Taniec z Gwiazdą

Gilad Atzmon, Moja jedna jedyna miłość, tłum. Agnieszka Nowakowska, Czarne, Wołowiec 2008


Pojawił się konkurent dla Etgara Kereta i jego literackich ziomali! Bohater artystycznie pozytywny – choćby w negatywach. „Izraelczyk, który woli, by określać go jako Palestyńczyka, Żyd, który sam siebie nazywa eks-Żydem, saksofonista i klarnecista, pisarz, filozof i niespełniony pilot”. Efekt literacki? „Kąśliwa satyra na tożsamość żydowską, syjonizm i seks”. Narracja wywiadowcza „o żydowskim trębaczu, który przez pomyłkę znalazł się w polu działania izraelskich szpiegów”. Kierunek działania: „syjonizm, żydowskie poczucie wyjątkowości, izraelski aparat szpiegowski i nadużywanie odwołań do Holokaustu”.

„Przezabawny pisarz i najzabawniejszy muzyk od czasów Ronniego Scotta” pojawił się pośród anglojęzycznych Żydów. „Gilad Atzmon pisze własną historię państwa Izrael, zmieniając ją w perwersyjny komiks – który chwyta za serce” – oznajmiają na powitanie zmierzającym do zbzikowanego kibucu. Autor „My One and Only Love” nieźle poszalał, ale „państwo Izrael po początkowym szoku powinno być z niego bardzo dumne” – zapewniają znawcy dobrej męskiej zabawy.

„Moja jedna jedyna miłość” składa się z wywiadów, które przeprowadził w ramach swoich badaniach biograficznych Bird Stringshtien – ekspianista i historyk. Z nagranych i wynotowanych opowieści anglojęzyczny Żyd Gilad Atzmon, a raczej jego kreacja nad/autorska, wysnuł ciąg narracyjny opublikowany następnie w formie swojej drugiej książki. (Debiut literacki muzyka jazzowego, pisarza i działacza politycznego, wydany także w Izraelu, tak przypadł do gustu Birdowi, że biografista naukowy postanowił się podzielić ze starym znajomym plonami swoich eksploracji osobowych i światooglądowych...).

W kalejdoskopie rozmówców znalazły się persony tak barwne, jak kontrowersyjne, chętnie zdradzające swoje preferencje towarzyskie i polityczne, zdradzające własne i cudze przekonania. Szołbiznesmen Awrum (Abraham Sztil), przebywając za kratkami, nadal straszy. Trębaczowi Danny’emu Zilberowi nie jest pisane zaspokoić miłosnego pragnienia. Zajęciem Sabriny – byłej agentki wywiadu stało się przytrzymywanie przy życiu tylko wybranych członków służb – zbrodniarzy. I pomyśleć, że „morderstwo, manipulacja seksualna, infekcja wirusowa, porwanie zbrodniarzy wojennych – to tylko niektóre ze sposobów, do jakich menadżer Danny'ego i jego rodacy uciekają się, chcąc zagwarantować bezpieczeństwo i chwałę państwu Izrael”...

Cdn.


O AUTORZE

Gilad Atzmon (1963) – muzyk jazzowy, pisarz i aktywista polityczny. Młodość spędził w Jerozolimie, gdzie studiował na Rubin Academy of Music. Gra na saksofonie, klarnecie i innych instrumentach dętych. W wieku 32 lat, rozczarowany polityką Izraela, wyemigrował do Anglii. Razem z założonym przez siebie zespołem Orient House Ensemble, a także solowo nagrał ponad 10 płyt. W muzyce czerpie przede wszystkim z tradycji Bliskiego Wschodu, Afryki Północnej i Europy Środkowo-Wschodniej. Wielokrotnie nagradzany, jest uznawany za jednego z najlepszych współczesnych saksofonistów.


FRAGMENT

Muzycy

Miłość to prosta sprawa; kochające się pary żyją nieustannym wzruszeniem. O północy całują się na parkowych ławkach, w ciemnych zakamarkach, na plaży albo na tylnym siedzeniu pordzewiałego, wysłużonego forda.
Choć dotarcie do serc wydaje się rzeczą prostą, w moim przypadku było jednak coś szczególnego.


*

Daniel Zilberboim, trębacz, kompozytor, poeta; lat sześćdziesiąt pięć

Danny: Jak zapewne wiesz, jako muzyk od samego początku robiłem furorę. Moja kompozycja Wdowa na brzegu uczyniła mnie światową gwiazdą. Przez ponad czterdzieści trzy lata grałem ją co wieczór przed tłumami, które stopniowo, lecz wyraźnie malały.

Na początku wszystko zapowiadało się dobrze. Dzień w dzień występowałem przed tysiącami ludzi w największych salach koncertowych Europy. Miałem szałowy biały garnitur wyszywany diamentami, a na nogach lśniące kowbojki z krokodylej skóry. Miałem nowiutką, złotą, amerykańską trąbkę. Towarzyszyła mi ogromna orkiestra. Spróbuj to sobie wyobrazić: sześćdziesiąt smyczków, czarna sekcja rytmiczna z Chicago światowej klasy, instrumenty dęte, w sumie ponad 120 muzyków. Możesz uwierzyć?

W parę sekund przed występem w całkowitych ciemnościach stawałem na środku sceny. Stawałem tuż obok Miszy Buchenwalda, naszego kierownika muzycznego i dyrygenta. Na jego znak orkiestra wyruszała w podróż: trzydzieści pięć par smyczków jednocześnie uderzało w wysokie G, przypominające rozpaczliwe wycie szakala ciemną nocą. Po ośmiu taktach wchodziły bębny i gitara basowa w monotonnym, głośnym rytmie rumby. A ja stałem w ciemnościach bez ruchu z głową skierowaną ku sufitowi. Nie wiedzieć czemu, dobrą energię duchową umiem wytworzyć tylko wtedy, gdy patrzę w górę. Czułem rosnące podniecenie. Stojąc tam, przed orkiestrą, w króciutkich chwilach ciszy słyszysz pełzające na widowni stłumione westchnienia.

Po kilku taktach włączał się fortepian, a potem gitara hiszpańska oraz kastaniety i ich mistrz, Sebastian Salvador z Barcelony. W najwyższym napięciu wciągałem powietrze w płuca. Na początek delikatnie wdmuchiwałem w trąbkę gorące powietrze. Instrumenty dęte zanim wybuchną dźwiękiem, lubią, żeby je rozgrzać. I wtedy, nieoczekiwanie, wąski snop światła niczym miecz przecinał ciemności. Przymknąwszy oczy, grałem pojedynczą łagodną nutę: bemol w drugiej oktawie, spokojny i czysty wysoki rezonans. Ta sieroca, wkradłszy się między skrzypce, fortepian i gitarę łowiła tych, którzy pragną miłości. Po kilku sekundach rozbłyskały nad sceną nieliczne, skierowane w różnych kierunkach światła.

Powoli zaczynała wyłaniać się orkiestra. Natychmiast w całej sali rozlegał się krzyk: podniecone małolaty wyły i wrzeszczały, najpierw nieśmiało, potem coraz głośniej. Na początku myślałem, że te wrzaski to rozpaczliwa modlitwa zrodzona w niezgłębionych otchłaniach kobiecego pożądania, ale teraz nie jestem już tego taki pewien. Jest znacznie bardziej prawdopodobne, że była to po prostu młodzieńcza potrzeba wrzasku. Pamiętam ciężkie bombardowania damską bielizną. W moją stronę leciało jej mnóstwo: tu i tam niewinne białe majteczki i masa czerwonych. Białe staniki nastolatek i biustonosze seksy. Pamiętam wolno szybujące pończochy. Pewnego razu, w Operze w Norymberdze różowa pończocha wylądowała mi na czarze trąbki, gdzie wisiała do końca pierwszej części Wdowy. Przez cały czas grałem wtedy jeden wysoki nutę dźwięk. Otworzywszy oczy, zobaczyłem, że cała scena usłana jest koronką, bawełną i jedwabiem. Gdy przerwałem, by zaczerpnąć powietrza, poczułem lepką wilgoć w powietrzu. To było niesamowite przeżycie.

Wieczór w wieczór graliśmy Wdowę, a legiony policji i ochroniarzy robiły wszystko, by nastolatki nie wdarły się na scenę i nie rozerwały mnie na strzępy. W tym utworze bez wątpienia było coś wzruszającego. Ale tak naprawdę, wierz mi na słowo, nietrudno jest poruszyć serca. Na tym polega miłość. Miłość to prosta sprawa; kochające się pary żyją nieustannym wzruszeniem. O północy całują się na parkowych ławkach, w ciemnych zakamarkach, na plaży albo na tylnym siedzeniu pordzewiałego, wysłużonego forda.

Choć dotarcie do serc wydaje się rzeczą prostą, w moim przypadku było jednak coś szczególnego. Pomyśl o tym cudownym zestawieniu: dźwięk trąbki, orkiestra symfoniczna, mistrz kastanietów z Barcelony, czarna sekcja rytmiczna z Chicago, moja młodzieńczość, jaguary z krokodyla, biały garnitur wyszywany diamentami oraz, rzecz jasna, swoboda lat sześćdziesiątych — wszystko to razem dawało efekt jedyny w swoim rodzaju. Dziś widzę, że polegało to na nadzwyczajnym zbiegu okoliczności, do którego umiałem się dopasować, tak jak rękawiczka dopasowuje się do dłoni. W kilka dni poruszyłem miliony serc na całym świecie. Wystarczyło kilka dni, żebym dla milionów młodych kobiet stał się obiektem pożądania. Wszystkie chciały mnie posiąść i mieć na zawsze.

Wieczór w wieczór mój menedżer Awrum stawał po koncercie przy wejściu za kulisy. Dzielnie mnie chronił przed hordami rozgorączkowanych małolat, które koniecznie chciały mnie zawłaszczyć. Wybierał wśród nich pięć czy sześć i po kolei prowadził je do mojej garderoby.

*

Awraham Sztil, król show-biznesu; lat osiemdziesiąt

Bird: Dzień dobry, panie Sztil

Awrum: Cześć. Posłuchaj, młody człowieku, kimkolwiek jesteś, mów mi „Awrum”. Choć naprawdę nazywam się Awraham Sztil, w show-biznesie wszyscy mi mówią po imieniu.

Bird: Okay. Więc, witaj. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, chciałbym, żebyś mi opowiedział o sobie.

Awrum: Po pierwsze musisz wiedzieć, że to co widzisz, to nie to co widzisz. Idzie mi o to, jak widzisz mnie teraz: stary, mniej aktywny człowiek za kratami to tylko złudzenie, bo naprawdę wciąż ze mnie wielki impresario, największy tytan wszechczasów w żydowskim show-biznesie. Mogę zorganizować zabawę na każdą okazję, małą i wielką, petite i mega, pucitto i grandito. Na przykład dwa tygodnie temu robiłem przyjęcie na bar micwę syna Jochanana Szifkina, na pewno go znasz, facet z branży filmowej, jego ojciec był ważną figurą w partii. Poszło ponad dwa miliony baksów. Wierz mi, zabawa była świetna. Wszyscy byli wniebowzięci. Aż piali, mózgi im się lasowały. Jeśli naprawdę chcesz wiedzieć, wszystko robiłem tutaj, w więzieniu, w tej pieprzonej celi, która, sam widzisz, przypomina bunkier Rommla pod El Alamein.

Bird: Prawdę mówiąc, wolałbym, żebyś mi opowiedział, jak to wyglądało na początku, wkrótce po powstaniu państwa Izrael.

Awrum: Wiem świetnie, co cię interesuje, więc przejdźmy do rzeczy. Wszystko ci opowiem. W czterdziestym ósmym, jak tylko zaczęła się wojna o niepodległość, zorientowałem się, że tak naprawdę to ludzie potrzebują śmiechu, śpiewu i rozrywki. Inaczej mówiąc, czegokolwiek, żeby tylko przestali jęczeć. Rozumiesz, w czym rzecz? Za dużo było ofiar i makabry, a do tego Zagłada zbyt świeża, więc ludzie byli strasznie nieszczęśliwi jak również smutni. W tamtych czasach powtarzaliśmy sobie „Trzeba nie pamiętać, żeby zapomnieć”. Więc przyszedł Awrum i skombinował co trzeba. Założyłem ZKO, Zespół Komediowy Odrodzenie. W tamtych latach wszystko było, kurwa, bardzo małe i wszyscy się znali. Miałem kuzyna bardzo wysoko w Haganie, więc poprosiłem go, żeby mi pomógł zrobić występy na froncie. No i co? Wyobrażasz sobie, że mógłby odmówić? W żaden sposób.

Na front jeździliśmy ciężarówką Miszy Buchenwalda. Misza, kibucnik z Kibucu Ofiar to istny diabeł muzyczny. Na wylot znał wszystkie tarantele, Hawa nagila zagrał w każdej tonacji, w przód i wspak. Mogę powiedzieć, że był z niego muzyczny geniusz, czarodziej akordeonu. W naszym zespole była Chaja Gluska, ta sama, co potem przeszła do teatru Ha-bima, Simcha Robin Hood, która miała bardzo utalentowaną córkę, Chaimke Tupolew, który potem zrobił majątek na handlu bronią, ale w końcu wpadł we Francji, no i, jak mogłem zapomnieć, Bezalel Manszarow, który później został potentatem izraelskiego hi-techu. Oni śpiewali i tańczyli, a wszyscy się radowali. Ja zajmowałem się całą resztą: transportem, jedzeniem, morale itd.

Znałem w tamtych czasach wszystkich bardzo ważnych VIP-ów w armii jak i w rządzie, na przykład Icyka Spryciarza, Igala Luzaka, Chytrusa Perskiego. Raz nawet piłem z Dzieciakiem herbatę z cytryną. Wyobrażasz sobie? Awrum i Dzieciak razem piją herbatę z cytryną! Mówię ci, wszystkich znałem, kogo tylko chcesz. W czasie pierwszego zawieszenia broni występowaliśmy przez tydzień w koncercie specjalnym firmowanym przez Związek Zawodowy Elektryków.

Ostatniego wieczora, zaraz po występie podszedł do mnie jakiś facet i przedstawił się jako „Kodkod Jeden” z Długiej Ręki. Powiedział, że chce ze mną pomówić, więc ja na to, żeby mówił. Możesz sobie wyobrazić, że ja mu czegoś zabraniam? W żaden sposób. No to on mówi, że Długa Ręka potrzebuje pomocy, a ja wtedy w śmiech i pytam: – Do mnie mówisz? Do mnie mówisz? Mówisz do mnie? – Zupełnie jak Robert de Niron, jako taksówkarz, ale wcześniej o trzydzieści lat.

Zadałem mu te pytania, bo pomyślałem sobie, że z moją czwórką błaznów i czarodziejem od akordeonu, i tak dla niego nie mogę nic zrobić, wiesz o czym mówię? A on mi na to, że mam się nie martwić, bo w swojej bańce ma już ułożony cały program. Powiedział, że artyści estrady w szpiegostwie są bardzo przydatni. Na to spytałem go, dlaczego są tacy przydatni? A wtedy on powiedział, że ze względu na przydatną przydatność i dał przykład, mówiąc: – Weźmy futerał na akordeon. Ponieważ muzyka to szlachetna sprawa, nikt go nie otworzy i nie będzie szukał pistoletu czy bomby atomowej. A pomyśl jeszcze o samym akordeonie. Kto by w nim szukał wąglika?

I co tu jeszcze mam dodać? Zrozumiałem go w lot i do reszty. W sekundę byłem gotów. W głowie zaczęły mi się kręcić liczby, jak na stacji benzynowej. Co mam ci mówić, zrozumiałem, że już koniec z wyjazdami na front. Wiedziałem, kurwa, że czeka nas, tura po całym świecie. Natychmiast załapałem, że im większy zespół, tym lepiej dla interesu, i jeszcze lepiej dla państwa Izrael i ogólnie dla Żydów [...].