Potwornie wciągająca powieść z żywymi gargulcami

Nie tylko o miłości – gorętszej niż ogień piekielny, silniejszej niż śmierć, wiecznej jak czas...


Wydawnictwo W.A.B. zaprasza na
spotkanie z Andrew Davidsonem,
autorem powieści Gargulec.

Rozmowę z kanadyjskim pisarzem przeprowadzą
Szymon Kloska i Tomasz Pindel (Instytut Książki).

Spotkanie odbędzie się w czwartek, 5 marca, o godz. 18.00
w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej w Krakowie
przy ul. Rajskiej 1 (sala nr 53, Dyskusyjny Klub Książki).


Andrew Davidson w 1995 roku ukończył studia na wydziale literatury angielskiej. Kilka lat pracował jako nauczyciel w Japonii. Gargulec to jego pierwsza powieść (już bestseller w wielu krajach), do której przygotowywał się, zbierając materiały przez siedem lat.
Skąd tyle bibliotecznej i historycznoliterackiej pracy nad ważkim debiutem literackim? Davidson napisał powieść warsztatową z biegnącymi równolegle narracjami: męską i żeńską, wstawkami imitującymi fabułę tekstów dawnych (tradycyjne opowieści, podania i legendy europejskie czy azjatyckie), a przyciągające uwagę współczesnego czytelnika barwnością historii, emocjonującą opowieści historyczno-przygodowych dotykającymi również materii historiozoficznej, teologicznej, historycznoliterackiej oraz innych kontekstów.
Co ważne, Gargulec ma szansę zafascynować zwolenników wielkiej Literatury, ale też tych, których pochłonęły – nie zawsze świadomie, a pod wpływem poddania się wymyślnej i wartko płynącej narracji – takie powieści, jak Młodość stulatka Mircei Eliadego, Imię róży Umberta Eco, Świat nura Aleksandra Kościowa, a nawet filmowy Wilbur...

Andrew Davidson napisał historię o odwiecznej miłości – przezwyciężającej czas i przestrzeń, o bólach egzystencji i zbawczej sile cierpienia, o namiętnościach, jakie ogarniają nawet ludzi ogarniętych niemocą i niemotą...
Powieść jeszcze przed premierą przyciągnęła uwagę mediów i wydawców. Dwadzieścia pięć redakcji z całego świata równolegle pracowało nad przekładami.

Na oddziale poparzeń leży mężczyzna o niedookreślonej tożsamości. Pozbawiony atrybutów męskości i dawnego, pewnego siebie i narcystycznego ja. Zawieszony między życiem a śmiercią. Ulgę znajduje jedynie w szczegółowym planowaniu samobójstwa. Aż do momentu, gdy przy jego łóżku pojawia się Marianne Engel, chora umysłowo (?) rzeźbiarka tworząca figury maszkaronów, by dać im swoje serce, a zatem i nowe życie.
Marianne twierdzi, że od siedmiuset lat łączy ich namiętna miłość. Że poznali się w XIV wieku, gdy opatrywała jego rany jako mniszka, kopistka z niemieckiego klasztoru. Zapomniał? Nie chce uwierzyć? Nie szkodzi. Ona udowodni mu, że tak było. Zaczyna opowieść... O zaginionych przekładach Biblii i Boskiej Komedii Dantego. O średniowiecznych kondotierach, buddyjskich świątyniach, córach Wschodu, wyprawach wikingów. A nade wszystko – o miłości. Gorętszej niż ogień piekielny, silniejszej niż śmierć, wiecznej jak czas...





Jeśli początek powieści jest kluczowy, by przykuć uwagę czytelnika, to Andrew Davidson ma sukces zapewniony. Pierwszy, płomienny rozdział „Gargulca” działa wybuchowo, sprawia, że nie chce się książki odłożyć. Podobnie dzieje się podczas lektury kolejnych części obszernej powieści - zmiennej niczym nastroje czytelnicze...

FRAGMENTY

Wypadki zdarzają się w zgoła nieoczekiwanym momencie, tak jak miłość.

Był Wielki Piątek, na niebie szarzała zapowiedź świtu. Siedziałem za kierownicą, z przyzwyczajenia wodząc palcami po bliźnie na piersi. Powieki ciążyły mi jak ołów, nie mogłem skupić wzroku; nic dziwnego, w końcu spędziłem noc pochylony nad lustrem, wciągając do nosa kreski białego proszku, które więziły moje odbicie. Byłem pewien, że panuję nad swoimi odruchami. Myliłem się.

Po jednej stronie krętej szosy opadała urwista skarpa, po drugiej ciemniał las. Usiłowałem nie odrywać wzroku od drogi, lecz towarzyszyło mi przemożne uczucie, że coś czai się za drzewami, na przykład oddział najemników. Ot, paranoja po prochach. Serce waliło mi w piersi i mocniej zacisnąłem ręce na kierownicy, czując, jak poci mi się kark.

Między nogami trzymałem butelkę burbona; sięgnąłem po nią, by pociągnąć kolejny łyk. Butelka wyślizgnęła mi się z ręki, oblewając kolana, po czym sturlała się na podłogę. Schyliłem się, żeby ją podnieść i ocalić resztkę zawartości, a kiedy znów uniosłem wzrok, miałem wizję, niedorzeczną wizję, która wprawiła wszystko w ruch. Z lasu wystrzelił grad płonących strzał, kierujących się prosto w mój samochód. Instynkt wziął górę nad rozsądkiem i szarpnąłem kierownicą, byle dalej od niewidzialnych napastników.

Samochód wpadł z impetem na barierkę dzielącą mnie od urwiska. Rozległ się zgrzyt metalu o metal i drzwi pasażera otarły się o druty, łomocząc o drewniane słupki, każdy wstrząs był jak wyładowanie defibrylatora. Wykręciłem w przeciwną stronę, cudem unikając kolizji z półciężarówką. Ponownie odbiłem w prawo, na barierkę: pęknięte druty wystrzeliły we wszystkich kierunkach, jak macki rannej ośmiornicy. Jeden roztrzaskał przednią szybę; a gdy samochód wysuwał się z objęć wstrząsanego konwulsjami potwora, ogarnęła mnie chwilowa ulga, że nie zostałem trafiony.

Chwila nieważkości, kiedy pojazd zawisł w powietrzu między ziemią a niebem. Dziwne, pomyślałem, zupełnie jak wówczas, gdy dryfujemy między jawą a snem, gdy wszystko wydaje się cudownie surrealistyczne, świat zatraca rzeczywiste wymiary, a spełnienie znajduje się na wyciągnięcie ręki. Ale jak to często bywa, również i ta chwila nad krawędzią zakończyła się brutalnym powrotem do rzeczywistości.

Wypadek samochodowy zdaje się trwać całą wieczność i zawsze następuje moment, kiedy wierzysz, że jeszcze możesz naprawić błąd. Tak, myślisz, to prawda, że spadam jak kamień w samochodzie ważącym jakieś półtorej tony. To prawda, że od dna przepaści dzieli mnie trzydzieści metrów. Lecz jeśli z całej siły wykręcę kierownicę, na bank wszystko dobrze się skończy.

I gdy stwierdzasz, że twój manewr się nie powiódł, pozostaje ci tylko jedna myśl: Psiakrew. Na jedną cudowną chwilę osiągasz stan błogiej pustki, będącej ideałem życiowym filozofów Wschodu. Jednakże po owym momencie transcendencji twój mózg staje się superkomputerem zdolnym zestawić liczbę obrotów samochodu, prędkość spadania oraz kąt nachylenia, co na mocy zasady bezwładności prowadzi do przykrej konkluzji: zaboli jak cholera.

Samochód spada coraz szybciej, podskakując na zboczu. Twoja hipoteza okazuje się bezbłędna: rzeczywiście, boli jak cholera. Mózg rejestruje szereg bodźców: pojazd wiruje jak bąk i potęgując twoją dezorientację, z jękiem demonstruje kolejne karkołomne asany. Szczękowi metalu towarzyszy wzmożony nacisk na żebra. Czarci chichot świdruje w uszach, czujesz widły w tyłku i posmak siarki w ustach. Nie ulega wątpliwości, że Drań kręci się gdzieś w pobliżu.

Pamiętam srebrny błysk, kiedy płyta podłogowa pozbawiła mnie wszystkich palców u lewej stopy. Pamiętam, jak kolumna kierownicy przeleciała mi nad ramieniem. Pamiętam pękanie szkła, które jakby otaczało mnie ze wszystkich stron. Kiedy samochód wreszcie znieruchomiał, zawisłem głową w dół, przypięty pasami do siedzenia. Słyszałem syk gazów ulatniających się z silnika i szmer wciąż obracających się kół. Kolejny zgrzyt i pojazd przestał się kołysać, bezbronny żółw przewrócony na wznak.

W chwili gdy zaczynałem tracić przytomność, rozległa się eksplozja. Nie żadna tam detonacja jak w filmie akcji, ale prawdziwa eksplozja, niczym wybuch niezadowolonego piecyka gazowego, który chowa urazę do właściciela. Na suficie, w bok od mojego bezwładnego ciała, zatańczył błękitny płomień. Spojrzałem w dół: kropla krwi wypłynęła mi z nosa i skapnęła ochoczo w buzujący ogień. Swąd palonych włosów połaskotał mnie w nozdrza. Zacząłem się przypiekać niczym ochłap mięsa rzucony na grill, usłyszałem skwierczenie palącej się skóry. Nie mogłem sięgnąć do włosów, żeby zdusić ogień. Ręce odmówiły mi posłuszeństwa.

Domyślam się, drogi Czytelniku, że masz pewne doświadczenie z wysoką temperaturą. Być może wylałeś sobie kawę na kolana, odjeżdżając od okienka McDonalda, lub krzywo postawiłeś czajnik i para zdradziecko wpełzła ci do rękawa. Albo niechcący napełniłeś wannę wrzątkiem i miast przezornie zamoczyć palec bezmyślnie zanurzyłeś całą stopę. Jeżeli zdarzyły ci się tylko równie błahe incydenty, wyobraź sobie coś zupełnie nowego. Wyobraź sobie, że włączasz kuchenkę, powiedzmy: elektryczną, z czterema czarnymi spiralami grzejnymi. Nie nastawiaj wody: ona tylko pochłania ciepło, które doprowadza ją do wrzenia. Jeśli coś ci wcześniej wykipiało, znad plamy wzbija się cienka strużka dymu. Wśród spiral wykwita sina poświata, która następnie zyskuje fioletowy odcień, przywodzący na myśl niedojrzałe jeżyny. Powoli staje się pomarańczowa, by wreszcie – wreszcie! – przybrać kolor soczystej czerwieni. Całkiem ładna, prawda? Teraz opuść głowę na wysokość kuchenki i spójrz na pulsujący wewnątrz żar. Przypomnij sobie stare filmy, gdzie oczom przemierzającego pustynię strudzonego wędrowca nieoczekiwanie ukazuje się oaza. Delikatnie muśnij opuszkami palców wnętrze prawej dłoni i zwróć uwagę, jaka jest czuła na dotyk. Gdyby zrobił to ktoś inny, mógłbyś nawet odczuć podniecenie. A teraz opuść tę wrażliwą, czułą na bodźce dłoń na rozżarzoną spiralę. I przytrzymaj. Przytrzymaj, dopóki dziewięć kręgów Dantego nie odciśnie się na dobre, na zawsze pozostawiając w zagłębieniu dłoni mapę piekła. Niech żar wryje się w skórę, w mięśnie, w ścięgna, niech przeniknie aż do kości. Zaczekaj, aż wedrze się tak głęboko, że cofnięcie ręki stanie się już nie do pomyślenia. Nie minie wiele czasu, gdy smród palonego ciała wzbije się do góry i uwięźnie ci w nosie. Smród twojego palonego ciała.

Masz policzyć do sześćdziesięciu. Tylko bez szachrajstwa. Missisipi jeden, Missisipi dwa, Missisipi trzy... Przy Missisipi sześćdziesiąt twoja ręka zleje się ze spiralą w jedną całość. A teraz ją oderwij.

Kolejne zadanie: pochyl się, obróć głowę i przyciśnij do spirali dowolny policzek. Pozostawiam ci wybór. I znów sześćdziesiąt Missisipi, nie oszukuj! Przynajmniej teraz twoje ucho bezbłędnie chwyta wszelkie niuanse skwierczenia.

Dzięki powyższym ćwiczeniom poznasz namiastkę tego, co przeżyłem w samochodzie, przykuty do fotela i zmuszony rejestrować etapy procesu poprzedzające utratę przytomności. Było kilka krótkich, litościwych chwil, podczas których nie czułem zupełnie nic, ale słyszałem wszystko, docierały do mnie zapachy i zachowałem całkowitą jasność umysłu. Dlaczego już nie boli? Pamiętam, że zamknąłem oczy, marząc o totalnej, błogiej nicości. Pożałowałem wtedy, że nie żyłem jako wegetarianin.

Naraz samochód ponownie zmienił położenie i zsunął się do strumienia, na którego brzegu zawisł po upadku z urwiska. Żółw odzyskał grunt pod nogami i ruszył do najbliższego wodopoju. To zdarzenie ocaliło mi życie, ogień zgasł, a moje świeżo podpieczone ciało zostało ochłodzone.

***

[O pisanie]

„Wypadki zdarzają się w zgoła nieoczekiwanym momencie, tak jak miłość”.

Nie mam pojęcia, czy rozpoczęcie od opisu wypadku było najlepszym pomysłem, nigdy przedtem nie pisałem książki. Prawdę powiedziawszy, zacząłem właśnie od tego, ponieważ chciałem wzbudzić waszą ciekawość i skłonić do dalszej lektury. Skoro jeszcze nie rzuciliście książki w kąt, chyba mi się udało.

Odkrywam, iż najtrudniejszym aspektem pisania bynajmniej nie jest sama czynność konstruowania zdań. Sęk w tym, co należy w nich zawrzeć, a co pominąć. Łatwo mądrzyć się potem. Postawiłem na wypadek, ale równie dobrze mogłem zacząć od jakiegokolwiek epizodu z poprzedzających go trzydziestu pięciu lat mojego życia. Na przykład: „Urodziłem się w roku tysiąc dziewięćset..., w mieście...”, prawda?

No tak, ale dlaczego miałbym ograniczać początek do ram czasowych swojego życiorysu? Mógłbym przecież cofnąć się do początku trzynastego stulecia, kiedy to pewna niewiasta o nader niefortunnym nazwisku – Adelheid Rotter – postanowiła wyrzec się grzesznego, jak uważała, życia i zostać beginką, czyli jedną z kobiet, które, choć niezwiązane oficjalnie z Kościołem, głosiły ideał ubóstwa, naśladując Chrystusa. Stopniowo dołączało do niej coraz więcej naśladowczyń, które w 1240 roku zamieszkały na mlecznej farmie w Engelschalksdorf nieopodal Swinach, gdzie ich dobroczyńca, niejaki Ulrich II von Königstein, przygarnął je w zamian za opiekę nad gospodarstwem. Kobiety wybudowały tam swoją siedzibę, a w 1244 roku założyły klasztor i wybrały pierwszą przeoryszę.

Kiedy Ulrich zmarł, nie doczekawszy się męskiego dziedzica, zgodnie z jego wolą cały majątek przypadł beginkom. W ramach wdzięczności za hojny dar miały zapewnić jego krewnym pochówek na terenie klasztoru i po wsze czasy modlić się za rodzinę Königsteinów. Całkiem dorzecznie Ulrich rozkazał nazwać to miejsce Engelthal, czyli „Dolina Aniołów”, zamiast Swinach, czyli „Zaułek Świń”. Jednakże to jego ostatnia decyzja wywarła na moje życie największy wpływ: Ulrich zażyczył sobie przed śmiercią, aby w klasztorze powstało skryptorium.

***

Otwieram oczy; miganie czerwonych i niebieskich świateł, kakofonia podniesionych głosów, ogólny zgiełk. Metalowe wiertło dźga bok samochodu, drzwi stają otworem. Mundury. „Boże, jestem w piekle i diabły noszą mundury”. Ktoś krzyczy. Ktoś inny mówi kojąco: „Spokojna głowa, wydostaniemy cię”. Nosi opaskę na ramieniu. „Do wesela się zagoi” mamrocze przez gęstwinę wąsów. „Jak się nazywasz?” „A cholera wie”. Inny ratownik wrzeszczy coś do osoby, której nie widzę. Wzdryga się na mój widok. Czy to aby nie wbrew przepisom? Ciemność.

Otwieram oczy. Jestem przypięty do noszy. Jakiś głos mówi: „Raz, dwa, trzy, do góry”. Niebo napiera, by zaraz cofnąć się w popłochu. „Do środka”, komenderuje ten sam głos. Metalowe kliknięcie, kiedy nosze lądują na swoim miejscu. Trumna, ale dlaczego bez wieka? Zbyt higienicznie jak na piekło; czy to możliwe, że w niebie mają sklepienie z szarego metalu? Ciemność.

Otwieram oczy. Znowu stan nieważkości. Charon ma na sobie niebieską szatę z bawełny i poliestru. Wycie karetki odbija się echem od betonowego Acherontu. Czuję igły wbite... wszędzie? Jestem otulony kocem termoizolacyjnym. Mokro, wszędzie mokro. Ciemność.

Otwieram oczy. Koła łoskoczą na betonie jak wózek w supermarkecie. Jakiś cholerny głos woła: „Szybciej!” Niebo łypie szyderczo, a następnie znika mi z oczu, wyparte przez gipsowy sufit. Podwójne drzwi rozsuwają się na boki. „Na salę operacyjną!” Ciemność.

***

[On zapomniał i nie chce uwierzyć. Ona udowodnia mu, że tak było...]

Z powodu twego objawienia praktycznie dostałam w infirmerii wolną rękę. Pozostałe zakonnice zapewne nie chciały, by ich przyziemne sposoby bezcześciły boskie metody leczenia. Obmyłam twoje rany zimną wodą i zmieniłam bandaże, a także przystąpiłam do wycinania spalonych fragmentów skóry, co wzbudziło ogólny protest, któremu szczęśliwie położyłam kres, wspominając o twojej wizji. Może zakonnice nie mogły na to patrzeć, a może wychodziły z założenia, iż nie godzi się profanować ciała stworzonego na wzór i podobieństwo Boga, w każdym razie w takich chwilach zawsze się oddalały.
Dlaczego uznałam, iż właśnie tak należało postąpić, nie wiem. Od urodzenia wbijano mi do głowy, że należy oddzielać dobro od zła, toteż być może sprowadziłam ową antynomię do najbardziej dosłownego sensu. Nie wiem też, dlaczego mi na to pozwoliłeś, ale tak się stało. Krzyczałeś, na przemian tracąc i odzyskując przytomność, ale nigdy nie kazałeś mi odłożyć noża. Twoja odwaga wprawiła mnie w najwyższe zdumienie.

W pierwszym tygodniu majaczyłeś, dręczony gorączką. Siódmego dnia gorączka wreszcie ustąpiła, a ty obudziłeś się dla świata. Ocierałam ci pot z czoła, gdy naraz uniosłeś wzrok i zaśpiewałeś słabym głosem:

Du bist mîn, ich bin dîn:
des solt du gewis sîn;
du bist beslozzen in mînem herzen,
verlorn ist daz slüzzelîn:
du muost och immer darinne sîn.


Nieważne, że w trakcie złapał cię potworny kaszel. Pieśń wydobywająca się z ust ozdrowieńca wydała mi się piękniejsza aniżeli hymny śpiewane przez zakonnice na cześć Pana.

***

[Córa Wschodu: Sei]

Sei dostała do dyspozycji puste pomieszczenie w świątyni i codziennie wyczarowywała w nim rozmaite przedmioty, począwszy od naczyń, na cudnych drobiazgach skończywszy. Dni zamieniły się w tygodnie, a tygodnie w miesiące. W miarę jak Sei doskonaliła swoją technikę, jej dzieła stawały się coraz piękniejsze. Równocześnie tworzyła też najważniejsze dzieło, a mianowicie szklany posąg Heisaku.

Przystępowała do pracy, gdy czuła potrzebę mówienia; był to dla niej sposób wyrażania miłości. Co oznaczało, że pracowała nad nim codziennie. Tworzyła go z czułością, po kawałku. Zaczęła od przedniej części prawej stopy. Następnie zajęła się piętą, a potem palcami. W każdą kolejną partię ciała - kostkę, goleń, łydkę, kolano - wpadał szept. Aishiteru. Słowo uwięzione w szklanej bańce. Aishiteru. "Kocham cię".

Oddalony o wiele mil, Heisaku słyszał w uszach ten szept. Słowa płynęły po kręgosłupie, prosto do serca. Porzucał pług i kierował wzrok ku dalekiej górze. Trwało to latami. Za każdym razem, gdy Sei czuła potrzebę wyrażenia swej miłości, tworzyła część posągu, dmąc w biodro Heisaku, jego palec, bark, ucho... Aishiteru, aishiteru, aishiteru.

Praca nad posągiem ukochanego dobiegła końca, ale miłość nie. Sei wymyśliła więc dla niego otoczenie, zaczynając od pola szklanych lilii, na którym stał. Później, kiedy lilie będą gotowe, przyjdzie pora na coś innego. A może, myślała sobie, zrobię ukochanemu drzewo, pod którym mógłby stać... Same liście zapewnią mi dość zajęcia, by uczynić znośnym moje życie.

***

[Marianne]

Jest rzeźbiarką - uwalnia z marmuru gargulce i oddaje im swoje serca...

[...] była tak pochłonięta pracą, że kompletnie nie zwracała uwagi na to, co działo się wokół niej. Ku mojemu zdumieniu rzeźbiła nago, co w zestawieniu z ostrymi narzędziami stanowiło dość wstrząsający widok. Narzędzia dosłownie śmigały w powietrzu, ale każdy ruch cechowała wręcz zegarmistrzowska precyzja, toteż usiadłem zahipnotyzowany owym tańcem metalu, kamienia i ciała.

Nie wystarczy powiedzieć, że Marianne Engel "rzeźbiła", to było coś dużo więcej. Pieściła kamień dopóty, dopóki doprowadzony do ostateczności nie uwalniał skrywanego wewnątrz gargulca. Pochlebstwem wywabiała poczwary z kamiennych czeluści. Miłością nadawała im kształt.

W ciągu wielu godzin, które spędziłem przykuty do schodów, byłem pod wrażeniem jej niespożytej energii. Pracowała, kiedy kładłem się spać, w nocy też. Kolejny dzień i noc wyglądały tak samo. W sumie harowała ponad siedemdziesiąt godzin, wypijając hektolitry kawy i wypalając setki papierosów. Było dokładnie tak, jak opowiadała mi w szpitalu - czyli rzeźbiła nieprzerwanie przez kilka dni z rzędu - a ja nigdy do końca jej nie wierzyłem. Brałem jej słowa za cokolwiek przesadną i chełpliwą wizję rzekomej dyscypliny artystycznej, która nie miała nic wspólnego z rzeczywistością. Jak się okazało, niesłusznie. Sceptyk pomyślałby pewnie, że chyłkiem zakradała się do łóżka, kiedy spałem, ale nocą budziło mnie stukanie. Pierwszego ranka oderwała się od pracy, żeby mnie umyć, ale widziałem - i czułem - że robi to niechętnie. Kiedy przesuwała gąbką po moim ciele, w jej oczach malował się niepokój i ledwie skrywane szaleństwo.





OPINIE

Niezwykły debiut. O miłości, która potrafi przetrwać ogień piekielny i przekroczyć czas.
(Amazon.com)

Prawdziwą tragedią tej książki jest to, że się kończy.
(„New York Daily News")

Spektakularna, pełna niespodziewanych zakrętów podróż wyobraźni.
(„The Washington Post")

Chrześcijański mistycyzm, średniowieczna symbolika, szalona, przewrotna fabuła. Hipnotyczna, przerażająca i zaskakująca powieść. „The New Yorker" Gargulec zachwyci każdego, kto lubi połączenie romansu z makabrą.
(„Washington Post Book Review")

Delirycznie ambitny debiut. „Kirkus Reviews" Proza o godnej podziwu przejrzystości. Nie ma tu napuszonych, melodramatycznych zdań, jakie można znaleźć u słabszych pisarzy. Gargulec nie rozczarowuje. „The Globe and Mail" Gargulec wciąga i budzi grozę, jak horrory, które oglądasz, co chwila zasłaniając oczy. „The Washington Post" Szalona, wciągająca, zuchwała książka; gotycki romans, powieść historyczna i fantastyka w jednym.
(„Edmonton Sun")

„...baśń o sile miłości, sile życia, o piekielnych kręgach, które przekraczamy na co dzień i o ogniu, który zamiast niszczyć i pochłaniać, daje nowe życie”.
(Independent.pl)

...debiut prozatorski Kanadyjczyka Andrew Davidsona – to narodziny nowej pisarskiej gwiazdy, a dla czytelnika wyborna uczta literacka. Tylko uwaga – rzecz podana jest w wyjątkowo ostrym sosie.
Ćpun, seksoholik, aktor filmów porno, amator burbona i szybkiej jazdy samochodem o pokrętnej niczym fabuła bollywoodzkiego filmu biografii – to wciąż za mało, by opisać głównego bohatera genialnej powieści „Gargulec” – literackiego debiutu Kanadyjczyka Andrew Davidsona. Rzecz – jak w każdej dobrej prozie (i filmie) – zaczyna się od wybuchu. A potem jest tylko lepiej. Otóż bezimienny narrator książki na pierwszych stronach powieści ulega straszliwemu wypadkowi, stając się właściwie żywą pochodnią.
Skutki jazdy po kokainie. To pozwala Davidsonowi zacząć „Gargulca” fascynującym pierwszym zdaniem: „Wypadki zdarzają się w zgoła nieoczekiwanym momencie, tak jak miłość.” I odtąd literatura ta nie traci ani na chwilę swej wrzącej temperatury. Poparzony mężczyzna trafia do szpitala, gdzie w wyniku powikłań powypadkowych traci organ kluczowy dla swej tożsamości zawodowej – penisa. Zyskuje za to nową, fascynującą przyjaciółkę – Marianne Engel. Tajemnicza dziewczyna podaje się za wariatkę, artystkę, a przede wszystkim jego kochankę, tyle że... ich miłość miałaby się rozgrywać kilka wieków temu, w mrocznym średniowieczu.
Marianne niczym Szeherezada koi koszmarnie okaleczonego bohatera opowieściami o fascynujących zdarzeniach, których scenerią jest XIV-wieczna Europa. Ten, początkowo sceptycznie nastawiony do dziewczyny i jej chorych wizji, coraz głębiej zaczyna wchodzić w niebezpieczne i pociągające kręgi jej opowieści, trafiając (dosłownie!) w sam środek dantejskiego piekła. Brzmi to dziwacznie i nieprawdopodobnie, jednakże olśniewająca wyobraźnia, poczucie humoru i narracyjna siła autora sprawiają, że rzecz czyta się z wypiekami na twarzy.
Brzmi to wszystko jak połączenie drapieżności i nihilizmu Chucka Palahniuka z malarskimi wizjami Patricka Süskinda z „Pachnidła”. Jednocześnie zabawna, urzekająca i chwilami w wyborny sposób odpychająca książka, właściwie przerabia tematy stałe w literaturze od zarania dziejów: winy i kary, dobra i zła, występku i odkupienia. A przede wszystkim miłości. A jednak robi to na wskroś oryginalnie. Nie sposób nie schylić czoła przed jego narracyjnym talentem i twórczą dezynwolturą. Nic dziwnego, że na Zachodzie „Gargulec” jest już książką kultową, wydawnictwa przygotowują w gorączce tłumaczenia na kilkanaście kolejnych języków, a liczne fankluby autora prześcigają się we własnych interpretacjach tej niezwykłej książki. Davidson zasłużył na ten szum.
(Patrycja Pustkowiak, Students.pl)

Trzydziestokilkuletni bohater „Gargulca” ulega wypadkowi samochodowemu. Zostaje potwornie poparzony i okaleczony. Choć poddaje się żmudnej terapii, traktuje wypadek jako sygnał, że powinien zakończyć swą dość podłą egzystencję narkomana i specjalisty od produkcji pornograficznych. Samobójcze plany krzyżuje jednak szalona artystka Marianne Engel przekonana, że przed wiekami była jego żoną. Rzeźbiarka specjalizująca się w kreowaniu figurek gargulców, bierze bohatera pod opiekę, a także wyrusza wraz z nim w dziwną podróż do XIV stulecia. Wizje Marianne – lub może reminiscencje z poprzedniego wcielenia – ożywiają wyobraźnię bohatera. Nie tylko uwierzy, że jest inkarnacją średniowiecznego najemnika, ale trafi w sam środek piekła – tego, które wykreował mistrz Dante. I zapomni o cierpieniu.
Dziwactwo? O tak. Ale jakże przy tym liryczne, malarskie i działające na zmysły, a przez to gwarantujące oderwanie się od rzeczywistości. Choć niecałkowite – nikt jak Davidson nie wszedł w skórę człowieka żywej pochodni.
(Marty Mizuro, Zwierciadło.pl)





Foto autora: © Deborah Feingold