Kobieta kobietom zgotowała ten los...
|
Agnieszka Drotkiewicz, Dla mnie to samo, Lampa i Iskra Boża, Warszawa 2006
1.
Po lansiarskim i sceptycznie przyjętym przez krytykę Paris London Dachau przyszedł czas na nową propozycję Agnieszki Drotkiewicz. Tym razem rzecz dotyczy zbiorowego piekła kobiet. Zamiast teatrzyku porzuconej przez mężczyznę kiepskiej aktorki mamy do czynienia w Dla mnie to samo, bo taki tytuł nosi pozycja, z czterema postaciami skażonymi pierwiastkiem żeńskim i dwóch zwyrodnialców płci męskiej. W tle krąży „narrator wszechwiedzący”, czyli na przemian immanentny twór tekstowy (nieudolnie zresztą zgwałcony wstawkami meta), oraz współuczestniczka zdarzeń, świadcząca o zajściach narratorka pierwszoosobowa bliska... alter ego pisarki, rozmawiającej się przy okazji z guru, w swoim mniemaniu, od młodej literatury i krytyki politycznej – Sławomirem Sierakowskim („kto połknął język, ten puści pawia”).
2.
Już na początku wypada zaznaczyć, że nowa Drotkiewicz nareszcie zbliża się do struktury powieści, więc fabułka i kwestie problemowe Dla mnie to samo – wieszczone m.in. we wrześniowej „Lampie” („zdecydowanie wolę być zaklasyfikowana jako tzw. pisarka krytyczna niż jako panienka kontemplująca swój lakier do paznokci”) – będą łatwiejsze do rozszyfrowania podczas lektury niż w debiucie!
Chociaż i tym razem mozaikowość dotknęła warstwy tekstualnej, widać poszukiwanie równowagi między aplikowaną dawką cytatów, parafraz, szafowaniem cudzą nomenklaturą (seryjna Moda na sukces, „zwał” i „bełkot” from Shuty), danymi osobowymi historycznych już osób (państwo von Kleist, Fryderyk Engels, Anaïs Nin, Max Frisch), nawiązaniami nominalnymi a autorską opowieścią. Łatwo wyszczególnić linię fabularną i wątki poboczne... Sceny z życia kobiet rozgrywają się w szpitalu, bibliotece, dusznym domu (jeszcze, choć nie wiadomo, jak długo, nie umarłych za sprawą najbliższych – kobiet) i medium nazwanym „TV Pokuta”.
3.
Autorka postanowiła wdać się w dyskusję z literaturą krytyczną spod znaku Michela Houellebecqa (głód ciała i jego wariacje), wypowiedzieć się na temat „złego języka” [1] w kwestii kobiecej poprzez odwołania do Elfriede Jelinek (rodzinny matriarchat), Ingeborg Bachmann (zadawanie cierpienia), opowiadając o trudach współżycia w zamkniętej przestrzeni – „domu”. Przede wszystkim jednak Drotkiewicz podejmuje trud opowiedzenia – swoimi i cudzymi słowy – o kształtowaniu się i zwalczaniu (lub nie) chorobliwych relacji damsko-damskich.
Stylistycznie zmienna (od skołatania po perfidię), łamana i regresywna jak u Streeruwitz fraza usiłuje płynąć, ulegając ciągłym tąpnięciom w czasie inskrypcji. Język niemożliwości wyrażenia siebie i innych przeniknął rozhulaną, migawkową narrację o demonicznej matce (Danuta), jej pogrążonej w poczuciu niższości, stłamszonej córce Adeli oraz ich rozpasanej seksualnie lokatorce – Ninie („ta kurew”, „Ulubionym performance'em [...] jest jej autorski monodram Nastazja Filipowna to ja”). By przekonać, że „kobiety kobietom zgotowały ten los”, czyli same sobie też to uczyniły!, autorka epatuje niepospolitym, niezasłużenie prymitywnym okrucieństwem (transkrybowana relacja matka – córka wydaje się niepotrzebnie zacofana aż do czasów pisania Jelinek!), konstruuje bohaterów tylko pozornie naszych czasów, bo umieszczonych w ramce współczesności według autorki. Dla zwiększenia liczebności osób dramatu i ich siły rażenia nagromadzonym osobliwie pesymizmem Drotkiewicz dopowiada historie nie(u)danych związków przedstawicielek płci żeńskiej z innej „kasty”: czternastolatki o „zdeformowanej twarzy”, karmionej „watą cukrową [...] piosenek o miłości” i oczekującej na operacje plastyczną, która uczyni z niej piękność, a niewyżyty operujący, dr Roman, się w niej zakocha, oraz rozwiedzionej dziennikarki Renaty Pokuty, która wiedzie podwójnie emocjonujące życie – w real life (po związku z Grzegorzem Perkiem) i na szklanym ekranie. Wszystkie bohaterki ślepo zawierzyły „korporacji miłość™”, przez co każdego dnia towarzyszy im nie(ś)wiadomy lub z przymusu skrywany pod maską grzeczności gniew, skłonność do depresji, smutek – nieodłączne wątki kobiecej egzystencji. Te ścieżki nie-życia starała się zarysować warszawianka. Ale znowu nie wyszło podług zamierzeń.
Szkoda, ale patchwork Drotkiewicz żeńskości w literaturze się nie przysłuży. Piekła codzienności niezdatnych do współżycia, zdanych tylko na siebie kobiet nie wystarczy nakreślić szarym ołówkiem zamiast kredki do ust. Jego elementy, jako świata przedstawianego, trzeba umieć nazwać i oprowadzić przezeń czytelnika...
[1] Z Wykładów frankfurckich Ingeborg Bachmann.
Tekst przygotowany dla dwutygodnika internetowego „artPapier” (2007, nr 3).
|
| |