W czerni i w bieli

Christopher Wilson, Ballada o Lee Cottonie, przeł. M. Potulny, Niebieska Studnia, Warszawa 2007


Całe życie prześladują mnie za niewłaściwy kolor skóry, płeć, umawianie się z nieodpowiednimi osobami albo za to, że mieszkam nie tam gdzie trzeba. Nikt nie jest tym, kim się urodził – jesteśmy tym, kim chcemy być. Dlatego pozwól, że sama wybiorę sobie płeć. Będę ubierać się tak jak chcę. Będę robić, co mi się podoba. Będę kochać, kogo zapragnę. Będę mówić, co chce i kiedy chcę.

Lee Cotton przyszedł na świat w stanie Missisipi w 1950 roku. Był synem czarnoskórej Amerykanki i białego jak śnieg islandzkiego marynarza - czarnym chłopcem o bladej skórze i włosach blond. Wychowany w murzyńskiej społeczności chłopak trafia do armii i doznaje tam nieszczęśliwego wypadku. Uszkadza w nim samochód wojskowy i rani swoje krocze. Na amen. Dzięki lekarzowi eksperymentatorowi z US Army został operacyjnie przemieniony w kobietę, zachowując męski umysł (o IQ znacznie przewyższającym wynik polskiej Dody Elektrody) i skłonność do dziewczyn. Po zmianie płci stał/a się zatem Lee... homoseksualistką. Nie poprzestaje na tym ucieleśniony ideał dziecka rodzonej matki (Natury?) i (sławnego, bogatego po latach praktyk z transseksualist[k]ami) chirurga plastycznego.

Z wiekiem bohater/ka przechodzi kolejne metamorfozy, wstrząsy prywatne i w bogatym życiu towarzysko-zawodowym seksbomby fotografki. Dzięki nietypowym przemianom (szarżujące geny afroamerykańskiej matki sprawiają, że Cotton zostaje powabną czekoladką - mulatką kochającą kobiety), wrodzonym talentom, sprytowi i błyskotliwemu umysłowi (płeć mózgu?) robi oszałamiającą karierę. Zdobywa cenne doświadczenia, którymi dzieli się (jak z łopatą czy obuchem w ręku) z czytelnikiem: z bycia dyskryminowaną, prześladowaną, mordowaną, potępianą i... kochaną.

Pozwólcie im przyjść do mnie. Damskim bokserom, pedofilom, pijakom, zboczeńcom, nierządnicom, leniwym oszustom, zakochanym w sobie narcyzom, pozerom, oszołomom, podejrzanym kretynom i innym debilom. Niech przyjdą i, kurwa mać, marnują mój cenny czas”.

Christopher Wilson, rodowity Brytyjczyk, kreśli niezwykle wiarygodny i malowniczy obraz Południa Stanów Zjednoczonych połowy XX wieku. Swojemu bohaterowi towarzyszy w fascynującej, trwającej ponad dwadzieścia lat podróży przez Amerykę, dokumentując jego niewiarygodne zmagania z tożsamością, kolorem skóry, płcią. Książka przewrotna, dowcipna i pasjonująca.


FRAGMENTY

Wreszcie nadszedł czas, żeby pójść do szkoły. Niestety, okazuje się, że nigdzie mnie nie chcą. W końcu pastor Spinks zabiera mnie z mamą do Briar, do prawnika, który żąda dwunastu dolarów i pięćdziesięciu centów zaliczki za samo podrapanie się po obwisłym podgardlu, dwa telefony, przewertowanie paru spleśniałych ksiąg w skórzanych okładkach, a potem spogląda tępo nad okularami z zatłuszczonymi szkłami, grubymi jak denka słoików.

Po minie zbitego psa od razu poznaję, że nasz prawnik mieszka w bałaganie i kurzu, towarzystwa dotrzymują mu tylko butelki, od dawna nie sprzątał klatki papużkom, a jego bielizna jest upstrzona żółtymi plamami.

– Mój syn ma problem ze skórą – mówi mama. – To znaczy, ma problem z kolorem skóry. W szkole dla czarnych dziwią się, jak może być czarny, jeśli ma białą skórę, a w szkole dla białych upierają się, że nie jest biały, bo ma czarną matkę. Prawda jest taka, że nikt nie chce go przyjąć, a przecież musi się uczyć.

Dobry Boże, jeszcze jeden dzieciak bez ojca? Ten szurnięty pastor zawsze musi umoczyć pałę

– Jakiego koloru ma być, ma’am? – pyta prawnik.
– Czarny jak ja, oczywiście – odpowiada mama.
– Przecież każdy widzi, że to czarny chłopak – mówi pastor Spinks. – Czarna matka, czarna rodzina, czarny kościół, czarna dusza, czarne sąsiedztwo. Czarne jest w nim wszystko oprócz skóry.

To może być warte zachodu. Żaden problem dla adwokata. Sprawa jest prosta jak budowa cepa

– Temida was wysłuchała i zrozumiała. – Ze znudzoną miną prawnik kiwa głową.
– W takich sprawach jak ta obowiązuje teoria „jednej kropli krwi”. Prawo stanu Missisipi wymaga, żeby każdy, w czyich żyłach płynie chociaż kropla murzyńskiej krwi, miał prawo i obowiązek uważać się za czarnego, a także mógł domagać się wszelkich związanych z tym faktem korzyści, z zastrzeżeniem…
– Z jakim zastrzeżeniem?
– Nieważne. To nie dotyczy Południa. Chodzi o to, że nawet jeśli jest się kolorowym tylko w jednej sześćdziesiątej czwartej, to prawo stanu Missisipi przyzna za darmo i bez ceregieli pozostałe sześćdziesiąt trzy części. Prawdę mówiąc, będzie się domagało, by przyjąć jego ofertę.
– Proście, a będzie wam dane – podsumowuje pastor Spinks. – Czy możemy to dostać na papierze?


Liść na wietrze

Całe życie byłam liściem na wietrze – oderwanym od drzewa, odciętym od korzeni – wznosiłam się i opadałam, szybowałam w dal.

Mam w związku z tym długą listę życzeń. Chciałabym zachować wszystkie części ciała, które z woli Boskiej jeszcze mi zostały. Chcę wciąż mieć pożywkę dla mózgu – czy też tego, co udało się z niego uratować. Dobrze by było nie zmieniać kolejny raz płci ani koloru skóry, żebym mogła się do siebie przyzwyczaić. Chcę żyć wśród pięknych i brzydkich, starych i młodych, czarnych i białych, mężczyzn i kobiet, ze zwierzętami, rybami i ptakami. Potrzebuję przyjaciół, znajomych i obcych. Ameryki i zagranicy. Chcę dachu nad głową i wody pod stopami. Chcę osiąść i dryfować. Chcę spokoju i karnawału, futbolu i baseballu, absyntu i mleka, kokainy i kaszy, cygar i świeżego powietrza, kultury Cajun i kreolskiej muzyki, voodoo i baptystów, jazzu i kościelnych hymnów.

Życie wiele mnie nauczyło. Nigdy nie wiadomo, co szykuje los. Wszechmogący Bóg ma poczucie humoru. Istnieją miejsca, w których nie działają zasady grawitacji. Ludzka skóra żyje własnym życiem. A z rzutu dwiema kostkami może wypaść trzynastka.
Zdaje się, że dano nam szansę, by być zaledwie gigantycznym planktonem. W Boskim planie jesteśmy zwykłymi pionkami, ale każdy może stać się wielki. Musimy tylko szukać łaski.

Nie wiem, co sprawia, że wciąż czuję się tak samo, chociaż zaszły we mnie wielkie zmiany. Dla mnie po prostu nie liczą się takie rzeczy jak rasa, płeć, twarz, umysł, stan konta czy posada.
Celeste zawsze wierzyła, że człowiek ma dwie dusze – dużą i małą – gros bon ange i ti bon ange. Sama nie wiem, jak to jest. Chyba obydwie dopasowały się do zmian mojego ciała – może dusza jest tylko miękkim, głęboko ukrytym narządem?

Zahartował mnie upływ czasu i kopniaki, które dostałam od losu. Stałam się niepokorna, mniej uległa. Częściej mówię, co myślę. Nie boję się używać ostrych słów, kiedy sytuacja tego wymaga. Ale nie traktuję się zbyt poważnie. Lubię być ekscentryczna. Cieszę się miłością i staram się unikać nienawiści.
Nie lubię, kiedy ludzie widzą tylko kontrastowe barwy, na przykład: „Mężczyźni robią to, a kobiety tamto”, „Mówisz tak, bo jesteś czarna” albo „Dzieci nie wiedzą, że…”, „Mam rację czy nie?”, „Jesteś republikanką czy demokratką?”, „Występujesz z nami czy przeciwko nam?” lub „To miejsce dla palących czy niepalących?” Zawsze szukam trzeciej opcji.

Mój gust też się zmienia. Polubiłam cygara. Chacun à son goût. Mam słabość do absyntu. Nie stronię – oczywiście z umiarem – od ziołowych proszków wzmacniających z krzewu koki. Indianie doskonale wiedzieli, co robią. Podróżuję z Lufą, moim wężem. Chyba mam w sobie coś z Celeste. Prędzej czy później geny o każdym sobie przypomną.


Ruchy feministyczne

Poznałam teraz życie obydwu płci. Obserwuję sytuację z podwójnej perspektywy – to przywilej, którym niewielu może się poszczycić. Dzięki temu widzę, że mężczyźni mają więcej swobody. Mogą pójść wszędzie, o każdej porze. Nikt się nie zastanawia, gdzie jest ich partnerka ani co robią tak późno w mieście. Jeśli siedzą sami w barze, nikt nie traktuje ich jak łatwą zdobycz, nie podejrzewa, że przyszli się puszczać. Nie są pod ciągłą obserwacją. Mogą wygłaszać opinie na każdy temat, pieprzyć głupoty i świntuszyć bez końca. Nie dotyczą ich zasady higieny ani inne przepisy sanitarne. Chodzi o to, że jeśli facet nie wykąpie się przez dwa dni, to zawsze może zrzucić winę na ciężką pracę. Kobiety nie cieszą się takimi swobodami.

Zauważyłam jeszcze wiele innych różnic. Weźmy, na przykład, jakość ubrań. Męskie spodnie często są wzmocnione nitami, mają głębokie kieszenie, porządne zamki i podwójne szwy. Spodnie damskie są beznadziejne. Wystarczy najmniejszy skok przez płot albo chwila gry w piłkę, a już drze się klin lub pęka szew. Mam wrażenie, że przemysł odzieżowy próbuje narzucić kobietom bierny styl życia. No i oczywiście, panie płacą więcej.

Jeszcze tego nie rozumiem, brakuje mi słów i wiedzy, żeby wyrazić jasno swoje poglądy, ale już w tym okresie zaczynam sympatyzować z ruchami feministycznymi. Wtedy jednak myślałam, że rozwój kobiet ogranicza się do lekcji gotowania, doboru odpowiedniego tuszu do rzęs, nauki seksu oralnego, czytania poradników o wychowaniu dzieci i magazynu „Rodzina” oraz dopasowania właściwych podpasek do obfitości krwawienia. Wszystko to już wkrótce miało się zmienić. Życie miało dać mi kolejną nauczkę, nagle i bez ceregieli.


Szeroki margines tolerancji

Nie boję się zmian. Mam szeroki margines tolerancji. Byłem już czarny i biały, byłem żywy i martwy, bogaty i biedny, bystry i głupi, zdrowy i chory, zaginiony i odnaleziony. Miałem jeden mózg, a potem dwa. Istnieją jednak pewne granice. W życiu nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym stać się kobietą.

Mniej więcej raz na godzinę opuszczam spodnie, żeby znów się przyjrzeć. Myślę, że każdy facet robiłby to samo, gdyby nagle stał się właścicielem kobiecych narządów.

– Cześć, mała – mówię. – Pokaż się tatusiowi. – W ten sposób próbuję przełamać lody, zaprzyjaźnić się.

Wygląda zupełnie inaczej niż fiut. Można nawet powiedzieć, że jest trochę nie z tego świata, skromna, wstydliwa, a przez to piękna. Mam wrażenie, że naruszam jej prywatność. Szybko podciągam slipy i zapinam zamek. Trudno oswoić się z myślą, że należy do mnie. Można być wielkim miłośnikiem cipki, ale mieć swoją – to już całkiem co innego.

Nie boję się zmian. Mam szeroki margines tolerancji. Byłem już czarny i biały, byłem żywy i martwy, bogaty i biedny, bystry i głupi, zdrowy i chory, zaginiony i odnaleziony. Miałem jeden mózg, a potem dwa. Istnieją jednak pewne granice. W życiu nie przeszło mi przez myśl, że mógłbym stać się kobietą.

No dobra, nigdy nie czułem się swobodnie wśród mężczyzn, ale z kobietami też nie umiałem znaleźć wspólnego języka. Nie byłem dumny ze swojego przyrodzenia. Wymachiwanie fiutem nie dodawało mi animuszu. Trudno traktować poważnie ten żałosny wyrostek, wiszący smętnie jak zbity psiak, pozujący na symbol podejrzanych obyczajów lub też najwyższej moralności. Był jednak częścią mnie. Razem dorastaliśmy, przeżyliśmy wiele przygód, mogliśmy na sobie polegać, było nam dobrze. Myśleliśmy, że jesteśmy nierozłączni.

Wiele zależy od tego szlachetnego organu, jeśli jest się facetem. Stracić go, to tak jakby umrzeć, przynajmniej w sensie towarzyskim.

Z drugiej strony, jeśli zaprzyjaźnię się z tą małą, to na pewno okaże się, że jest całkiem niczego sobie. Oczywiście, że to nie to samo, ale lepszy rydz niż nic.

Rozważam sytuację chłodno i bez emocji. Nie użalam się nad sobą. Jeśli dobrze się zastanowić, nie jestem wyjątkiem. Nic nie jest doskonałe i wolne od wad. Ramę łóżka pokrywają plamki rdzy. Drzwi wiszą krzywo i skrzypią w zawiasach. Kubek się obłupał. Pościel dawno zapomniała, jak wygląda biel. Roy utyka od źle zaleczonej rany postrzałowej. Garry maluje obrazy, chociaż jest daltonistą. Ethan wciąż bawi się z czasem w kotka i myszkę. Spalona słońcem Nevada leży na jałowych piaskach. Południe nadal nie potrafi pogodzić czarnych i białych. Armia Stanów Zjednoczonych dostaje baty od chłopów uprawiających pola ryżowe w Wietnamie. Nic nie działa tak, jak powinno – nawet doradca do spraw bezpieczeństwa narodowego Henry Kissinger ani prezydent Richard Nixon.

Wracam myślami do mądrości wujka Nata, wydestylowanych ze słonego potu, który spływał mu po twarzy:


Głową muru nie przebijesz… Tylko głupi doi muła, synku… Kto wcześnie wstaje, temu Pan Bóg daje… Nie płacz nad rozlanym mlekiem, Lee… Nikt nie mówił, że będzie łatwo… Może i jestem skonany, ale jeszcze nie skonałem… Nie bądź krową, która dużo ryczy, a mało mleka daje… Nie strzelaj do szafy grającej, jeśli nie podoba ci się piosenka…