How I need U, Leyla (modern talking)
|
Feridun Zaimoglu, Leyla, przeł. Elżbieta Kalinowska, Czarne, Wołowiec 2008 (Inna Europa, Inna Literatura)
Wydawnictwo Czarne oraz Goethe-Institut w Krakowie zapraszają na spotkanie z Feridunem Zaimoglu połączone z prezentacją jego docenionej już także w Polsce powieści „Leyla”.
11 grudnia (czwartek), godz. 18.30 Goethe-Institut, Rynek Główny 20 Prowadzenie: Paweł Zarychta
Feridun Zaimoglu urodził się w 1964 roku w Turcji, skąd w 1973 r. wyemigrował wraz z rodziną do Niemiec. Studiował sztukę i medycynę w Kilonii, gdzie mieszka do dziś. Jest znany przede wszystkim jako malarz (artysta zainicjował działanie grupy kanak attak) i prozaik niemieckojęzyczny, ale para się także dziennikarstwem, eseistyką i dramaturgią. Debiutował książką „Kanak-Sprak” (1995). Jego „Abschaum. Roman” (1997) przeniesiono na ekran jako „Kanak Attack” (2000); tekst cieszył się także dużym powodzeniem w niemieckich teatrach. Następnie artysta opublikował powieści „Liebesmale, scharlachrot” (2000) i „German Amok” (2002), komedię kryminalną „Leinwand” (2003) oraz tom opowiadań „Zwölf Gramm Glück” (2004). Zaimoglu zasłynął jako rzecznik kulturalny niemieckiej mniejszości tureckiej. Pisarz otrzymał wiele wyróżnień: Nagrodę im. Hebbla (2002), nagrodę jury w Konkursie im. Ingeborg Bachmann w Klagenfurcie (2003), Nagrodę im. Adalberta von Chamisso (2004), Nagrodę im. Hugo Balla (2005). W 2005 r. był stypendystą Willi Massimo w Rzymie. Za najnowszą powieść, „Liebesbrand”, został nominowany do Niemieckiej Nagrody Książkowej (Deutscher Buchpreis) 2008.
O KSIĄŻCE
Pod względem gatunkowym oscyluje turecko-niemiecka „Leyla” między formą opowieści o rodzinie a powieścią rozwojową. Dzięki tej delikatnej i zmysłowej narracji o dojrzewającej żeńskości, urzekającej malowniczym freskiem, a jednak brutalnej często w obrazowaniu i wymowie książce Zaimoglu awansował w Niemczech do grona „powieściopisarskich znakomitości”. Udało mu się stworzyć świetny Bildungsroman, w którym oczami narratorki spoglądamy na świat wschodniej Anatolii lat pięćdziesiątych i wielokulturowe Niemcy. Nowa ojczyzna staję się źródłem lęków o zachowanie tożsamości kulturowej, wpojonych zasad czy wyuczonych codziennych rytuałów. Historia Leyli z jednej strony daje czytelnikowi tyle przyjemności co filmowy „Karmel”, z drugiej – odtwarza i reprezentuje imigranckie losy wielu Turczynek i Turków, a nie głównie zatrważa jak głośny obraz „Głową w mur”. Tytułowa Leyla – najmłodsza z pięciorga rodzeństwa – marzy o ucieczce z klaustrofobicznego, biednego miasteczka, gdzie celem jest po prostu przetrwanie i od rodziny, której nędzną egzystencję zatruwa despotyczny ojciec.
Feridun Zaimoglu wraca „Leylą” do świata swojego dzieciństwa. Przygląda się krajowi, z którego wraz z rodzicami wyjechał, jego patriarchalnej codzienności zdeterminowanej przez surową religijność, lecz przede wszystkim kobietom podporządkowanym ojcom, braciom i mężom, rozpaczliwie szukającym własnej drogi. Niemiecka krytyka przyjęła powieść entuzjastycznie, doceniając kunszt, z jakim jej autor odtworzył zupełnie nieznaną europejskiemu czytelnikowi rzeczywistość wschodniej Turcji, „z miłością do szczegółu” i „panoramicznym realizmem”.
* Jest tu jakaś patologia. Czterdziestoletni, na oko zdrowy facet, opisuje świat widziany oczami małej dziewczynki. Co to ma być!? Ten świat, wschodnia Turcja, jest u niego umazany krwią, przeżarty brutalnością i aż w nim bulgocze od hormonów i od seksu. Ale jeszcze bardziej patologiczne jest to, jak dobrze Zaimoglu wtopił się w Leylę. Jak doskonale opisał jej najbardziej intymne myśli i chwile. Albo ukradł te opowieści jakiejś małej dziewczynce i wydał pod swoim nazwiskiem, albo niemiecko-turecki Allah dał mu naprawdę wielki talent. – Witold Szabłowski
** Nie pamiętam innej książki, która aż tak targałaby moimi emocjami. [...] Bohaterką i narratorką jest Leyla – najmłodsza z pięciorga rodzeństwa. Mieszka z matką, dwoma braćmi i dwoma siostrami oraz z mężem swojej matki... czyli z ojcem. Ojciec jest obrzydliwym chamem i despotą, który zatruwa życie rodziny swoim przekonaniem o własnej wielkości i czerpie nieskrywaną radość z pełnienia nad nią władzy. Matka jest, oczywiście, uległa – podobnie jak siostry, bo to tylko głupie kobiety. Bracia mogą więcej, bo są chłopcami, a później niemal wszystko, bo są mężczyznami. Leyla nie chce godzić się na taki układ sił. Piszę „nie chce godzić się”, a nie „nie godzi się”, ponieważ nie jest jeszcze gotowa do sprzeciwienia się tradycji, obyczajom czy religii. Nie, przeciw religii nigdy nie wystąpi. W dziewczynce, która staje się kobietą, widać pęknięcie – z jednej strony chce postępować zgodnie z przyjętymi normami, a z drugiej chce czegoś odrobinę innego. Waha się między tradycją a nowoczesnością, między znachorką a lekarzem. – ksiazkowehistorie.blox.pl
*** Postać okrutnego Halida jest w opowieści Zaimoglu równie istotna, co szczegółowo portretowana w swych poczynaniach i ze swymi myślami Leyla. Mężczyzna traktuje całą swą rodzinę jak własność, którą może dowolnie rozporządzać. Czeczeński emigrant we wschodniej Turcji na gruzach wspomnień próbuje zbudować pomnik własnej siły i męskości, której egzemplifikacją ma być jego rodzina. We śnie Halida „Kaukaz, utracony na krótką wieczność, pustkowie po drugiej stronie bolszewickiej granicy, jawi mu się, wygnańcowi, jako odległy kraj pokryty ciałami zamordowanych”, zaś jawa staje się areną okrutnych poczynań mających na celu zatarcie granic między bólem tego, co minione a złością wywołaną tym, co jest. – Independent.pl
**** To nie jest książka zapchaj-dziura, którą dla relaksu bierze do pociągu. To momentami tragiczna i pociągająca innością kulturową opowieść o życiu w kraju surowej religii, surowych obyczajów, biedy i magicznych dla nas rytuałów. – dziennikwschodni.pl
***** Powieść ma charakter wielowątkowy, obejmuje dwadzieścia lat. Czytelnik ogląda wszystkie zdarzenia z perspektywy głównej bohaterki, która z małej, niewiele rozumiejącej dziewczynki stopniowo ewoluuje, dorasta i kształtuje swoje poglądy na świat. – Wywrota.pl
FRAGMENT
1.
Lepiej zjeść najpierw brzoskwinię, a potem melona, bo melon jest słodki. Mówi matka. Kroi go w ćwiartki, prowadzi nóż wzdłuż krągłości plastra od jednego końca do drugiego, by potem podzielić miąższ. Kawałek nabity na zakrzywione zęby jedynego metalowego widelca, jaki mamy, odaje mnie, podstawiając mi rękę pod brodę. Gryzę, miażdżę owoc, sok spływa mi po buzi. Gdzie twój łańcuszek? Tam gdzie skarb, odpowiadam. A co za skarby pozbierałaś? Takie tam. Okrągłe małe kamienie. Kamyki? Tak, kamyki, drewienka z kreskami w środku. To karby, mówi matka. Djengis wystrugał coś na twoich drewienkach. Co wystrugał? Moje imię. Twój brat jest mądry. Umie czytać i pisać. Niedługo ty też będziesz umiała... teraz idź się pobawić przed dom. Ale nie odchodź. Bo cię ktoś złapie i sprzeda na cygańską narzeczoną!
Buzia, sklejone rzęsy, włosy splecione w gruby warkocz. Pięć palców, jedna ręka. Dziesięć palców, dwie ręce. Podniosłam szmatkę, którą matka zasłoniła okrągłe lustro, i się przeglądam. Moje oczy gapią się na mnie, mętna srebrna powierzchnia jest pęknięta, twarz mieści się w większej części. Jestem wesoła? Moje usta są tam, gdzie Bóg je umieścił? Twarz jest królewską jurtą duszy. Mówi matka. Smaruje mi suche wargi oliwą i zasłania lustro, zgodnie ze zwyczajem i rozkazem męża.
Opuszek palca, długa kreska, krótka kreska. Ryję kciukiem dziury w mokrej ziemi, na której nie wolno mi siadać. Pupa ma wystarczająco dużo miejsca na piętach. Stary mężczyzna – stoi na wpół odwrócony na skraju mojego placu zabaw – łamie na kolanie suche gałęzie. Zbiera kijki w kupkę i odchodzi. Pięć opuszków, zryty ogród, palce drugiej ręki, ładny płot. A teraz wykorzystam mój skarb, piękne ostre okruchy krzemieni, krzemień, dwa kamienie, zatykam tunel, rowki, nic, żadne zwierzę nie wypełznie, jakie to szczęście. Wracaj do domu, natychmiast! Nie chcę, nie chcę: ale wstaję i pędzę biegiem do domu, w ramiona Yasmin, która wyciera mi ręce mokrą szmatką. Jesteś co? Jak grób. Nie otworzysz buzi, nawet jak ci zada pytanie? Nie, odpowiadam, nigdy. A oczy, co robią? Nic, mówię, nic. Nie popatrzę na niego, nie spojrzę mu w oczy. Nigdy.
Matka woła moją drugą siostrę, obydwu braci. Ma być spokój, natychmiast, wszyscy to wiemy i każdy robi, co musi, każdy kaszle i przełyka ślinę, żeby później mówić słabym głosem. Widzę, jak idzie. Mówi matka. Yasmin trzyma na zgiętych rękach wyprasowane, wykrochmalone i złożone spodnie od piżamy.
Pantofle trzymam ja, w prawej ręce, czubkami do przodu. Najstarsze i najmłodsze dziecko, czekamy przy drzwiach za progiem. Matka stoi nieruchomo pod oknem, będzie na jego usługi.
Wypełnia całe odrzwia, pochylam się zwinnie, obracam pantofle, stawiam u jego stóp na podłodze, tak że od razu może w nie wejść. To godzina jego szaleństwa, pięść spada na moją głowę, dręczy mnie, okłada. Rzuca Yasmin w głąb domu, jeden kopniak wystarczy, żeby zawirowała. Spodnie od piżamy leżą na podłodze jak skóra zdjęta z połowy ludzkiego ciała. Kij spada na nas, wydając odgłos jak silny wiatr. Kijem rysuje na naszej skórze czerwone palce. Jest mu obojętne, gdzie uderza, ważne, że trafia. Nie skończyło się, jeszcze się nie skończyło. Za moimi plecami siostry i bracia wstrzymują oddech. Utworzyli półkole, siedzą na podłodze dużego pokoju, a matka, która nie ruszyła się z miejsca, głaszcze mnie po włosach, sadza na wolnym miejscu w półksiężycu. Czekać, jeszcze się nie skończyło. Wreszcie się przebrał. W odświętnej marynarce wypatruje gości, którzy nie przychodzą. Mówi matka. U góry elegancki mężczyzna, na dole spodnie od piżamy.
Chcesz herbaty, panie? Powinnaś być wdzięczna, odpowiada Halid, a jesteś niewdzięczną ormiańską kurwą. Nie masz za grosz przyzwoitości ani w zatrutym mleku twoich piersi, ani tam, skąd wyszła ta piątka zwierząt. Ani w oczach, ani w rękach... Rzuca w nią czymś twardym, co wyjął z kieszeni marynarki. Jej strach jest prawdziwy, nie wolno się uchylić. Przedmiot odbija się od ramienia. Żadnego okrzyku bólu. Matka siada teraz w najciemniejszym kącie pokoju i patrzy w podłogę.
Pluję na waszą przyzwoitość. Co ty wiesz, kobieto? Kim niby jesteś?... Przyplątałaś się do mnie, żołnierska kurewko, a ja się zlitowałem. Moja litość nad wami, psie nasienie, została zmarnowana...
Wreszcie, jak każdego dnia, kiedy wraca do domu z pracy, wkłada filcowy kołpak. Czapkę wiejskiego parobka. Jesteśmy jego dziećmi-uczniami, musimy wbić wzrok w cienki dywan i mieć nadzieję, że kij nie skropi naszych pleców. Tolga wpycha włókna w dziurę po molach, jego palce pracują schowane pod kopułą dłoni. Przypatruję mu się, póki nie wzdrygnie się pod uderzeniem. Szpic pantofla trafia mnie w krzyż. Głos Halida tnie powietrze jak nóż. Zeżrę wszystko, co mi się nawinie. Zeżrę was wszystkich bez wysiłku, psie nasienie. Od dzisiaj koniec z małymi wolnościami, zostaję w domu. Ledwie się odwrócę, już występujecie przeciw moim prawom. Sądzicie, że jestem chmurą komarów, którą można złapać? Nie oszukacie mnie... Co się stało? pyta matka. Wstrzymujemy oddech. Mógłby się teraz na nią rzucić, a my musielibyśmy go powstrzymywać. Nie skończyło się, jeszcze się nie skończyło. Kto by się martwił o stertę papierów, mówi, jeszcze zobaczymy, jak sobie beze mnie poradzą. Spaliłem dokumenty, wsadziłem je do pieca. Wtedy mój chlebodawca przywołał wielkiego inspektora z miasta. Chce mnie nauczyć zachowania! Siedzi przy moim biurku i udaje, że przegląda moje akta personalne. Poszedłem, to takie proste...
Wolno nam wstać, doprowadzić się do porządku. Być może na dzisiaj wystarczy, może się skończyło. Woła z sypialni Emine, naszą matkę. A ona wstaje i idzie za wołaniem, chociaż wie, co ją czeka, zamyka za sobą drzwi, żebyśmy tylko słyszeli, ale nie mogli widzieć. Siadam na kamiennej podłodze twarzą do ściany, plecami do drzwi sypialni. Chłód przenika moje ciało od dołu. To kara za to, że uderzenia mnie nie trafiają. Ojciec Halida kazał wystrugać kij z gałęzi dereniu i nasadzić na koniec srebrną gałkę. Wetknął go synowi do ręki i powiedział: Goń wroga, który do ciebie podejdzie. Rozkaz dziadka należy do praw domu. Po trzech pokojach do mieszkania i do spania, po naszym domu, chodzi myśliwy z kijem. Obudź się, mówi Yasmin, to nie czas na marzenia. Pobawisz się ze mną? Nie, zwariowałaś? Masz swój skarb, nim się pobaw. Kiedy mama stamtąd wyjdzie? Cicho bądź, bo sprowadzisz na nas nieszczęście. Masz być niewidzialna, no już!
Aż do zmroku zostaję na placu zabaw przed domem. Ryję kreski i koła w ziemi, zamykam oczy i jestem niewidzialna. Jeśli uda się ustawić na sobie ziarna cieciorki, złamie się serce diabłu. Mówi matka. Odłamuję diabłu kawałek serca: moja wieża z dwóch ziarenek chwieje się i rozpada. Selda wciska mi do ręki kawałek pasztetu , muszę założyć sweter, bo wiatr wyczarowuje na moich ramionach gęsią skórkę. Później znów wołają mnie do domu, Yasmin przeciera mi twarz namydloną szmatką, czesze włosy, a kiedy chcę ją zapytać, czy znów do naszych pokoi wprowadziło się dobro, kładzie mi palec na ustach. Koszula nocna szczypie ze wszystkich stron, wolno mi się cicho drapać. Wpełzam pod pikowaną kołdrę, naciągam ją na głowę i maluję w ciemności, która należy do mnie, kolorowe ręce, kolorowe palce. Przeciąg i blask światła niszczą moją bajkę, to matka wsuwa się pod kołdrę. Czego tu szukasz? Idź sobie do swojego męża. Niech Bóg mnie od niego wybawi, odpowiada (...)
|
| |