznik 83. W swoim debiucie książkowym postępuje jednak dość ryzykownie. Stawia bowiem na opowiadanie krótkich historyjek, rwanie wypowiedzeń z zaćpanego teraźniejszością umysłu narratora i... nic więcej. Żadnego głodu do/opisania lęków współczesności, młodych – duchem i ciałem dywersantów z życiowej dojrzałości. Tylko zabawa w klabingowe peregrynacje, ociekający perwersją i pustą fizycznością seks, zalewanie (się) alkoholem, nadużycie dragów, a na koniec – poczucie (własnej) beznadziejności w oczach dorosłych.
Dostrzeganie tych elementów dojmuje i determinuje czytanie burleski młodego warszawiaka. Ale autor sam jest sobie winny. Zamiast skupić się na konkretnej fabule (droga do zaspokojenia męskiego pożądania w płci pięknej), problematycznym wątku czy temacie przewodnim, pierwszoosobowy narrator woli snuć przyczynki do portretów z(a)jaranych mieszkańców stolicy, wciela się w role wykolejeńców, przedstawiając wycinki z ich współżycia z otoczeniem, reagowania na świat. Sufin stawia na surrealistyczne obgadywanie gawiedzi, antybohaterów jak Atomówki i Emenemsy (Niepoprawna Politycznie, niejaka Ona, Symetryczna Koleżanka Zen od Zażegnywania Konfliktów), „wściekłe lesby wampirystki”, „naćpane ptasie pojeby, szukające tanich wrażeń”... Dominuje zatem mieszanka charakterów (gdyby uznać, że postaci w introspekcji odkryłyby jakieś inne wnętrze niż narządy uwidaczniane podczas wymiotów, wydalania plwocin i innych obleśności), brak ładu i składu w konstrukcji całości z tych prozaicznych maleńkości psychologicznych. Wszystko zaś przyprawione „czystą ironią, fabułogenną”... Przecież trzeba dać krytykowi powody, „żeby tylko włożył” książkę do kanonu „specyficznej odmiany literatury dla młodzieży” albo wyklął ją – jak niegdyś Szatańskie wersety Salmana Rushdiego, do których warszawiak prowokacyjnie odwołuje się w tytule o/powieści. Autor Warszawskich wersetów nie jest chyba świadomy faktu, że jego piekielnie kontrowersyjny, ale zdolny warsztatowo „poprzednik” stworzył powieść wielowarstwową, prowokującą i zamysłem, i misterną kompozycją. Stwierdzam z premedytacją, że nowy przedstawiciel Linii Krajowych z Czarnego poszedł na łatwiznę... Wybrał wpis do historii literatury poprzez znalezienie się na cenzurowanym za młodzieńczą nieprzyzwoitość w wyrażaniu (się), pod patronatem niezależności i wolności słowa, także bez większego znaczenia. Można i tak, ale z gorszym skutkiem artystycznym. Na nic tłumaczenia w stylu:
„– Ja to jestem dobry chłopak, tylko ludzie mnie wkurwiają...” (s. 102).
3. Dzieci śmieci
Sufin pisze impulsywnie, z chwilowej potrzeby wyładowana się na fragmencie prozy [właśnie, kompozycyjną rozlazłość i nietrzymanie się kupy Warszawskich wersetów widać jak na dłoni]. Krótki, jak sądzę, namysł poprzedza jego „stajling”, nie zawsze logiczną i wymowną ekspresję przechodzącego nieustanne metamorfozy narratora („Ja nim nie jestem”) i bohaterów. Wprawdzie czyni to ich mowę mocno nacechowaną stylistycznie (zajawkowe kwestie dialogowe, intrygująca – choć manieryczna – wulgarność, nagminnie przewijające się obscena w obrazowaniu, barbaryzmy), zindywidualizowaną, ale bez efektu dla całości o/powiastek. „Ludzie byli książkami” dla studenta UW. Dlatego wysłuchał jednym uchem i niechlujnie spisał (w cykl slajdów) ich wybrane doświadczenia, urywki z pojenia marnym żywotem warszawki. Tak powstała galeria wymownych postaci zaangażowanych w dzieło 23-latka... A zaliczają się do niej prawdziwe ikony profanum: Dałniory, mohery, pedały, lesbijki, dziwki, nimfomanki, fetyszystki... Cynizm, gryząca ironia w postępowaniu z czytelnikiem i obserwatorem, groteskowy autorze!
4. Dirty dancing
Co ważne i zastanawiające, Sufin nie odnotowuje mowy ulicy czy środowiska (jak autorka Wojny polsko-ruskiej), lecz swoiście przetwarza lub ulega nadkreacji, kombinuje i gra mową – wydawałoby się przyzwoitym – marginesu: z pogranicza uzusu językowego i ochoczo łamanych norm obyczajowych, poprawności politycznej:
„Buchwald wyglądał jak obozowo-koncentracyjny niemiecki wyrzut sumienia. Żartobliwa pocztówka z Auschwitz: «Sorry za Holocaust! Dajcie pyska!» (po cichu dodane, że kiedyś do ziemi wam te pyski przybijemy!)” (s. 15).
„– Śniło mi się, że pieprzę mamę [...]. I jeszcze, że na końcu mam wielki wytrysk z gówna, którym ją zabijam” (s. 114–115).
„– Będę gwałcił muzyką, Didżej Lejdi Penis, Didżej Dżender Psikus – oto jestem na wizji! [...]” (s. 128).
Pewne kwestie bohaterów Sufina nastawione są na tani skandal i mało realistyczną prowokację. Młody prozaik szuka uciechy tekstualnej w przetwarzaniu bluzgów („potrzeba redystrybucji wkurwienia”?), ironicznych lub pustych w swym cynizmie przegięciach językowych, mających rozruszać „impotencjalnego” czytelnika. A nie wolno mu? Przecież bohaterowie kolegi Nahacza ledwo chodzą – nawaleni używkami młodości, postaci koleżanki Masłowskiej wojują poprzez fristajl lub wyrażenia z rynsztoka... Wybór modelu pisania jest domeną/prawem autora. Ale odczuwający głód jakości czytelnik odniesie się do niej krytycznym okiem... z dez/aprobatą?!
5. Na ludowo, czyli po warszawsku
Przyczyn kompozycyjnego rozchwiania i werbalnego rozhukania Warszawskich wersetów można szukać między innymi w celowej (?) antyfabularności. Autor stawia na retorykę fragmentu. Kawałkuje tekst, ponieważ w obrębie małych zbitek słownych, prozaicznych cząstek łatwiej mu się poruszać, budując napięcie wewnątrz kolejnych wypowiedzeń. Fraza intrygująco lub irytująco się w nich rozwleka, tracąc czasami sens, bądź jest szatkowana, gdy regułą opowiadania czy opisu zostaje nagromadzenie, wyliczenie nacechowanych epitetów i przekleństw młodości.
Przedarłszy się przez zasieki mowy potocznej, znajdzie jednak czytelnik – nie taki absurdalny – wątek przewodni książki: kontakty damskie i męskie. Główny bohater i narrator Sufina wyrywa się z przytłoczonego osobą matki domu i krąży po stolicy, obcuje z jej ledwo pełnoletnimi obywatelami lub ich karykaturami, żeby w końcu (tj. na 132. stronie) Ją, zagadkową miłostkę z sennych wizji, odnaleźć. Dziewczynę, która okaże się... lesbijką. Ona przynajmniej raz ulegnie pokusie – mężczyźnie słodkiemu jak „cukierki amiko” konsumowane w ciemnym kinie:
„Syczałem z językiem wtulonym w jej szczękościsk. I jeszcze długo, długo trzymała mnie zębami, a ja ją za rękę i tak wysiedliśmy z tramwaju, i tak szliśmy ulicą. Z nikim nie potrafiłem chodzić tak blisko, na odległość języka, i się nie obijać” (s. 133).
Oniriada ani jej fizyczne skutki nie trwają długo z powodu przerwania bliskich kontaktów pary młodych przez patrol „Służb Porządkowych”. Tu urywa się opowiadanie Sufina dla widza. Ostatnie zdanie. Kropka.
6. Sexuality
Warszawskie wersety zaspokajają tylko wybrane potrzeby figlarnej młodości czytelniczej. Spodziewany los odbiorcy książki człowieka, który „głupi był w całej tej sprawie”, tj. pisaniu, od początku do końca? Poniekąd. Ale kara za nieudane igraszki słowne spotyka też narratora – zadufanego w sobie homofoba bez ludzkiego oblicza. Nie stworzył bowiem wielu sytuacji do uwiedzenia lekturą! Bohater miałko przeżuł niby-literackie zmagania z Pseudo-Gejem Debilem, dziwkami i alfonsami podczas imprezy „Super Gerls and Romantik Bojs”. Wprawdzie z werwą podrywa się do mówienia o bijatykach i zwałach, jednak pozostałymi historyjkami towarzyskimi nie skusi prędko. A wystarczyło popracować nad formą wyrażania np. seksualności, obmyślić strategię pisania inną niż „dżender studies nie z tego świata”:
„– Pedalstwo grasuje! [...] Atakują ze wszystkich stron. [...] Plułem na zły urok, żeby mi się tu żaden nie przypierdolił. Rzygałem na samą tę myśl z odrazą” (s. 81).
Zaglądanie do potencjalnych postaci „przez szparę, od dupy strony” nie dało pożądanego efektu. Anty- i pseudoerotyczne, niegrzeczne gierki Sufina (z czytelnikiem) pozbawione są ukonstytuowania przez pod-teksty, jakąkolwiek wizję świata... nie/przedstawionego. Nawet ze skrzywieniami, przerysowanego, absurdalnego, do obalenia.
Doceniam odwagę młodego prozaika, który postawił na wariację językową, miejscowo rozczulającą ekscentryczność zamiast obmyślnej i perfidnej konstrukcji. W ten sposób doprowadził jednak Warszawskie wersety do „kresu formy”, ledwo przyswajalnej praktyki opowiadania. Najlepsze u Sufina jest to, co zapisane w hiperekspresyjnych dialogach, monologach przechodzącego nieustanne metamorfozy narratora oraz w surrealistycznej galerii współczesnych antybohaterów: bez projekcji zmiany czy innobytu.
7. Polska szkoła czytania i pisania
Wydawca Warszawskich wersetów twierdzi (na wyrost), że mamy do czynienia z „szaleńczą groteską nawiązującą do najlepszych tradycji Witkacego i Gombrowicza”. Autor noty chyba nie przeczytał uważnie tekstu młodego warszawiaka przed opublikowaniem oszczerczej wobec obu panów treści. Żeby trafnie porównywać utwory „klasyczne” z nowinkami, wypada najpierw poznać zakres wykorzystywanej terminologii, przeczytać książki poprzedników ze zrozumieniem... A później domniemywać związków tematycznych, formalnych. Co do autora: Michał Sufin nie zaznał wielości genologiczno-stylistycznej groteski w teorii ani nie obdarzył nas novum w swej praktyce – nazwijmy ją umownie – artystycznej. Powinien zatem czym prędzej nadrobić lekturowe zaległości, wczytać się w domniemanych poprzedników – ich posługiwanie się konwencją (?) w strategii jednak do bólu autorskiej. Zanim doprowadzi do granic absurdu własną formę – niezbyt literacką!
Tekst opublikowany w czasopiśmie kulturalno-naukowym „Podteksty” 2007, nr 1.
|
| |